Kategorie
Archiwalne Praca

AAAAAAAAA!!!

Ale dzisiaj był szał.

Zmiana sześciogodzinna, początek o 12, ja jedyna jako pogotowie bólowe, na poczekalni tłum, na koniec miał przyjechać rodziciel ze swoją nieszczęsną ósemką.

W którymś momencie miałam godzinę opóźnienia, dwa razy musiałam przechodzić do drugiego gabinetu celem 1. obejrzenia, 2. zrobienia dziury w ropiejącym mleczaku. Dobrze, że to drugie to była szybka akcja: dziecko buzię otworzyło bez nadmiernego przekonywania, jak zaczęło wierzgać przy wierceniu (ze strachu), to mama wzięła na kolana, przytrzymała ręce i nogi trzylatka, ja palcami utrzymałam szczęki w stanie rozwartym, po trepanacji komory piękne ropsko wypłynęło – trzy minuty i po duuuużym krzyku, łojezu.

Sytuacja się zmieniła, kiedy druga pani doktor (przyjmująca prywatnie) się ulitowała i koło 15 wzięła dwóch pozostałych obolałych. Akurat dwóch pacjentów na po 15 i 16 (rodzinka) nie przyszło (po raz kolejny, choć jak przychodzą, to się fajnie zachowują), więc po trzech godzinach galopu miałam pół godziny nudy. Pacjent sprzed 17 przyszedł szybciej i mało było u niego do roboty (kolejna osoba wyedukowana w myciu zębów wpisana do osiągnięć), więc rodziciel też wylądował na fotelu nieco wcześniej. Co się przydało, bo znieczulenie go łapało dobre 20 minut – w tym wypadku normalka.

Tak w ogóle to cały dzień myślałam, że o tą ósemkę będzie wojna. W weekend była komputerowa konsultacja z czasem komentującą tu helgą_r, która mi wyłożyła, dlaczego leczenie kanałowe tego zęba nie ma sensu. Dobra, dałam się przekonać, teraz tylko rodziciel.

No i tu zaczęły się schody. „A dlaczego nie?”, „Szkoda zęba”, „A ten był leczony”, ogólnie nie, nie mam racji, jestem nieopierzonym dentystą i za szybko chcę rwać. Kurrna chata.

Ale dziś na wstępie wizyty usłyszałam, że jeśli ten ząb rzeczywiście będzie do usunięcia, to żebym go tak zabezpieczyła, żeby dało się chodzić z nim tydzień albo dwa. A tak w ogóle to przestał boleć, chyba się przestraszył.

Znieczuliłam, usunęłam opatrunek, powierciłam trochę głębiej, dobiłam się do komory, zrobiłam, co mi poradzono (sytuacja się łapała pod porady), założyłam opatrunek i zagroziłam, że w przyszłym tygodniu robię konsultację u szefa i jakoś tatusia wciśniemy w grafik.

To teraz modlimy się wszyscy razem, żeby do przyszłego tygodnia nie bolało ;).

Nie cierpię takich dni. A jutro będzie podobnie.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Ile człowiek traci…

… nie znając klasyki.

Wczoraj zaliczyłam w końcu „Pulp Fiction”. W końcu dowiedziałam się, skąd pochodzi ukochane wśród moich znajomych powiedzenie z palnikiem i obcęgami oraz „zrobię ci z d. jesień Średniowiecza”. Wniosek główny: Quentin Tarantino kręci zdrowo powalone filmy. Ale nie trzeba mnie będzie zaciągać przed ekran z taką siłą, jak do kolejnej produkcji Christophera Nolana (<wink> do Cucu).

Z innych wniosków po Niewiemktórym Maratonie Filmowym W Domowym Zaciszu: Leoś DiKarpio (błąd zamierzony) nawet mówiący z południowoafrykańskim akcentem („Blood diamond”) jest śliczniusi (nie zakocham się, wolę takich z bardziej kontrowersyjną urodą), zaś Robert Downey Jr. smutno się powtarza w rolach luzaków z problemami („Zodiac”). Co nie zmienia faktu, że w przypadku tego drugiego pana na „Sherlock Holmes: The game of Shadows” pójdę z wypiekami na twarzy.

Ciężko się pisze, jedząc przy okazji za dużą porcję spaghetti i słuchając dyskografii Britney Spears (nie pytajcie).

Właśnie matula zadzwoniła. Najprawdopodobniej od środy będę rodzicielowi leczyć kanałowo dolną ósemkę. Słitaśnie. Ale pilniczki C-file Pilot to the rescue! Nie wiedziałam, że można się zakochać w narzędziach kanałowych.

Wynajęłam sobie pokój w Łodzi na dwa dni w okresie LDEPowym. Teraz tylko muszę się zabrać za naukę, coby nie zmarnować kasy…

Kategorie
Archiwalne Praca

Miałabym pacjentów ;)

– Pani doktor ma gdzieś swój prywatny gabinet?
– Niestety nie – odparłam z uśmiechem.

Już drugi czy trzeci raz padło to pytanie. Znaczy chyba miałabym pacjentów. 😉

Ciekawe, co by mój szef powiedział, gdyby się dowiedział, że podaję namiary na własny gabinet, powodując tym samym utratę przez niego (a właściwie jego przychodnię) pacjenta.

Szef podobno chce zatrudnić kolejnego stażystę. Gdzie w takim razie będzie miejsce dla mnie – nie mam pojęcia. Na razie jest na urlopie, jak wróci, będę mu smęcić.

Padam na nos. Marudzące dzieci są jak wampiry…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

„It does make a considerable difference to me…”

Wczoraj miała być impreza przy pizzy. Właściwie nawet nie impreza, tylko obiad. Urodzinowy. Ćwierćwiecze, wiadomo. Zaprosiłam trzy osoby, spodziewałam się przybycia w sumie 4 – jedna z zaproszonych ma TŻ. Owe trzy osoby to wspominany tu od czasu do czasu Cucu, K. – moja koleżanka jeszcze z podstawówki – i A., koleżanka z roku (i to ona ma TŻ).

Impreza była zaplanowana na 15:30. O 14:30 miałam K. odebrać z pracy i zawieźć moim własnym autkiem na miejsce. Ok. 13 dostałam SMSa, w którym K. odwoływała swój udział w imprezie, obiecując, że odbijemy sobie w tygodniu.
„No surprise there, though” – pomyślało mi się po angielsku. Już kilka razy robiła mi takie numery, jak np. jechała na zakupy chwilkę przed tym, jak miałyśmy się spotkać, ani słowem mi się o tym wcześniej nie zająknąwszy. Miała już wtedy komórkę.
Rozumiem, niedawno zmarła bliska jej osoba, a K. poważnie traktuje kwestie wiary i żałoby, OK. Ale to nie miała być impreza z tańcami i alkoholem, tylko durna pizza. Mogła mi o wątpliwościach powiedzieć przy otrzymaniu zaproszenia (telefonicznie, głosem osobistym, nie SMSem), a nie odwołując udział półtorej godziny przed.
K. to jedyna koleżanka ze szkoły (jeszcze podstawówki, w gimnazjum i liceum też byłyśmy razem), z którą mam czynny kontakt, ale takie dowody olewania mnie są zdecydowanie wkurzające. Ale co? Zerwać kontakt? Czy żyć zgodnie z zasadą „lepsza marna koleżanka, niż żadna”?
Pewnie zrobię tak, jak kiedyś – przestanę pierwsza nawiązywać kontakt. Niech ona się odezwie.
Bo nie mam odwagi, żeby jej powiedzieć, co o tym myślę. Nie lubię konfrontacji.

Cucu przyszedł. Punktualnie.
Jak zawsze, tak właściwie.

O nieobecności A. przekonałam się, siedząc już z Cucu przy stoliku w Pizza Hut. Tym razem nie byłam zawiedziona – A. już przy rozmowie z zaproszeniem poinformowała o ciężkiej sytuacji rodzinnej i możliwej konieczności wyjazdu. OK, to zostaliśmy we dwójkę.

Kiedy wróciłam do domu po dobrej pizzy, spacerze i kawie, przypomniało mi się jedno zdanie z mocno rozrywkowego filmu, ale jednak świetnie tu pasujące po wyjęciu z kontekstu. Początek jest w temacie notki, dalszy ciąg poniżej.

„…having someone with me on whom I can thoroughly rely.”

Jadąc sama autkiem do celu wiedziałam, że wraz ze mną w Pizza Hut będzie siedziała przynajmniej jedna osoba. Że chociażby nawet dziewczyny zawiodły, nie zmarnuję paliwa, nie zjem pizzy w samotności i nie będę ryczeć z frustracji wieczorem.

Czasami nie mamy o czym rozmawiać i siedzimy w ciszy. Z drugiej strony zdarza nam się powiedzieć to samo w tym samym momencie albo „odgaduję jego potrzeby” i przesuwam do siebie kawiarniany stolik, żeby miał więcej miejsca na nogi. Prawie jak stare małżeństwo. U nas też, poza ciszą, nie zawsze jest idealnie, ale możemy sadzić sobie złośliwości i wiemy, że druga strona się nie obrazi, tylko zrobi krzywy uśmiech i już. Naszą małą tradycją są maratony filmowe – o ile jedno z nas ma wolną chatę, a drugie przy tym nie pracuje, staramy się spotykać. Ostatni maraton był 23 lipca, następny będzie za tydzień.

A nawiązaliśmy prywatny kontakt (poza internetową grupą dyskusyjną o nazwie Bocznica, na której się poznaliśmy) 21.8.2003 roku. Był to email od niego z tematem w stylu „A może byśmy się spotkali?”. Po raz pierwszy „na żywo” spotkaliśmy się 4 dni później.

8 lat bliskiej znajomości – przyjaźni – nawiązanej przez internet. I kurna pal licho, że spotykamy się średnio raz na miesiąc albo i rzadziej (rzadko kiedy mamy obecną częstotliwość spotkań). Lepszy niezawodny przyjaciel na odległość, niż notorycznie olewająca mnie koleżanka, mieszkająca 2 kilometry ode mnie.

Kategorie
Archiwalne Praca

Się działo…

… ale tylko dziś i na sam koniec 😉

Ogólnie groziłam gdańskim, potencjalnym pacjentom przez trzy dni: w środę i dziś. W pierwsze dwa dni zaliczyłam po trzy wezwania, przy czym były to głównie zasłabnięcia, ataki nerwicy czy transport do szpitala. Dziś, jako grande finale, działo się znacznie więcej.

Jeździłam w zespole P, czyli na pokładzie dwóch ratowników medycznych, bez lekarza (lekarze jeżdżą w karetkach typu S).

No więc dzisiaj były cztery wezwania. Raz telepaliśmy się (na sygnale, JUPI! 😉 ) do domu opieki, w którym zastaliśmy pana w ciężkim stanie, bez kontaktu, za to z prawdopodobnym zapaleniem płuc. Strach ruszać z łóżka. Telefon do rodziny, dużo pytań z jej strony o możliwość podania tlenu. „Tlen to swoją drogą, to nic nie da, czy państwo zdają sobie sprawę, w jakim stanie jest ojciec?”. Wzywamy karetkę S. Lekarz stwierdza, że nie ma co wieźć, tylko leczyć na miejscu, skoro można. Jedziemy do centrali, bez pacjenta.

Z centrali wysyłają nas na przejęcie dziecka po wypadku. Dziecię przywiezione śmigłowcem, przytomne, tylko obolałe, bo podczas wypadku samochodowego zawisło na pasach. Po wylądowaniu śmigłowca na poletku trawy jakiś pan się zatrzymał i zaczął robić nam zdjęcia – na cholerę mu one były, nie mam pojęcia. Zabronić mu nie można. Olaliśmy gościa, przewieźliśmy dziecię do szpitala, powrót do bazy.

Potem była nerwica, pani nie zgodziła się na przewiezienie do szpitala, podstawiliśmy ją pod dom.

No i na końcu…

„Duszność, sinica, chyba umiera” – usłyszał jeden z panów z zespołu od dyspozytorki. Śmigamy na sygnale. Pacjent w dość podeszłym wieku leży na łóżku. W historii zawał i rozległa miażdżyca. Ściągnęliśmy go na podłogę, jeden z ratowników zaczyna pośredni masaż serca („uciski”), drugi dzwoni po zespół S.

Starałam się trzymać z boku, w miarę szybko podawać leki i sprzęt, o który mnie proszono, przez chwilę sama robiłam uciski i zostałam pochwalona. Sześć osób (nie licząc mnie) działało jak zgrana maszyna. Przy okazji mogliśmy obserwować odczyty na monitorze defibrylatora. Najpierw była asystolia (bardzo filmowa płaska linia, której się NIE defibryluje*), po masażu i podaniu adrenaliny przekształciła się w migotanie komór. „Strzał”, dalszy masaż… Przez chwilę było tętno i całkiem akceptowalne ciśnienie, ale serce znowu zwolniło.

Reanimacja trwała ogólnie 40 minut, zgodnie ze wskazaniami monitora defibrylatora. Pacjent znalazł się w karetce S podłączony do respiratora, z wyczuwalnym tętnem, ruszył do szpitala.

W OGÓLE się tych 40 minut nie zauważyło. Było bardzo intensywnie, dodać do tego problemy z intubacją i moi opiekunowie przez chwilę musieli dochodzić do siebie.

Rodzina została poinformowana, że stan wymagający reanimacji jest bardzo ciężki. Serce bije, ale przez 5 minut od wezwania do naszego przybycia na miejsce nikt nie prowadził masażu serca…

A ja byłam pod wielkim wrażeniem, że się udało. Nasłuchałam się o beznadziejności asystolii i niewielkiej szansy na przeżycie. Owszem, nie wiem, co się dalej z tym pacjentem działo. Ale serce po tych czterdziestu minutach jednak ruszyło…

To był mój ostatni wyjazd. Pomogłam panom ogarnąć trochę sprzęt, dostałam odpowiednią pieczątkę w odpowiednim miejscu i pojechałam do centrali oddać mundurek (śmigałam w gustownym, czerwonym wdzianku) i książeczkę stażową, coby mi ją podbili.

Już w pociągu do domu okazało się, że zostawiłam w stacji pogotowia swój termos…

Od poniedziałku wracam do swojego dłubania w zębach. Miałam po drodze chwilowy występ w drukarni i stwierdziłam po wszystkim, że z trzech zawodów – dentysta, introligator i ratownik medyczny – ten pierwszy najbardziej mi odpowiada.

* defibrylacja polega na, jak to rzekł wykładowca na teoretycznych zajęciach z ratunkowej, „zresetowaniu serca”. Wiadomo, rytm sercu nadają głównie specjalne komórki. Prawidłowy rytm pochodzi z węzła zatokowego, ale mogą pochodzić też z innych źródeł, powodując nieprawidłowe – i nieefektywne – skurcze serca, jak migotanie komór. Dawka prądu wyłącza na jakiś czas owe nieprawidłowe źródła, dając szansę węzłowi zatokowemu na podjęcie prawidłowej pracy. Migotanie komór jest jednym z dwóch stanów, w których defibrylację się stosuje, rozpoznaje się je na EKG. Jeśli zatem mamy kompletny brak sygnału i wyładowań w sercu, czyli asystolię, co mamy defibrylować? Owszem, w filmach wygląda fajnie, ale ma tyle samo wspólnego z prawdziwą medycyną, co metody mycia zębów w reklamach past ;).

Kategorie
Archiwalne Bez kategorii

Będzie się działo!

1. Od jutra czeka mnie ostatni pozaprzychodniowy etap stażu, czyli kursowanie karetkami. Pacjenci z Gdańska – BEWARE!

2. Rodziciel wrócił z urlopu. Zrobiłam mu na jutro obiad (wychodzę z domu ok. 6, wracam ok. 22, nie będę miała żadnej pary na gotowanie), ale od wtorku będzie kombinowanie. Nie znoszę gotować dla kogoś, a dla rodziciela to już w ogóle. Poprzeczka wysoko i tak dalej. Będziemy żyć na zupach i fixach z paczki. Ostatnio nauczyłam się smażyć naleśniki, więc może z głodu nie umrzemy. 😉

3. Jednocześnie nie mogę zbyt intensywnie wykazywać się zdolnościami kulinarnymi. Na mój średnio udany blok czekoladowy rzeczony rodziciel jeszcze się załapał (jestem słodyczożerna, ale zjeść robioną we wtorek porcję czekolady wielkości 1/3 formy keksówki nawet ja nie potrafię), ale muszę uważać na ilość przeprowadzonych eksperymentów kulinarnych, bo jeszcze każą mi piec ciasta na jakieś oficjalne wizyty, brr.

4. Ostatnio pierwszy raz w życiu wygrałam coś w Lotto. Całe 20 zł.

5. Boję się tych karetek… Będę w załodze P, nie R, ale mimo wszystko…

Kategorie
Archiwalne Praca

Kamień nazębny

Miałam ostatnio periodontologiczną rozmowę z pacjentem po sześćdziesiątce, posiadającym większość własnych zębów. Rzadki widok. Informuję, że jest kamień nazębny. „Ale to schodzi po myciu zębów” – rzecze pacjent. Nie, wyjaśniam. Chodzi mi o twardy osad, który można usunąć tylko u dentysty. Poszła opowieść o tym, jak sąsiad sąsiada musiał się zaopatrzyć w protezę po usunięciu kamienia – z dodatkowym, niewypowiedzianym przekazem, że skaling to zło. „No tak, bo kamień ładnie szynuje” – mruknęłam. Pół wizyty, również podczas wiercenia ubytku, przeznaczyłam na wytłumaczenie, co to jest kamień, co on oznacza i dlaczego trzeba go usuwać. Pacjentowi zęby się nie chwiały, więc może w jego wypadku takiego dramatu nie będzie. Poinformowałam o możliwości nadwrażliwości i lekkiego chwiania się zębów po zabiegu, jak również o tym, że na te miejsca, gdzie osadza się kamień, należy zwracać pilniejszą uwagę przy myciu. Zasugerowałam też kupno szczoteczek międzyzębowych.

Jeszcze na uczelni słyszałam o aferze, kiedy komuś niedługo po skalingu bodajże złamał się ząb. Poszedł do innego dentysty, ten z powrotem odesłał do periodontologa, co od razu stanowiło sugestię, że usuwanie kamienia mogło być przyczyną, a to nieprawda. Tak samo wypadanie wypełnień. Jeśli dzieją się takie dramaty, to raczej ze względu na osłabienie zęba z innego powodu lub uraz albo kiepskie trzymanie się plomby. Skaling to element profilaktyki zapalenia przyzębia. Profilaktyka z definicji nie powinna szkodzić.

Ogólnie krążą różne mity na temat skalingu. Ten z przesiadką na protezę jest bardzo popularny, ale oparty na złych podstawach, jak każdy mit zapewne. To nie usuwanie kamienia było przyczyną utraty zębów, tylko sam kamień i zapalenie przyzębia z nim związane.

Muszę zacząć uczyć się do LDEPu. Statystyki poprzedniego podejścia sugerują, iż perio powinna być pierwsza do powtórki…

Kategorie
Archiwalne Praca

Dziecięcy wniosek

Dziewczynki są znacznie spokojniejsze i bardziej odważne od chłopców, jeśli chodzi o wykonywanie zabiegów stomatologicznych. Mowa o dzieciach w wieku 5-7 lat.

Dziewczynki siedzą spokojnie i dają sobie robić, co trzeba, nie łapią mnie za rękę przy znieczulaniu, nie próbują mówić podczas zabiegu. Chłopcy często kręcą się w fotelu, oglądają się za siebie, próbują gadać mimo mojego powtarzania, że buzia ma być otwarta, bo jak się zamknie, to do zęba napłynie ślina i będzie trzeba wszysto robić od początku.

Zanim ktoś się zacznie kłócić – wyciągnęłam ten wniosek na podstawie zachowania moich pacjentów i od każdej reguły są wyjątki.

Mam na koncie osobisty triumf związany z sześciolatkiem. Chłopak ze stresu wymiotuje na fotelu. Nawet nie płacze i nie stawia oporu, po prostu, usiądzie i zaczyna mu lecieć. Leki podane przed wizytą nie pomagają. Opróżni żołądek na początku, posprzątamy i potem można już normalnie robić. Tak przynajmniej było podczas 2 pierwszych wizyt.

Później już nie wymiotował, a był u mnie z innymi rzeczami już jakieś 6-7 razy.

A ja nie lubię dzieci na fotelu. W sensie nie lubię tego elementu niepewności, jak się będzie zachowywać. Nie traktuję ich jakoś szczególnie, może tłumaczę nieco więcej – jak powiem, że biorę watkę, to dziecko nie będzie się oglądać, żeby zobaczyć, co robię. Oczywiście zmieniam słownictwo, ale nie potrafię opowiadać bajek czy śpiewać podczas pracy. Nie nadaję się do szybkiej pracy w przypadku, gdy pacjent stawia zdecydowany opór i trzeba przytrzymać, żeby zrobić coś na siłę. W ogóle nie nadaję się do pracy z niewspółpracującym pacjentem. Podziwiam pedodontów, takich dobrych. Stomatolog dziecięcy bez cierpliwości i właściwego podejścia do pacjenta moim zdaniem nie jest dobry. Podziwiam ich przede wszystkim za wytrzymałość psychiczną. Stomatologia dziecięca byłaby ostatnią pozycją na liście „jeśli specka, to jaka?”, zaraz obok chirurgii szczękowej.

Ale czasem się udaje tak przyzwyczaić do siebie pacjenta i sprawić, że się nie boi zabiegów stomatologicznych, że przestanie odczyniać swoje typowe do tej pory numery i po wyłączeniu gadatliwości staje się bardzo poważnym kandydatem na listę moich ulubionych, małych pacjentów.

Kategorie
Archiwalne Bez kategorii

Wczoraj napisałam…

… dwie notki, wkleiłam jedną, druga była zaplanowana na dziś, ale może będzie jutro, bo jest uniwersalna, choć pracowa, a nie informacyjna. 😉

Wczorajsze kuchenne eksperymenty (pół popołudnia piekłam ciasteczka kawowe) doprowadziły do wzmożonej ochoty na blok czekoladowy. Miałam zamiar wykorzystać przepis z tej samej strony, czyli Moje Wypieki. Dzisiaj w pracy zapytałam jedną z tuteszych pań, czy dostanę w okolicy pełne mleko w proszku. „Takie do czekolady?” – spytała pani. Oj, przejrzała mnie.

6 godzin w pracy i na koniec padałam na dziób. Przedostatni pacjent został obsłużony w 25 minut, w tym licząc czekanie na zadziałanie znieczulenia, a zrobiłam dwa zęby. Ulubiony ubytek dentystów – próchnica średnia w dolnym trzonowcu na żującej. A że były dwie takie sztuki obok siebie… Ostatni pacjent był nieco bardziej problematyczny, bo do odbudowania miałam ubytek okrężny – właściwie nieco ponad pół obwodu korony (chociaż plomba na środku dalej siedziała na swoim miejscu) się odłamało, w dodatku ząb był nieco niżej w stosunku do sąsiedniego. Była zabawa z odbudowywaniem ubytku na dwie raty, z użyciem „paska z brzuszkiem” (to określenie strasznie się podobało mojemu rodzicielowi, jak był u mnie ostatnio i też musiałam użyć tego ustrojstwa) i nitki retrakcyjnej (do odsuwania dziąsła od zęba), ale raczej się udało. Ludziom może się wydawać, że to prosta robota, a czasem trzeba się nakombinować!

Poza tym okazałam zainteresowanie dwiema procedurami: odbudową zęba na wkładzie z włókna szklanego i znieczuleniem za pomocą urządzenia Wand. Z opowieści szefa (w sumie staż mi się powoli kończy, to ostatni dzwonek, żeby się nauczyć w sumie dość podstawowych procedur, a na studiach tego nie robiłam) na temat tego pierwszego mam nawet notatki i hehe! Będę się bawić. 😉 Co do Wanda, to niestety muszę to dokładnie obejrzeć na żywo bądź na filmie instruktażowym. Trochę wstyd nie wiedzieć, ale jak się nauczę teraz, to potem problemu nie będzie…

Przy okazji opchnęłam jednej z asystentek swój stary telefon. Ulżyło mi przy tym, bo nie musiałam go wystawiać na Allegro, choć zmieniłam aparat już kilka miesięcy temu, więc ten nieużywany tracił na wartości. Ja nie jestem słynnym sprzedawcą Fiesty (którego znam osobiście! Można mnie dotknąć!), więc szans na wielki sukces aukcji raczej nie miałam. Zresztą to już drugie urządzenie elektroniczne, które przeszło w ręce koleżanki z pracy. Najpierw pozbyłam się starego laptopa. Skarg nie było, więc chyba działa…

No i po owej ciężkiej odbudowie połowy obwodu zęba wcale nie spieszyło mi się do domu. Usiadłam nawet na kilka minut, bo ostatnich pacjentów obsługiwałam na stojąco. Po pracy pojechałam zapolować na mleko w proszku.

Mleko dostałam – ostatnią paczkę na półce. Dokupiłam jeszcze mieszankę studencką. Dopiero w domu okazało się, że mam za mało masła w stosunku do przepisu. Ale od czego jest podstawowa matematyka! Proporcjami wyliczyłam ilość pozostałych składników :). Przy okazji zrobiłam mniej bałaganu, niż przy wczorajszych ciasteczkach. Blok sobie stygnie w lodówce, wstępnie oceniłam go na smakujący podobnie do tego, który robi matula. Mam nadzieję, że obecność prawdopodobnie solonych orzeszków ziemnych nie odbije się zbyt negatywnie na smaku całości ;).

Jutro testowanie smakowe. 😉

Ogólnie notka do kitu, jak każda pisana w stanie zmęczenia.

Do przeczytania najprawdopodobniej jutro.

PS.: Ktoś stwierdził, że przy ilości wejść na bloga, wynoszącej ok. 40-60/dzień już opłacałoby mi się zamieścić jakieś reklamy… No nie wiem. Sprzedać się? 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Żem się popisała…

Wczoraj zrobiłam wyskok do najbliższego Auchan celem zrobienia mniej lub bardziej niezbędnych zakupów. Jednym z tych bardziej zbędnych był portfel kupiony w Deichmannie. Mniejszy od starego, z dużą ilością przegródek, z zapinaną na zamek błyskawiczny częścią na monety i zawartą wewnątrz jeszcze mniejszą, również zapinaną kieszonką. Ogólnie fajnie.

Wczoraj zrobiłam przeprowadzkę portfelową – monety, karty, dokumenty i wizytówki zostały przeniesione. Dzisiaj rano spojrzałam na leżący na biurku stary portfel, rzuciłam okiem do środka i z twierdzeniem, że „w sumie można go już wywalić” wrzuciłam go do kosza na śmieci.

Pojechałam do pracy. Przed pracą postanowiłam zrobić zakupy. Wyszło ok. 8 zł. Zerkam do przegródki na pieniądze papierowe – pusta, a byłam pewna, że z poniedziałku powinnam mieć ponad 30 zł. Udało się wysupłać kwotę do zapłaty z monet. Przypomniało mi się, że pewnie kasa poleciała do kosza razem ze starym portfelem… Nic straconego, wrócę do domu, pogrzebię w suchych śmieciach i pieniądze odzyskam.

Dojechałam pod pracę i serce zabiło mi szybciej. W tej samej przegródce, w którym nosiłam banknoty, miałam też dowód rejestracyjny samochodu…

Do domu wracałam… w sumie w tym samym tempie, co zazwyczaj, czyli przekraczając dozwoloną prędkość o jakieś 10-15 km/h, zwalniając przy typowych miejscach czajenia się policji. Nie spotkałam po drodze ani jednego patrolu. Banknoty i dowód rejestracyjny zostały prawidłowo przeprowadzone na nowe miejsce. Ogólnie pełna szczęśliwość.

Idę sprzątać…