Kategorie
Osobiste

Szczepionkowe historie

Od razu mówię: jestem proszczepionkowcem. Uważam szczepionki za jeden z najwspanialszych wynalazków ludzkości. Dopuszczam też myśl, że, jak w przypadku każdego leku, mogą po nich wystąpić działania niepożądane – nie czyni to jednak ze wszystkich szczepionek i wszystkich lekarzy rekomendujących ich stosowanie zła wcielonego. I nie, nie będę wchodzić w dyskusję na ten temat, bo nie mam na to czasu ani ochoty. Dawid Myśliwiec zrobił parę fajnych materiałów na temat szczepionek na swoich kanałach Naukowy Bełkot, można sobie obejrzeć, polecam.

Historia nr 1:

Od lipca 2024 (czyli po tym, jak się przeziębiłam w 40-stopniowym upale na Korfu) co kilka tygodni dręczyło mnie jakieś podobno wirusowe zapalenie gardła i związany z nim uporczywy suchy kaszel, ciągnący się za mną tygodniami, powtarzający się średnio co miesiąc od ustania poprzednich objawów. W tym czasie coraz częściej słyszałam o nawrocie zachorowań na koklusz i stwierdziłam, że może dobrze byłoby się zaszczepić, to może chociaż jednej choroby bym uniknęła. Na wiosnę tego roku podrzuciłam ten pomysł podczas kolejnej wizyty u lekarza rodzinnego. Ten zgodził się, że to dobry pomysł, i dorzucił jeszcze tężec, błonicę i polio w jednej szczepionce (to się bodajże Boostrix Polio nazywało; na tężec też się chciałam zaszczepić). „Wstrzeliłam” się z kolejną wizytą pomiędzy infekcjami i radośnie przyjęłam dziaba w ramionko.

I muszę powiedzieć, że zimy jeszcze nie było i mam nadzieję, że nie wykraczę, ale od tamtej pory mam spokój z zapaleniem gardła. Jak już coś się zaczyna dziać, to mija po jednym lub dwóch dniach, a nie rozwija i ciągnie tygodniami. Więc nie wiem, co mi wcześniej dolegało, ale narzekać nie będę, zwłaszcza, że świeżo zdiagnozowano u mnie przepuklinę wpustu żołądka i związane z nią rumieniowe zapalenie żołądka, a silny kaszel może to pogarszać (wg dra Google). Już wystarczy, że muszę smażonki i kawę mocno ograniczać. Więc najprawdopodobniej niezwiązana z moim zapaleniem gardła szczepionka polepszyła mi ogólną odporność. Nie siedzę w immunologii i nie wiem, jak to działa, ale jak pisałam – narzekać nie będę.

Historia nr 2:

Tak a’propo działań niepożądanych. ( 😱 ) Historia w sumie głupia, ale jak tego z siebie nie wyduszę, to się uduszę.

Pewnego jesiennego, piątkowego wieczoru wybrałam się do pobliskiej apteki na umówione podanie szczepionki na covid. Do nocy czułam, że boli mnie ramię, ale spać poszłam w normalnym stanie.

Rano obudziłam się z dygotem, który przechodził na kilka godzin po paracetamolu, co mnie bardzo cieszyło, bo wieczorem miałam jechać na stand-up z właściwie całą rodziną. Poza tym byłam śpiąca, ale dało się funkcjonować.

Ale „najlepszy” w tym wszystkim był sen, który miałam w nocy z piątku (czyli tuż po szczepieniu) na sobotę. Swoje sny pamiętam bardzo rzadko, ale ten mnie lekko zaniepokoił.

Bo brali w nim udział chłopaki z WPE, czyli tej komediowo-growej grupy z internetu, o której pisałam kilka notek temu. Ja to oglądałam jak film, nie brałam w tym udziału. W czym? Otóż Jake, Alex i Ellis gdzieś chyba lecieli samolotem, ale samolot się rozbił na pozornie bezludnej, tropikalnej wyspie. Jake i Alex łazili później po plaży zasypanej bagażami, ale Ellisa znaleźli jacyś mało przyjaźni ludzie, którzy go potem przesłuchiwali w ciemnym pomieszczeniu. Biedak był wyraźnie przerażony, ale starał się być dzielny. Sen skończył się tym, że został uratowany w prawie jednym kawałku.

Więc tak. Prośba (niewypowiedziana) do Ellisa (którego bardzo lubię – zresztą wszystkich członków WPE lubię) i jego żony o wybaczenie… Niedługo potem (już na jawie) zamówiłam sobie koszulkę ze sklepu WPE, która to koszulka za mną chodziła od dłuższego czasu, a wiem, że planują zmienić asortyment. Przy zakupie nie wiązałam tego z irracjonalnym poczuciem winy za zrobienie we śnie krzywdy Ellisowi, ale kto wie. Podświadomość działa na różne sposoby. Inspirując w końcu do wydania stówki na koszulkę, na przykład 😉 .

A poszczepienny dygot trwał ostatecznie całą sobotę. W niedzielę został tylko mierny ból ramienia.

A ja oglądam za dużo filmów sensacyjnych i twórczości WPE.

***

Szczepcie się, jeśli możecie. I swoje dzieci. I swoje zwierzaki też.

Kategorie
Osobiste

Zajęłam łazienkę

[Pewnego niedzielnego wieczoru przeglądałam szkice wpisów na bloga. Ten został napisany w styczniu 2018 roku, czyli 3 koty i 1 związek temu. Ponieważ jest fajny i nie mówi o podróżach, a ja mam wewnętrzną potrzebę publikowania chociaż jednej notki na miesiąc, to go wklejam.]

Generalnie odkrycia w tym nie ma. Ł. po jakimś czasie mieszkania ze mną nauczył się brać wieczorny prysznic wcześniej ode mnie ;). Między wyprowadzką z domu rodzinnego a wprowadzeniem się Ł. korzystałam z łazienki ile mi się tylko chciało. Drzwi były uchylone, koty łaziły, ja się guzdrałam nawet godzinę i było git.

Kiedy nie jestem sama w mieszkaniu (znaczy drugi dwunóg też jest), to drzwi do łazienki zamykam, jak ją zajmuję. Czasami jak po mojej stronie za długo jest cicho, rozlega się skrobanie do drzwi, Kisielowy miauk i rudo-biała łapka sięga przez otwory wentylacyjne u dołu drzwi. Jak się na niego huknie albo zamaszyście otworzy drzwi, to zwiewa i jest spokój. Znaczy sprawdza, czy żyję.

Wczoraj sytuacja się powtórzyła. Cisza w łazience, Kisiel sprawdzał, czy wszystko w porządku, Ł. na niego syknął, Kisiel odpuścił.

Zbierałam się wreszcie do wyjścia, kiedy sytuacja się powtórzyła. Tym razem Kisiel miauczał jakoś tak bardziej natarczywie. Ł. na głos się zastanawiał, o co mu chodziło. Wyszłam z łazienki, a kot, miaucząc, biegał nieco ogłupiały po mieszkaniu, jakby czegoś szukał, po czym… popędził prosto do kuwety, która stoi pod umywalką w łazience.

Normalnie zajęłam mu łazienkę i chłopak musiał wstrzymywać.

Grunt, że wytrzymał.

Więc nie, to, że nie mamy dzieci (tfuuu!) nie znaczy, że kolejka do łazienki może liczyć max 1 osobę. Też weźcie to pod uwagę, wchodząc tam na dłużej 😉

[PS.: W tej chwili kuwety są dwie, nawet przy jednym kocie. Druga stoi w pokoju, który jest zawsze otwarty 🙂 ]

Kategorie
Osobiste

Kroniki opie*dolu

Generalnie jestem dość spokojnym człowiekiem. Irytuję się dość łatwo, zdecydowanie wkurzam się rzadko, jeszcze rzadziej coś z tym robię (wolę się wycofać z sytuacji) i staram się tego nie okazywać (nie wiem, jak mi wychodzi). Mam dużo wiary w ludzi i nie podchodzę do życia konfrontacyjnie.

Jakieś 2 miesiące temu kupiłam sobie buty w sklepie stacjonarnym dużej sieci. Wypatrywałam ich od kilku miesięcy, ale nigdy nie było mojego rozmiaru. W końcu je wypatrzyłam, przymierzyłam, wzięłam pudełko z odpowiednią cyferką. Zapłaciłam, wyszłam ze sklepu szczęśliwa. Tyle, że przez 2 miesiące ich nie nosiłam, nawet ich nie rozchodziłam. Kiedy chciałam je założyć z jakiejś tam okazji, zauważyłam, że dziwnie leżą. Zerknęłam na spód podeszwy: dwa różne rozmiary. Całe szczęście nadal miałam paragon. Wkurzyłam się trochę, bo kupiłam je w sklepie, do którego miałam dość daleko. Przy pierwszej okazji podjechałam, zgłosiłam się do kasy, nawet trafiłam na tę samą kasjerkę.

I tak: mogłam podejść do problemu metodą mojego taty, niestety – opie*dol. Ale podeszłam po swojemu, czyli z uśmiechem powiedziałam, o co chodzi. Po pięciu minutach wyszłam z nową parą tych butów, tym razem w prawidłowym rozmiarze.

Wiem, że z takiej pomyłki ta kasjerka pewnie będzie musiała się tłumaczyć (nie sprawdziła, że rozmiary się nie zgadzają, a ja jako klient miałam prawo tego nie zauważyć, w dodatku podekscytowana znaleziskiem). Ale ostatecznie ja byłam zadowolona i nie spieprzyłam nikomu dodatkowo dnia swoim darciem mordy.

* * *

We środę chyba sześć razy dzwoniła do mnie obsługa klienta sieci komórkowej, w której mam dwa numery – osobisty i firmowy. Obie umowy kończą mi się na początku przyszłego roku, więc już dzwonią z propozycją przedłużenia. Nawet raz już rozmawiałam na ten temat jakiś czas temu, ale chcieli mi wcisnąć dodatkowo jakąś elektronikę i brzmiało to tak, jakby to była jedyna opcja przedłużenia umowy, więc powiedziałam, że nie, dziękuję, przedłużę sobie w salonie sprzedaży za jakiś czas. Dali mi spokój na parę tygodni.

No i we środę dzwonili. Niestety trafiali na takie momenty, że miałam pacjenta na fotelu, więc nie mogłam odebrać. Wiem, bo mam smartbanda sparowanego z telefonem. Dwa razy było tak, że dzwonili drugi raz zaraz po odrzuceniu przeze mnie połączenia. W końcu mnie tak wkurzyli, że musiałam ściągnąć zegarek. Wiedziałam, że będą dzwonić też w czwartek.

W czwartki śpię do 8:30. Zadzwonili o 8:10.

– Dzwonię w sprawie przedłużenia umowy – powiedział niczego nie spodziewający się pan.
– Rozmawiałam z wami o tym jakiś czas temu, że nie będę przedłużać umowy przez telefon. Za jakiś czas pójdę sobie do salonu przedłużyć obie umowy. A za to, co żeście wczoraj odstawili z wydzwanianiem do mnie po kilka razy, powinnam zgłosić was do UOKIKu za nękanie – odparłam tonem zdecydowanym.
Zapadła chwilowa cisza.
– Trzeba było odwołać zgody marketingowe… – odparł pan z wahaniem.
– To je sobie odwołam przy okazji – odparłam pamiętając przy okazji, że będzie mnie to kosztowało kilka złotych miesięcznie. – Mówiłam wcześniej, że nie jestem zainteresowana i proszę do mnie więcej z tym nie dzwonić – dodałam i rozłączyłam rozmowę, nie czekając na żadne pożegnanie.

Wiem, że to nie była wina tego konsultanta. Wiem, że to wina systemu informatycznego (bo wątpię, że sami wybierają numery, tylko myślę, że to komputer losuje i dzwoni, potem łączy z konsultantem) i pewnie też marketingowców (nikt im nie powiedział, że za takie wydzwanianie ktoś prędzej zrezygnuje z usług, niż przedłuży umowę? Czy tylko ja taka jestem?). Może kogoś tam jeszcze. Konsultant jest rzadko czemukolwiek winien (chyba, że coś rzeczywiście spie*doli podczas właściwej rozmowy). Z mojej strony nie było krzyków i wyzwisk. Po prostu się wkurzyłam i biedakowi się oberwało. Ale może przekazał to dalej i dadzą mi na jakiś czas spokój.

Dzisiaj zadzwoniła tylko jakaś firma partnerska (nie oficjalna obsługa klienta) z propozycją zmniejszenia rachunków :). Ale ten numer już zablokowałam po ich ponownej próbie połączenia po tym, jak powiedziałam, że nie jestem zainteresowana i się rozłączyłam.

I to był opie*dol w moim wykonaniu. Strach się bać.

Kategorie
Osobiste

UK 2025

W Londynie byłam raz, na początku grudnia 2023 roku. To był wyjazd na jedną noc (od rana do wieczora następnego dnia), poświęcony na szybkie bieganie po głównych – i mniej głównych – atrakcjach. Pożałowałam czasu i kasy na Tower i Opactwo Westminsterskie. Obiecywałam sobie, że pojadę na początku 2026 roku (bo plany wyjazdowe na obecny rok już miałam i chciałam oszczędzać kasę), ale wypadła inna okazja wyjazdu do UK, to przyspieszyłam Londyn i pojechałam 28-31 marca.

Plan był dużo spokojniejszy. To, co odpuściłam poprzednio, i ponownie spokojny spacer po mieście. Tym razem dwie noce w dość drogim, a skromnym hotelu (jak się chce spać blisko Victoria Bus Station, to się płaci piniondze), robione 17-20 tysięcy kroków, kilka przejazdów metrem. Pogoda była rewelacyjna, parki były zielone (uwielbiam te liczne duże parki w Londynie), w Opactwie Westminsterskim (istnieje też Katedra Westminsterska, to jest zupełnie co innego i bodajże nawet innego wyznania) były tłumy, w Tower był świetny przewodnik, aczkolwiek mówiący z nienajłatwiejszym do zrozumienia akcentem.

Jednym z ważnych punktów programu było zaliczenie angielskich ciastek, bo Anglicy mają zdecydowane opinie na temat swoich ciastek (naoglądałam się na YT Anglików dyskutujących o ciastkach), więc trzeba było spróbować custard creams i bourbons, które są właściwie podobne (ciasteczka przekładane kremem, tyle że jedne są śmietankowe, a drugie czekoladowe), oba bardzo dobre, i oba dodatkowo zyskują po zanurzeniu w herbacie. Tak po angielsku. (Hobnobs przywiozłam sobie do domu. Też pycha.)

W niedzielę rano, 30 marca, na nóżkach podreptałam na dworzec autobusowy Victoria i po trzech godzinach znalazłam się w walijskim Cardiff. W którym o dziwo nie padało. Ponieważ pojechałam tam na event, a byłam za wcześnie, pochodziłam po dużym parku i tutejszym zamku, który okazał się całkiem duży (chociaż do zwiedzania jest raczej niewiele) i malowniczy.

Zamek w Cardiff

O 14 znalazłam się w Tramshed (chyba można to nazwać klubem), gdzie odbywał się event Twitch Community MeetUp.

No i tak. Powód mojego pojawienia się tam. Worst Premade Ever. Grupa przyjaciół z UK i Nowej Zelandii, grający w gry wieloosobowe, nadający te sesje na żywo na platformie Twitch (która patronowała temu eventowi), montujący śmieszne filmiki z tych sesji i wrzucający te filmiki na YouTube. Humor nie jest najwyższych lotów, często opiera się na dogryzaniu sobie nawzajem, ale nie pamiętam, ile razy bolał mnie przez nich brzuch ze śmiechu. Kocham ich od lipca 2024, kiedy to YT zasugerował mi ich filmy z grania w Valheim (próbowałam wtedy grać w tę grę i oglądałam dużo filmów na ten temat).

No więc stoję sobie w kolejce do wejścia do Tramshed, mam widok na punkt gastronomiczny za niskim płotkiem, a tam dwie z sześciu znanych mi już z internetów figur (podczas streamów pokazują swoje twarze, więc ich rozpoznałam). Rączki mi się zaczynają trząść jak jakiejś psychofance. Wchodzę do Tramshed. Siadam sobie przy stole w głównej sali, i znowu widzę znajome figury, tym razem cztery.

I sobie myślę, kurde. Albo podejdę, pogadam i strzelę sobie z nimi selfie, albo będę żałować. No to wstałam, podeszłam, poprosiłam o zdjęcie. Pogadaliśmy chwilę, nie mogli uwierzyć, że przyjechałam aż z Polski, żeby ich zobaczyć.

Nick, Alex (wyżej), Jake i Gabby z WPE. Siebie wycięłam 🙂

Poszłam do widzianego wcześniej punktu gastronomicznego. I tam znalazłam ostatnie dwie osoby, przez które przyjechałam. Też odważnie zagadałam, odebrałam kolejne „f*cking hell” na wieść, że przyjechałam z Polski, pogadałam, zrobiłam fotkę. Więcej mi nie było potrzebne do szczęścia. Później dołączył jeszcze Jake i dwie inne fanki, też sobie jeszcze pogadaliśmy.

Ellis i Cath z WorstPremadeEver

Ponieważ zrobiło się już na tyle późno, że mogłam zameldować się w hotelu (10 minut na nogach od Tramshed), wyszłam, zameldowałam się, rozpakowałam wypchany plecak, wypiłam kawkę. Ok. 17 wróciłam do Tramshed. Poszłam do baru, zamówiłam piwko. W barze widzę: siedzą ludzie z WPE. Czwórka z nich. Na mój widok Jake się szeroko uśmiechnął i zaprosił do stołu.

Ożeszkurnajapierdzielę.

Mi się takich rzeczy nie mówi, bo się wtedy zgadzam!

Wzięłam piwko i usiadłam z nimi. Z reprezentantami Nowej Zelandii (Nickiem i Gabby) pogadałam o planowanym wyjeździe do ich kraju. Ponieważ WPE niedługo mieli mieć swój występ (panel, rozmowa o prowadzeniu grupowego kanału na YT), po jakimś czasie poszli się przygotować (bądź nastawić psychicznie), ja zjadłam sobie frytki z foodtrucka (zamówiłam jako „fries”, a nie „chips”, za co bardzo tu teraz przepraszam, ale tak się dzieje, jak się kończy oficjalną naukę angielskiego 16 lat temu, a od tego czasu tylko internet. Mam nadzieję, że mój akcent był na tyle wyraźny, że zostało mi wybaczone 🙂 ), poszłam posłuchać paneli, w tym WPE. Przed 20 zrobiłam odwrót do hotelu. Troszeczkę żałuję, że nie poprosiłam o ostatnie zdjęcie, z całością składu za jednym zamachem. Ale trudno, mam w kawałkach i też jest fajnie :).

Tak czy siak, event był fajny, ludzie z WPE też byli fajni, i może kiedyś jeszcze raz pojadę ich zobaczyć przy jakiejś okazji (jeśli do tego czasu mi obsesja na ich punkcie nie przejdzie). Podobno w Tramshed byli jeszcze inni Polacy, ale nie miałam ochoty się socjalizować specjalnie. Miałam, co chciałam. A nawet więcej, bo w barze Jake tym zaproszeniem do wspólnego stołu absolutnie zrobił mi dzień. Ale on w ogóle bardzo przyjazny jest. I na kanale udaje dużo większego idiotę, niż jest w rzeczywistości ;).

Tak w ogóle to chciałam o nich zrobić osobny wpis, ale bez przesady :). Generalnie to jest po prostu grupa przyjaciół, roczniki między 1990 a 1996. Chłopaki (poza Nickiem) są z Anglii. Ellis i Jake (najstarsi w ekipie) poznali się na studiach w Cardiff (obaj są inżynierami dźwięku). Ellis i Cath (reprezentantka Walii w tym towarzystwie) poznali się niedługo potem i zostali parą (obecnie są małżeństwem). Jake i Alex (najmłodszy wiekiem, obok Jake’a najstarszy stażem w WPE) poznali się przez internet. W 2016 roku Jake założył kanał WPE, żeby wrzucać swoje ćwiczenia montowania filmów, a materiał pochodził z sesji grania online ze znajomymi. Gabby jest Szkotką (jak się wkurza, to jej się szkocki akcent odpala 🙂 ), ale wychowywała się w Nowej Zelandii, gdzie przez wspólną znajomą poznała Jake’a, który też w dzieciństwie spędził tam kilka lat; obecnie są zaręczeni, ślub raczej niedługo. Nick jest przyjacielem Gabby ze studiów, przeniósł się do Londynu (jest żonaty z Angielką).

Generalnie cały ich urok bierze się z osobistych relacji. Razem śmieją się z różnic w swoich akcentach, z tego, że Jake ma najprawdopodobniej niezdiagnozowaną dysleksję, obie panie mają ADHD, a Alex czeka w kolejce NHS na diagnozę autyzmu. Na początku Ellis i Gabby udawali, że się nie cierpią, Ellis się łatwo wkurza (chociaż podobno to bardzo wyluzowany człowiek), a Alex rzuca tekstami, które po angielsku można określić jako „unhinged”. I to nie jest kanał dla dzieci :). Ciężko to wytłumaczyć, ale oni mnie naprawdę bawią. I online są bardzo fajnymi ludźmi, wspierającymi fundacje charytatywne (głównie Mind UK), czego raczej się nie spodziewamy po komediowych kanałach na YT.

Następnego dnia pobiegałam znowu po Cardiff, wróciłam busem do Londynu i stamtąd bez zbędnych przygód (typu dopłacanie za wypchany plecak na lotnisku…) wróciłam do domu.

Walijski i angielski…

I już nie muszę lecieć do Londynu w 2026 roku 🙂

Kategorie
Osobiste

Mrówka

Nie ma już Mrówki. 🙁

Miała jakieś 21 lat. Od 12,5 roku ze mną, od prawie 19 lat w rodzinie (należała kiedyś do mojej siostry).

Od kilku lat (myślę, że przynajmniej ośmiu) chorująca na przewlekłą niewydolność nerek, ale to udawało się długo trzymać stabilnie – a nawet sprowadzić do normy w badaniach krwi – dzięki karmie weterynaryjnej, suplementom i kroplówkom od czasu do czasu. Potem doszło zapalenie stawów (wyraźnie ją życie bolało, miauczała w nocy, nie była w stanie np. podrapać się za uchem), które po jakimś czasie zaczęłam leczyć regularnymi zastrzykami Solensia, co też jej bardzo pomogło. W grudniu 2023 doszła cukrzyca (i potrzeba podawania insuliny dwa razy dziennie), z którą cały czas był problem, żeby ją wyregulować. W lipcu 2024 Mrówka miała usunięte wszystkie zęby. A potem zaczęło się powoli sypać. Czasem trzustka, ostatnio autoimmunologiczne zapalenie jelit, którego z powodu cukrzycy nie mogliśmy właściwie leczyć, więc prędzej czy później zrobiłby się z tego chłoniak. Mrówka coraz gorzej chodziła, przestała zagrzebywać swój urobek w kuwecie. Kilka razy miała epizod hipoglikemii. Miała przepisane leki przeciwbólowe. Jadła, gadała, załatwiała się tylko do kuwety, witała się w drzwiach, ale wiedziałam, że jej zegar tyka coraz szybciej.

Nadal tak sobie funkcjonowała. Nie chciałam jednak, żeby zaczęła wyraźnie cierpieć – już raz żegnałam kota, który walczył mimo agonii i to było traumatyczne.

Może według niektórych było to za wcześnie. Może mogła jeszcze pożyć. Tylko nie wiem, co ona z tego życia by już miała. Coraz gorszy ból? W takich sytuacjach priorytetem zawsze powinien być zwierzak, a nie to, co my czujemy.

Umówiłam się na ostatnią wizytę u weterynarza z nią na 20 marca wieczorem, po pracy. Poinformowałam siostrę o swoich planach, w razie, gdyby chciała się pożegnać.

Po moim przyjeździe do pracy tego dnia okazało się, że mam przymusowy dzień wolny – awaria. Więc wróciłam od razu do domu, zaczęłam ryczeć i zaczęłam się przygotowywać do rozstania z Mrówką. Dostała trochę dodatkowej miłości. Na ponad godzinę przed planowaną porą rozstania dostała też dużą dawkę leków uspokajających.

No więc w towarzystwie mojej siostry i jej starszej córki (która kilka razy zostawała u mnie, jak gdzieś wyjeżdżałam, żeby robić Mrówce zastrzyki), które mnie zaskoczyły swoim przyjazdem, ostatecznie się z Mrówką pożegnaliśmy. Odeszła bez bólu. A ja byłam ogromnie wdzięczna, że ktoś przy mnie wtedy był.

I chociaż smutek jest ogromny, to się cieszę, że zrobiłam to teraz. Bo to jest smutek, a nie trauma patrzenia na cierpiące zwierzę.

Balbina na razie jest sama. Staram się poświęcać jej więcej czasu. Nie wiem jeszcze, czy będę brała kolejnego kota.

A Mrówka? Zabrałam jej ciało ze sobą, dzień później pojechałam do krematorium dla zwierząt w Gdańsku. I chociaż kremacja indywidualna i urna kosztowały mnie ponad 1000 zł, to została fajna pamiątka i dobre wspomnienie.

Płaczę nadal. Może kiedyś przestanę.

Kategorie
Osobiste

Spontan

Dużo rzeczy się w sumie ostatnio zadziało.

Na przykład stwierdziłam, że ta dziedzina stomatologii, której do tej pory nie robiłam, a myślałam, że powinnam, jednak mnie w ogóle nie interesuje. Jak się trafi zaufany pacjent, to mogę spróbować, ale w końcu nie mam na to ciśnienia.

A zdałam sobie z tego sprawę w czasie, kiedy w jednym tygodniu miałam szkolenia z tej właśnie dziedziny i z innej, którą już robię i mam w niej pole do rozwoju. Wolę rozwijać niż zaczynać. Przynajmniej na ten moment. Może kiedyś zacznę.

W luźnym związku z tym w zeszłym tygodniu stwierdziłam, że mogę zakończyć moją trzyipółletnią psychoterapię. Podczas omawiania tego tematu moja terapeutka się ze mną zgodziła.

W ogóle ta psychoterapia to był ciekawy proces. Może kiedyś coś o tym więcej napiszę. A może nie. Tak czy siak, była w nurcie psychoterapii psychodynamicznej, w której raczej nikt ci rozwiązania problemu nie poda na tacy, sam sobie do tego dochodzisz, oczywiście ze wsparciem. I to jest fajne. W tej chwili jestem zła na terapeutę poznawczo-behawioralnego, do którego chodziłam wcześniej. Na pewno wielu osobom pomógł, ale nie był on dla mnie w tamtym momencie. Ale tego tematu rozwijać nie będę.

To teraz przechodzimy do spontanu:

W 2022 roku CD Projekt miał bodajże 20 rocznicę istnienia i robił event dla społeczności w swojej siedzibie w Warszawie. Ja się wtedy nie zgłosiłam, bo stwierdziłam, że i tak nie mam szans się dostać, i do tej pory tego żałuję. W 2023 roku robili event na premierę dodatku do Cyberpunka 2077. Wtedy (będąc już dobre 2 lata w obecnie kończącej się terapii) stwierdziłam, że co mi szkodzi, zgłosiłam się, podałam mniej lub bardziej merytoryczne argumenty, czemu powinni mnie zaprosić, zaprosili mnie (byłam jedną z 160 wybranych osób na podobno 2500 wniosków!), pojechałam, było fajnie.

Jakoś tak w zeszłą środę (jak to piszę, jest niedziela) ludzie z mojego obecnie ulubionego brytyjskiego kanału na YT ogłosili, że będą na evencie platformy streamingowej Twitch w Cardiff, pod koniec marca. Przespałam się do czwartku z myślą, czy mi aż tak bardzo zależy, żeby ich na żywo zobaczyć. W pracy sprawdziłam bilety na samolot do Londynu: Ryanair postanowił mi utrudnić życie, bo bilety kosztowały średnio 90 zł w jedną stronę, czyli mało. No to kupiłam, do tego wejściówka na event (9 funtów), wykreśliłam dwa dni z grafiku w pracy i resztą postanowiłam się martwić po pracy.

Wstępnie przewidywałam dwa dni w Londynie, wyskok pociągiem na event do Cardiff i powrót następnego dnia. Znalazłam sobie noclegi w obu miastach i dopiero wtedy sprawdziłam, ile kosztują pociągi. I mi szczęka opadła, bo wychodziło na to, że są jakoś tak 2,5 raza droższe od polskich TLK (około 95 funtów za bilet w obie strony na dystansie 240 km). Zaczęłam wątpić, czy w ogóle jechać do tego Cardiff, co było przecież celem całego wyjazdu. Pożaliłam się w social mediach i poszłam spać.

Przez noc tworzyłam różne plany, łącznie z zostaniem w Londynie i skróceniem całego wyjazdu, ale postanowiłam zaczekać z decyzjami chociaż jeden dzień. Celowo szukałam noclegów z bezpłatnym odwołaniem.

Rano wstałam i pod jednym z żalpostów zastałam komentarz informujący mnie o istnieniu dużo tańszych autobusów (18 funtów w obie strony).

No to jednak jadę też do Cardiff 🙂

W tej chwili mam już bilety na wszelkie potrzebne pociągi i autobusy. Zmieniłam hotel w Londynie z tego bliżej stacji kolejowej na taki bliżej dworca autobusowego. Później na spokojnie sprawdzę sobie wejściówki do pominiętych poprzednio atrakcji turystycznych w Londynie (w samym Cardiff nie za bardzo będę miała czas na zwiedzanie, ale może chociaż rzucę okiem na ichni zamek), na które wydam pieniądze oszczędzone na pociągach.

Taki spontan. Bo co mi szkodzi.

I to też się zmieniło dzięki mojej terapii.

Kategorie
Osobiste

Podróżnie na grudzień

Fotki z wyjazdów. Nie wszystkie, które mam, to taki przedsmak 🙂

Wszystkie organizowane bez udziału biura podróży.

Tydzień na Korfu w lipcu 2024 (z siostrą i siostrzenicami). Swoją drogą, jechałyśmy w tym terminie, bo w sierpniu młodzieży miało nie być w domu (inne wyjazdy). Generalnie nie polecam takich wyjazdów w środku lata, bo bywało 40 stopni. Woda w basenie w naszej miejscówce była niewiele chłodniejsza. Wrzesień jest chyba najbardziej optymalny (większa szansa na tanie bilety lotnicze, my miałyśmy gigantyczne szczęście, bo kupiłyśmy je zaraz po wystawieniu: we wrześniu poprzedniego roku 🙂 ), październik jest bardziej ryzykowny (większe ryzyko deszczu).

City break w Uppsali (dosłownie jeden dzień: przylot rano do Sztokholmu, jazda autobusem do Uppsali, bieganie po mieście i okolicach, powrót wieczorem), we wrześniu 2024, również z siostrą i jej córkami.

Kilka dni w Apulii w marcu 2024, tym razem tylko z siostrą. Była Matera, było Bari, było kilka innych miejsc, których nazw niestety już nie pamiętam. Była jazda Fiatem 500 po włoskich drogach (tylko w Bari było stresująco, bo to większe miasto. I nie ja prowadziłam 😉 ). Była świetna pogoda i dobra włoska pizza.

Kolejne wyjazdy? Już w przyszłym roku. Kraków pod koniec lutego (2 dni, jadę na koncert), w sierpniu 6 dni na Podlasiu, w październiku Ateny i okolice z siostrą i jej koleżanką.

Kategorie
Osobiste

Moja sypialnia jest przeklęta

To będzie wpis o treści „typowy polski urlop”.

Mianowicie w połowie października miałam tydzień wolnego. Od jakiegoś już czasu zbierałam energię i pomysły na dość radykalną zmianę w mojej sypialni, która nie zmieniła znacząco formy od przynajmniej 13 lat (jeszcze za czasów poprzednich właścicieli tego mieszkania). Znaczy, z konieczności wymieniłam łóżko i jedną szafkę nocną, ale kolor ścian pozostawał ten sam mimo zrobionego jednego odświeżania w czasach, kiedy jeszcze mieszkałam tu z Ł. (ładna tapeta na jednej + kolor „oczywiście kremowy” wg Duluxa na pozostałych i suficie).

Ponieważ reszta mieszkania od zeszłego roku robiła się bardzo skandynawska z dość kontrastującymi kolorami (np. w kuchennej części kuchniosalonu mam grafitowo z białymi frontami szafek, a salonowej części mam niebiesko), wymyśliłam, że na jednej ścianie walnę kolor „intensywny szmaragd” od Magnata, reszta ścian będzie szara, sufit biały, meble białe, łóżko wymienię na minimalnie mniejsze, zmienię trochę ustawienie mebli, żeby łatwiej było się tam poruszać, bo sam pokój nie jest duży, pozbędę się drugiej szafki nocnej, powiększę dużą szafę, wymienię w tej szafie wnętrze i drzwi, generalnie wyrobię się w tydzień i będzie fajnie.

Starego łóżka i materaca udało mi się pozbyć bez większego problemu jeszcze przed samą akcją z malowaniem – sprzedaż ramy na OLX to była jedna z najmniej problematycznych transakcji, jakich można się spodziewać. Sąsiad pomógł mi znieść materac na gabaryty. Tata wziął szafkę nocną (przydasie). A ja spałam na kanapie w salonie.

A potem zaczęłam ściągać tapetę :). Jak ja się cieszyłam, że to była tylko jedna ściana. Preparat do rozpuszczania kleju nieco uratował moją równowagę psychiczną. Wieczorem tak mnie rozbolały ramiona, że myślałam, że się popłaczę. Okazało się wtedy, że tak często przyjmuję środki przeciwbólowe, że mi się Ibuprom przeterminował o rok :). Ale miałam Apap i to zadziałało. To był dzień 1.

Dzień 2: szybko się okazało, że w tym ściąganiem tapety to mi miejscami nie do końca wyszło (w niektórych miejscach została cienka warstwa papieru, a w wielu innych – co widziałam już przy ściąganiu – tapeta zeszła razem z kilkoma starymi warstwami farby, co trzeba było zaszpachlować), poprawiłam, co mi się chciało, potem mi się odechciało i stwierdziłam, że najwyżej będę tego później żałować. Umyłam, zaszpachlowałam, zagruntowałam i zaczęłam malować.

Samo malowanie poszło ok. Szmaragd średnio krył, ale ciemne farby chyba tak mają, że to bardziej widać. W międzyczasie jeszcze wymyśliłam, że wymienię też listwy przypodłogowe, bo stare były ble. Do tej pory bez problemów.

Cała akcja zaczęła się w sobotę. Z malowaniem wyrobiłam się do wtorku, w środę przykręcałam listwy. W czwartek przywieziono mi zamówione wcześniej łóżko i nowy materac. Już widziałam koniec spania na kanapie… Radośnie otworzyłam pierwszy karton… jeden bok ramy łóżka przyjechał połamany. Pierwszy dowód klątwy. Szybko udało mi się załatwić wymianę uszkodzonej części, ale miała ona przyjechać dopiero w następnym tygodniu, który dla mnie był już pracujący, więc mogłam ją odebrać dopiero w następny piątek. Od tego momentu odechciało mi się rozkładać kanapę i spałam na złożonej, ale w sumie spokojnie się mieściłam. I tak zazwyczaj śpię z podkurczonymi nogami 🙂

Następny tydzień: łóżko zostało skompletowane. Tata musiał mi pomóc je złożyć. Wszystko fajnie pięknie, mam wyrko. Została szafa.

Stara szafa to biały ikeowski PAX o szerokości 1 m. Drzwi były już stare, obdrapane i pochlapane farbą. Zamówiłam z dostawą słupek 50 cm, półki i trzy sztuki drzwi, które pasowały wzorem do łóżka i które miały być białe. Przyszło to wszystko 2 listopada, zaczęłam składać, jednocześnie oglądając długi stream na Twitchu, więc po drodze były popełnione błędy, które udało mi się wyłapać, zanim było za późno. Przekręciłam drzwi do szaf. Całe szczęście, nie zrobiłam otworów pod gałki.

Następnego dnia okazało się, że drzwi nie są białe, tylko jasnokremowe. Co się wyróżnia i nijak nie pasuje do reszty mebli. Drugi dowód klątwy.

I chyba moment, w którym mi wszystko opadło i stwierdziłam, że mam dość.

Kilka dni później pojechałam do IKEA i wymieniłam te drzwi na wyglądające na bielsze.

Mniej-więcej w tym samym czasie zauważyłam, że wymieniane rok wcześniej drzwi do pokoju tak opadły, że szorują po podłodze, a dwa zawiasy wyglądają, jakby miały zaraz wypaść z futryny. Trzeci dowód klątwy. Zadzwoniłam do zakładu, który mi to robił, montera nie ma na miejscu, mam się przypominać w tym tygodniu.

Generalnie zmęczona jestem.

Jeden plus: skończyły mi się pomieszczenia, które teoretycznie mogę „remontować” sama. Do zrobienia mam łazienkę (wymiana części kafli, bo wyglądają paskudnie), w dalszej perspektywie jest kuchnia (łącznie z podłogą), ale tego absolutnie nie dam rady zrobić sama.

Drugi plus: udało mi się kupić fajne zasłonki w Pepco, które idealnie pasują do tej szmaragdowej ściany (ściana z oknem jest szara). Dzisiaj wyszłam już ze stojących w biurograciarni pojemników spod starego łóżka. Mam do zaliczenia kilka kursów do śmietnika i dobrze by było, gdyby mi się raz zachciało zrobić tu generalne sprzątanie, ale mnie przeziębienie wzięło na ten weekend i mi się nie chce.

Z innej beczki: nie polecam zamawiać w Empiku, jeśli się komuś spieszy. Ale to takie luźne info.

Howgh.

PS.: Koty żyją.

Kategorie
Osobiste

Wszystkiego dobrego

na Miesiąc Dumy osób ze społeczności LGBT+. 🌈🌈🌈

Niech się świat w końcu od nas odpie*doli i da żyć tak, jak chcemy1.

1 – w znaczeniu, że nikomu nie dzieje się krzywda, oczywiście.

(moja literka w tym alfabecie chowa się za „+”. I to wszystko, co powiem tutaj na ten temat 🙂 )

Kategorie
Osobiste

Wymyśliłam

W zeszłym roku wpadło mi do głowy, żeby pojechać do Australii i Nowej Zelandii. Oczywiście na kilka tygodni i po zebraniu solidnej kasy. Zerknęłam na oferty biur podróży i trochę szczęka mi opadła na ofertę bodajże 19 dni szalonej objazdówki ze wszystkimi sztandarowymi atrakcjami za ok. 35 tysięcy złotych. Zrobiłam wielkie NOPE, ale pomysł został zasiany i zapuścił korzenie. Ja często coś wymyślam, ale zazwyczaj mi przechodzi po kilku dniach. Tu przejść nie chciało.

W rozmowach ze znajomymi, o których wiedziałam, że spędzili kilka tygodni na Antypodach, wyszło, że można za mniej-więcej tę samą lub nawet mniejszą kasę zwiedzać dwukrotnie dłużej, jeśli się to załatwi po swojemu, nie z biura.

Kilka miesięcy później mam ustalony cel finansowy, zapisanych parę stron w zakładkach przeglądarki i wstępny termin: 5 tygodni wczesną jesienią (na naszej półkuli) 2026 roku. Poza skromnym riserczem i zaglądaniem z ciekawości od czasu do czasu na SkyScanner nie zrobiłam nic więcej. Lwia część moich oszczędności jest do przyszłego roku niedostępna, więc za konkretne działania zabiorę się dopiero wtedy, gdy te pieniądze odzyskam.

W pracy już wiedzą. Rodzina też wie. Wiem, kogo pytać o porady. Wiem też, z kim mam szansę się spotkać po raz pierwszy na żywo, jak już tam dolecę po 25-35 godzinach podróży.

Tak, boję się pająków. Nie panicznie, ale generalnie unikam. To jest problem na jesień 2026.

Jedzie ktoś ze mną? Kamper w Nowej Zelandii wyszedłby taniej 😉


Jakieś dwa tygodnie temu wymyśliłam, że przydałoby się zmienić nawyki żywieniowe. Niestety od kilku lat namiętniej niż wcześniej jem słodycze i chipsy, co się przekształciło w oponkę w miejscu, w którym kiedyś miałam talię (którą w sobie lubiłam). Spojrzałam pewnego wieczora w duże lustro, które robi za drzwi do szafy w korytarzu, i powiedziałam sobie, że czas się o siebie zatroszczyć.

Swoją drogą, podejście z troską, a nie złością, to jeden z rezultatów trzech lat terapii.

Na spacery zaczęłam zabierać zakurzone już w szafie kijki do nordic walkingu. Chleb pszenny zamieniłam na pełnoziarnisty. Jem więcej owoców, warzyw i orzechów; poprzednich grzeszków na ten moment nie jem wcale – ostatnia paczka chrupek i ostatnia tabliczka czekolady leżą nietknięte. Dzielnie omijam te trzy regały ze słodyczami w Lidlu. Zamieniam obiady smażone na pieczone lub gotowane. Jeśli chcę zjeść coś słodkiego (ciasto w pracy…), to jem razem z obiadem, a nie dwie godziny później, i jeden kawałek, a nie dwa. Nawet piwa mniej piję (chociaż nigdy nie piłam dużo, max 1-2 puszki/butelki tygodniowo, zazwyczaj wcale), a jeśli już, to sięgam raczej po bezalkoholowe z edycji Hydrate albo Fit (hasztag wpisniesponsorowany).

Nie mam zamiaru się mordować i głodzić. Nie chcę przechodzić na specjalną dietę, bo nie o to mi chodzi i wiem, że skończyłoby się to porażką. Chcę pozbyć się pokusy opędzlowania pół tabliczki czekolady albo pół paczki chrupek do wieczornego oglądania YouTube’a. Jeśli przy okazji schudnę, to super. Jeśli nie – cóż, przynajmniej próbowałam, a gorzej nie będzie.


I tak sobie myślę czasami. I różne rzeczy wychodzą…