Czy wchodząc do zakładu usługowego celem skorzystania z oferty zawsze na początku podajemy w wątpliwość umiejętności pracowników w wykonywaniu oferowanych usług?
Znaczy na głos, otwarcie i prosto w oczy pracownika, z którego usług będziemy korzystać?
Ja tak nie robię. Jak wchodzę do zakładu, który wybrałam, liczę na to, że zostanę obsłużona odpowiednio do moich oczekiwań. Że osoby, które będą się zajmować moim problemem, ów problem rozwiążą tak, żeby się nie powtórzył. Jeśli na wstępie pracownik dostrzeże przeszkodę w wykonaniu usługi i mnie o niej poinformuje, przyjmę to do wiadomości. Przychodzę ze swoją sprawą do kogoś, kto w teorii (i zapewne praktyce) umie ją rozwiązać lepiej ode mnie. Nie wiem przy tym, jak ów ktoś jest do tego zadania przygotowany. Po prostu: zajmuje się tym, więc liczę na to, że to umie.
Zdarza mi się, że siada u mnie na fotelu pacjent, który głośno wyraża swój sceptycyzm co do moich umiejętności, chociaż siada u mnie pierwszy raz. Owszem, może i zdarzyło się, że jakaś plomba wypadła. Ząb się połamał. Mogło się tak zdarzyć. Wypełnienie było założone na powierzchni stycznej, a nie ma zęba obok. Ząb był leczony kanałowo, a nie został później wzmocniony. Ale jakoś nie mam ochoty wysłuchiwać o tym, jak to dentyści popsuli zęby, usuwali zdrowe. Pełne wątpliwości „zobaczymy, jak pani się uda…”, usłyszane przed zabraniem się za ubytek wyłącza u mnie chęć do rozmowy. Wyleczę tego zęba najlepiej, jak potrafię, skasuję, wydam resztę, pożegnam się. Jeśli pan zgrzyta zębami albo ich nie myje, to nie moja wina, jeśli to panu wypadnie. „A czemu tak drogo?” Bo zgodnie z cennikiem. Jeśli czegoś nie umiem, to tego po prostu nie robię, ale pracują tu inni lekarze, którzy mogą to zrobić.
Nie wiem, czy tylko ja tak mam. Generalnie jestem osobą przyjazną. Ale jeśli ktoś nie chce na te pół godziny zaufać, że przez pięć lat studiów i później pięć lat pracy nauczyłam się leczyć próchnicę, niech przynajmniej zamknie buzię na kłódkę. Wszyscy będą szczęśliwsi.