Kategorie
Osobiste

City breaks 2023

Można polecieć za granicę na dwa dni!

Serio.

Jedno miasto, jedna noc (lub dwie), tani bilet na samolot w Wizzair albo Ryanair, dowód osobisty, czasami paszport, i można na szybko liznąć obcej kultury i nowych widoków.

Moja ukochana starsza siostra lubi to. I czasem mnie wyciągnie w świat.

Heraklion – czerwiec 2023

Jak wspomniałam we wpisie o Pizie, pewnego dnia mój poziom frustracji na bardzo niewłoską pogodę sięgnął takiej wartości, że na wariata postanowiłam dołączyć do mojej siostry na jej dwudniowy wypad na Kretę. W planie było plażowanie i żarcie. Plan został wykonany.

Tani hotel w samym centrum miasta (El Greco), tanie i pyszne lody, niezawodna grecka kuchnia (w restauracji Siga Siga, wciśniętej między kamienice – oboziujakietobyłodobre), autobus na plażę, który może zabierze pasażerów, a może nie, a nuż pojedzie kolejny za 15 minut, chociaż w rozkładzie jest za godzinę – warto wtedy patrzeć na tubylców :); widok na lądujące i startujące samoloty z plaży, radosne kalimera! na ulicach, ciepło i słońce… Bardzo to wszystko greckie 🙂

(był moment, kiedy siostra bała się powiedzieć mi, że ma być wietrznie. Wszak na Kretę leciałam po pogodę.)

Już kiedyś pisałam, że lubię Grecję. W tym roku lecimy na Korfu.

Heraklion
Smażu smażu

(nie kąpałam się, bo morze nie było najcieplejsze, poza tym wiało i były fale, a ja nie lubię. Smażing był wystarczający.)

Bergen – wrzesień 2023

– Są tanie bilety do Bergen – stwierdziła siostra.
– Możemy lecieć – odpowiedziałam.
– Cholera, narażasz mnie na wydatki…

No to poleciałyśmy na jeden dzień na północ. Ogólnie zabawne, że do niebędącej członkiem UE Norwegii można polecieć na dowód osobisty.

Norweskie fiordy, urokliwe drewniane domki, hotdog z kiełbasą z mięsa renifera i sosem borówkowym… Spokojne zejście z punktu widokowego szlakiem turystycznym przez las ze strumykami… Miałyśmy ogromne szczęście do pogody, bo było cudnie. Chłodno, ale cudnie.

Nocleg był mniej urokliwy, ale było cicho, ciepło i blisko centrum miasta.

Marzy nam się szybki wyjazd na dużo dalszą północ i zobaczenie zorzy polarnej. Może kiedyś.

Bergen
Bergen z góry

Londyn – grudzień 2023

Tym razem leciałam sama, chociaż znowu z inspiracji siostry (która znalazła mi nocleg w dość charakterystycznym hotelu 🙂 ). Jakoś tak latem wyrobiłam sobie paszport z myślą o rozszerzeniu możliwości podróżniczych. Po drodze trafiły się względnie tanie bilety lotnicze (chyba 160 zł w obie strony)… i poleciałam.

(tak w ogóle to o wyjeździe do Londynu myślałam już ponad 10 lat temu, kiedy pojęcie city break było mi jeszcze obce)

Ryanair przetransportował mnie z Gdańska na Stansted, stamtąd pociągiem dojechałam do Liverpool Station, stamtąd metrem na śniadanie do Speedy’s… A dalej już poszło. Życie na krawędzi, bo nie miałam ani gotówki, ani powerbanka 🙂 (wszędzie można płacić kartą, a telefon wytrzymał).

Trzeba mieć przejściówkę do gniazdka! Na Allegro uniwersalne chodzą za 20-40 zł; albo dedykowane do UK na lotnisku za chyba 50 albo 80 zł. Pozostałe opisywane przeze mnie kraje używają gniazdek takich, jak w Polsce. Włoskie są trochę inne, ale też się da żyć bez prześciówki.

Było angielskie śniadanie
Parlament
Trafalgar Square
London Eye
Tower Bridge

To nie wszystkie zaliczone atrakcje, bo byłam też w Muzeum Zrabowanych Pamiątek (British Museum) i Katedrze Św. Pawła. Do Westmisterskiej nie wchodziłam, chociaż zdjęcie Parlamentu zrobiłam z ławeczki stojącej właściwie na tyłach tej katedry. Nie widziałam też Buckingham Palace, bo nie dotarłam tak daleko. Mam powód, żeby tam wrócić ;).

Poza angielskim śniadaniem (które zapycha) było też fish & chips, bo bez tego nie miałam po co wracać do domu.

Lot powrotny był bardzo opóźniony, ale warunki pogodowe były złe i ogólnie to był cud, że w ogóle doleciałam.

A po powrocie z tej podróży zauważyłam, że mój stary kot pije bardzo dużo wody; kilka dni później została u niej zdiagnozowana cukrzyca, która wiąże się z podawaniem insuliny dwa razy dziennie… więc na razie koniec z takimi szybkimi wyjazdami. Już wystarczy, że na marzec i lipiec mam zaplanowane dwie dłuższe podróże.

Kategorie
Osobiste

Toskania 2023

(ten wpis będzie długi, z góry ostrzegam)

Wstęp

– Można względnie tanio kupić bilety z Gdańska do Pizy – oświadczyła moja siostra.

No, można – stwierdziłam ja i kupiłam u Ryanaira bilety w obie strony, na tygodniowy pobyt na początku czerwca 2023 roku, z wyborem miejsca w samolocie i drugim bagażem podręcznym (średniej wielkości walizką).

Potem przez Booking wynajęłam sobie mieszkanie niedaleko dworca kolejowego w Pizie.

Potem pożyczyłam od siostry przewodnik Pascala po Toskanii i zaczęłam go powoli czytać.

W rezultacie tego czytania do wstępnego planu wycieczki (oczywiste Piza i Florencja, podpowiedziane przez siostrę Lukka i miasteczka Cinque Terre) dopisana została Siena (i pojawiły się wątpliwości, czy będzie mi się chciało pojechać do Cinque Terre).

Nadal przez internet kupiłam bilet wstępu do kompleksu katedralnego we Florencji (30 euro, bilet ważny 3 dni, z wyznaczoną godziną wejścia na kopułę katedralną). Zainstalowałam na telefonie apkę Trenit!, pozwalającą na wyszukiwanie połączeń kolejowych, bo jak wiadomo, we Włoszech najlepiej działają koleje. Wyczytałam też, że można kupić kolejowy bilet turystyczny, co mnie szczególnie uszczęśliwiło. Kupiłam go kilka dni przed wylotem (49 euro za 5 dni korzystania ze wszystkich regionalnych pociągów Trenitalia, łącznie z przyspieszonymi).

Pogoda niestety zapowiadała się niepewna do kiepskiej. W Polsce panowały wtedy susze. We Włoszech miało padać.

Przylot do Pizy

nastąpił 5 czerwca ok. godziny 15. Z lotniska do dworca kolejowego w Pizie dotarłam za pomocą PisaMover, kolejki automatycznej (przejazd 5 euro, bilet kupuje się w automacie przy wejściu, jedzie się ok. 5-10 minut). Znalazłam mieszkanie (jakieś 300 metrów od dworca), ogarnęłam się i poszłam się włóczyć po mieście.

Podreptałam sobie w stronę Placu Cudów (na którym znajduje się katedra). Trochę zabłądziłam, ale po jakimś czasie wyszłam zza rogu i oto była! Katedra z rzeczywiście krzywą wieżą.

Rzeczywiście krzywo stoi.

Połaziłam sobie po placu, skręciłam w jakąś uliczkę i znalazłam pizzerię. Zamówiłam pizzę z lokalnym salami, poczytałam, jak wypada jeść pizzę we Włoszech, przy konsumpcji złamałam prawdopodobnie wszelkie zasady savoire-vivre z powodu sprzecznych informacji. Trudno, jestem turystką, pewnie i tak więcej mnie tu nie zobaczą.

Pod koniec posiłku się solidnie rozpadało, zaczekałam chwilę pod dachem i ruszyłam pod parasolem z powrotem do mieszkania. Po drodze zrobiłam zakupy, dotarłam do bazy, przebrałam się w suche spodnie, pograłam na Switchu, umyłam się i poszłam spać.

Dzień 2: Siena

Trenit! bardzo się przydawał w wyszukiwaniu połączeń kolejowych, łącznie z przesiadkami. Do Sieny z Pizy nie da się przejechać bezpośrednio, trzeba się przesiąść. Dojazd trwał ok. półtorej godziny, nie było żadnych problemów. Zdziwiło mnie, że w drodze z dworca w Sienie do centrum miasta jest najpierw centrum handlowe, potem dłuuuuugi ciąg schodów ruchomych (można też pojechać autobusem). Na szczycie schodów wypiłam kawkę i zjadłam ciasteczko w kawiarence z widokiem.

Toskańskie widoczki

Następnie poszłam do twierdzy Medyceuszy…

Widok na Sienę z twierdzy

…przeszłam przez jakiś kościół, dotarłam bliżej centrum… żeby się przekonać, jak bardzo krzywo jest w tym mieście.

Siena jest miastem trudnym dla osób z problemami z poruszaniem się.

Jedna uliczka w górę, druga uliczka w dół…

Jest jednak miastem niesamowicie klimatycznym i pięknym.

Bardzo się cieszyłam, że miałam wcześniejszą rezerwację biletu wstępu do katedry i przyległości, bo kolejka do kas była bardzo długa. Musiałam wprawdzie odebrać bilet, ale do tego były osobne kasy, więc mogłam po prostu ominąć kolejkę.

Powiem tak: zaliczyłam chyba cztery katedry podczas tego wyjazdu. Tylko w Sienie miałam ciarki.

Po zaliczeniu kompleksu katedralnego poszłam się znowu włóczyć. Niestety pogoda była kiepska, co chwilę padało.

Główny rynek w Sienie

W jakiejś sympatycznej knajpce zjadłam obiad (chyba sałatkę, nie pamiętam dokładnie), po obiedzie wyszukałam sobie pociągi powrotne do Pizy i poczłapałam na dworzec, tym razem inną trasą.

Ogólnie pierwszy dzień korzystania z włoskich kolei był bardzo udany. Przesiadki były bardzo sprawne, pociągi był punktualne albo tylko trochę opóźnione.

Dzień 3: Florencja

[notka autorki: od tego momentu piszę dobre pół roku po tej podróży, więc pamiętam już niewiele]

Przyznam szczerze, że z tego dnia mam niewiele zdjęć. Głównym punktem programu było wejście na kopułę katedry we Florencji (ponad 460 schodów), przez co byłam wypruta przez resztę dnia. Do samej katedry chyba nie wchodziłam, bo kolejka była masakryczna (wejście za darmo) i nie wiedziałam, że posiadacze biletów mogą skorzystać z innego wejścia (do „płatnej” części, z której później spokojnie można przejść do tej bezpłatnej, o czym się dowiedziałam dwa dni później. Kolejka w sumie przechodziła całkiem szybko, o czym też się przekonałam dwa dni później.). Na pewno coś zwiedzałam (znaczy włóczyłam się po mieście) i na pewno poszłam na obiad. 🙂 Pogoda chyba też była nieco lepsza.

Katedra we Florencji
Widok z kopuły

Dzień 4: Piza i Lukka

Dzień na odpoczynek! Ta, jasne. Poszłam się włóczyć po Pizie, zaliczyłam kompleks katedralny (na wieżę nie wchodziłam, nie zrobiłam też zdjęcia z przewracania jej 😉 ), poszłam też do ogrodu botanicznego. Przez ten odpoczynek wydeptałam chyba 14 tysięcy kroków.

Katedra w Pizie
Nabrzeże Arno

Około godziny 13 wsiadłam do pociągu i pojechałam do Lukki, która katedrę miała wprawdzie skromniutką, ale samo miasteczko jest szalenie urokliwe. Bardzo pozytywne zaskoczenie.

Tam też zjadłam obiad: na rynku będącym pozostałościami miejscowego koloseum 🙂

Ponownie wypruta, ale zadowolona wróciłam do mieszkania. Pociągi dalej bardzo się sprawdzały.

Dzień 5: Florencja

Miałam resztę biletu do katedry do wykorzystania i parę innych punktów do zaliczenia. Pogoda była całkiem spoko od trzech dni, ale i tak, jak siostra do mnie napisała, że podczas jej szybkiego wyjazdu do Heraklionu na Krecie w następnym tygodniu zapowiada się słonko i 30 stopni… zrobiłam jedną z bardziej szalonych rzeczy i stwierdziłam, że polecę z nią. Nie protestowała, pomogła kupić bilety na samolot (miałam problemy z połączeniem, bo załatwiałyśmy to, kiedy ja siedziałam w pociągu), zmieniła sobie nocleg na ogólnie lepszy od pierwotnego i dziwiła się, że jestem zdolna do tak szalonych rzeczy ;).

Ale drugi dzień łażenia po Florencji był ogólnie bardzo udany. Wnętrze katedry zaliczone (bardzo w sumie puste…), połaziłam po Pałacu Pittich i Ogrodach Boboli, przeszłam się mostem złotników (Ponte Vecchio), zjadłam sycylijskie cannoli (POLECAM)… Włócząc się już bez celu doszłam do Kościoła Św. Krzyża, gdzie jest pochowanych wiele sław z czasów renesansu. Tam się podłączyłam pod wycieczkę z przewodnikiem (sam zapraszał), który z przyjemnym amerykańskim akcentem opowiedział wiele ciekawych historii, co jest wyższą formą zwiedzania. Bardzo udany dzień.

I chociaż niezobaczenie rzeźby Dawida to pewnie profanacja i jak tak mogłam, nie sądzę, że udałoby mi się zdobyć bilet. Zawsze mam pretekst, żeby tam kiedyś wrócić.

Ponte Vecchio
Pałac Pittich

Dzień 6: Livorno

Ostatni dzień z biletem turystycznym na pociągi, przy okazji sobota. Zrezygnowałam z podróży do miasteczek Cinque Terre, bo tam to głównie hiking, a na sobotę zapowiadały się tłumy, część szlaków była zamknięta i pogoda znowu się zepsuła, więc pojechałam tam, gdzie mogłam dojechać relatywnie szybko.

Livorno to miasto portowe i przemysłowe, z dużą ilością kanałów przypominających te weneckie. Zdecydowanie źle podeszłam do tego miasta, bo ogólnie byłam zawiedziona. Niby czytałam w przewodnikach, że coś tam można zobaczyć, ale stara hala targowa nie była dla mnie interesująca, w fortecy było pusto, pogoda była do kitu mimo lepszych progroz… Ogólnie do Pizy wróciłam zła.

Chociaż obżarta pizzą.

Dzielnica Wenecja w Livorno 🙂

Dzień 7: Piza

Ostatni pełny dzień pobytu, ponownie włóczenie się po Pizie. Przy okazji było to też Boże Ciało, które w tym bardzo katolickim kraju obchodzi się w niedzielę, a nie czwartek, który był normalnym dniem pracującym. Z punktów programu w końcu została zaliczona Krzywa Wieża. Śmiesznie się wchodziło, bo w zależności od tego, gdzie się było w stosunku do nachylenia, szło się normalnie albo ściągało na jedną lub drugą ścianę.

Katedra w Pizie z Krzywej Wieży

Liczyłam na zobaczenie procesji i dywanów z kwiatów, ale ostatecznie do niczego nie doszło.

Następnego dnia, chyba po południu, był wylot z Pizy i na tym się skończyła moja toskańska przygoda.

Kategorie
Osobiste

Majówka

Po raz pierwszy od początku pandemii cała przychodnia była zamknięta przez pełny tydzień. W sumie drugi raz w chyba dwudziestoletniej historii tej firmy.

W pandemii zamknęliśmy się na 4 tygodnie (ja nie pracowałam w sumie 6 – od połowy marca do końca kwietnia 2020). W tym roku z okazji majówki wszystkich czterech lekarzy stwierdziło, że chcą wziąć wolne, asystentki przyklasnęły i ot, było zamknięte (i tak zawsze mamy zamknięte 2 maja, a w weekendy nie pracujemy, więc w sumie kalendarzowo straciliśmy tylko dwa dni).

Ja miałam na 4 maja zaplanowaną wymianę drzwi wewnętrznych (sztuk 3). Stare były brązowe, obdrapane przez dawno pożegnanych Ryśka i Kisiela. Gdyby tylko to było problemem, to bym wzięła białą farbę do renowacji mebli i je maznęła w wolnej chwili, ale niektóre ościeżnice rozlazły się u dołu z powodu wilgoci (czasem kot trącił stojącą niedaleko miskę z wodą, czasem w łazience coś poleciało po podłodze…), więc stwierdziłam, że chcę mieć ładnie. No to zamówiłam drzwi. Białe, z szybkami.

Jeszcze wcześniej, w piątek 28 kwietnia, skorzystałam z inspiracji pana, który robił na osiedlu przegląd wentylacji i instalacji elektrycznych, dałam mu dodatkowo zarobić – wymienił mi termostat. Stary działał bardzo oględnie, teraz mam taki programowalny na każdy dzień tygodnia, co się bardzo przydaje, bo codziennie pracuję w innych godzinach.

Później weekend i majówka zostały spędzone na siedzeniu na tyłku (i ew. spacerach po okolicy).

4 maja – akcja wymiany drzwi. Pan monter z lokalnej firmy działał od 7:30 do chyba 15 w sumie. Mój tata musiał troszeczkę pomóc, bo kafelki w łazience były klejone do starych, nie do końca wypoziomowanych futryn, więc trzeba je było przyciąć – udało się, jest ładnie. W moim białym korytarzu zrobiło się dużo jaśniej, ale za to w sypialni nagle zrobiło się nudno – muszę tam coś w końcu na ścianach powiesić, bo jest mdło i pusto :).

Zarówno po wymianie termostatu, jak i drzwi, zostały mi drobne poprawki malarskie do zrobienia, ale to planuję na jutro, bo dziś robiłam zakupy, jeździłam z Mrówką do weta i czekałam na pana, który mi okna wyregulował – po raz pierwszy od ich wstawienia (wraca echo 'nie moje mieszkanie/nie wkurza mnie to aż tak, nie będę inwestować’). Więcej robić dzisiaj mi się nie chce.

Jako wisienka na torcie – w końcu przykleiłam sobie numer mieszkania do drzwi wejściowych. Kiedyś były tam zwykłe naklejki, które zniknęły kilka lat temu. Dzisiaj kupiłam sobie odpowiednie numerki (metalowe!) i przykleiłam na taśmę dwustronną. Ludzie przestaną pytać, czy na pewno dobrze trafili (to nic, że poprzednie mieszkanie w ciągu długiego korytarza ma numerek niżej, a następne numerek wyżej… Przynajmniej teraz nie trzeba się zastanawiać… 🙂 )

Następna akcja remontowa planowana na najprawdopdobniej koniec września. Muszę znaleźć kogoś, kto mi trzeci pokój wymaluje i łazienkę odświeży (fugi, malowane części ścian + kabina prysznicowa). I potem, mam nadzieję, długo długo nic, poza sprawami bieżącymi oczywiście.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że z tych większych róbot nic sama nie musiałam robić!

Minus jest taki, że na obsługę tych robót poszła kupa kasy. Myślę jednak, że warto wydać pieniądze na święty spokój i profesjonalne wykonanie…

Kategorie
Osobiste

Grecja

Na zorganizowane wycieczki zagraniczne tak naprawdę zaczęłam jeździć w 2018 roku (w dzieciństwie były kolonie trzy lata z rzędu, potem jakieś wyjazdy indywidualne). Wtedy pierwszy raz leciałam samolotem – do Bułgarii. W tamtym roku dwa pozostałe podróżnicze zestawy rodzinne (rodzice i siostra) zaliczały Grecję, ja postanowiłam polecieć gdzie indziej.

Grecję pierwszy raz zaliczyłam rok później – spędziłam tydzień na Zakynthos, w Laganas, które wprawdzie jest znane z bycia imprezownią, ale nasz hotel (Megara) był na tyle na uboczu, że w nocy słyszeliśmy głównie cykady i z rzadka przejeżdżające quady.

Z Zakynthos najlepiej pamiętam bardzo fajnych ludzi (i w hotelu, i poza nim) i cudowny kolor morza.

I basen hotelowy otwarty do 21, więc po powrocie z całodniowej wycieczki z lokalnym (polskim!) biurem podróży mogłam przebrać się w strój kąpielowy i pomoczyć się w przyjemnej wodzie.

Żarcieeeee

(prawdziwa sałatka grecka nie zawiera kapusty/sałaty, wbrew temu, co przynajmniej jeszcze jakiś czas temu uważano w naszym cudnym kraju)

Ot, zdjęcie wody
Bardzo wysokie klify – Zakynthos to, czy Madera?
Zatoka Wraku od góry

Z Zakynthos można było popłynąć na Kefalonię.

Jeziorko Melissani – ta łódka to tak trochę w powietrzu…
Plaża Myrthos

Rok później była pandemia, ale latem wyjeżdżać już można było. W ramach kolejnej odmiany polecieliśmy (z Ł., który zresztą był ze mną też na dwóch wcześniej wspomnianych wycieczkach) do Chorwacji, ale że to jest post o Grecji, to nie będę o tym pisać. 🙂

2021, lot na Kretę i jazda do Rethymno. Leciałam już sama. Miałam tak właściwie lecieć razem z siostrą i jej córkami (wykupiłam osobną wycieczkę w tym samym terminie i z noclegiem w tym samym hotelu, co one), ale z powodów różnych przełożyłam wyjazd na tydzień później.

Ale to nie przeszkadzało. Zakochałam się i tak. I znowu w ludziach, i w widokach, i wąskich uliczkach. Stare miasto zostało zbudowane przez Wenecjan, więc bardzo przypomina włoskie miasteczka (podobno, Włochy zacznę podbijać dopiero tego lata), połączone z grecką gościnnością tworzy miejsce, do którego bardzo chętnie bym wróciła, gdyby świat nie był taki wielki i ciekawy. Kocham Rethymno.

Uliczka Rethymno
Stary port wenecki

Z Rethymno można popłynąć na lagunę Balos… (jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie kiedykolwiek odwiedziłam)

Widok na Balos z twierdzy Gramvousa

… i na Santorini:

Pocztówka

W 2022 roku byłam na Rodos. I chyba gdzieś posiałam większość zdjęć. Mam sporo na telefonie, ale nie chce mi się ich teraz zrzucać na komputer ;). Też było sympatycznie (mnóstwo kotów do głaskania!), były to też moje pierwsze doświadczenia z all inclusive (miałam wykupioną opcję wyżywienia HB, ale pan na recepcji hotelu zaproponował mi zamianę – pokój w innej części ogromnego kompleksu hotelowego, bez balkonu, ale za to z all inclusive. Takim prawdziwym. Z drinkami w barach włącznie 😉 ), ale z tych wszystkich greckich miejsc chyba najmniej mnie tam ciągnie na powrót. Na przyszły rok wstępnie planuję Korfu, najprawdopodobniej razem z siostrą i siostrzenicami. Biletów na samolot jeszcze nie mamy, wycieczki zorganizowanej nie planujemy.

Czemu lubię Grecję? Ludzie sympatyczni. Tak, wiem, okolice turystyczne, lepiej, żeby ludzie byli sympatyczni. Ale w Bułgarii i Chorwacji nie miałam takiego poczucia gościnności. Owszem, było OK, ale to na wspomnienie ludzi w Grecji się uśmiecham.

Lubię też greckie jedzenie. To nie tylko owoce morza. Grecy lubią ziemniaki w postaciach różnych, często frytek (które uważają za dodatek warzywny do dań, więc wystarczy, sałatki nie trzeba 😉 ); lubią mięsko i ryby. Sery oczywiście również. Dla każdego coś miłego.

Podoba mi się też to, że greckie jedzenie jest wszędzie w kurortach. W Bułgarii lokalne żarcie było dostępne właściwie tylko w hotelu (byliśmy w Słonecznym Brzegu, wszystkie knajpy dookoła serwowały bardzo międzynarodowe jedzenie – poza lokalnym), w Chorwacji byliśmy na końcu świata, hotel był na rozruchu po lockdownie, jedzenia właściwie nie wspominam, a jeśli już, to ze wzruszeniem ramionami. W Grecji nie ma problemu z moussaką, souvlaki, pitą i innymi lokalnymi daniami.

Fajne plaże, ciepłe morze i widoki to oczywiście również bardzo ważne powody.

Ja się po prostu dobrze czuję w Grecji.

Kategorie
Osobiste

Życie

Jakiś czas temu wyświetliło mi się na Facebooku wspomnienie z zeszłego roku tego, jak się zastanawiałam, co zrobić z blogiem. Weny na pisanie (bloga) nie ma, hosting i domena trochę kosztują, nie mam ochoty przesiadać się znowu na jakiś darmowy portal blogowy. Brak aktywności na blogaskowym fanpejdżu też mnie gryzł w sumienie.

Niedługo po tamtym wpisie po cichu usunęłam fanpejdża blogaska. Nikt pewnie nie zauważył.

Ale blogasek (z opłaconym do grudnia hostingiem i domeną) pewnie pozostanie przy życiu. Przynajmniej do momentu, w którym przestanie mnie gryźć sumienie przez brak aktywności.

Podoba mi się ten blogasek. Kawał historii – trzynaście lat pracy zawodowej plus perypetii osobistych z naciskiem na koty. Wspomnienie tego, że kiedyś byłam w stanie przeczytać ponad 40 książek w ciągu roku.

Z tym czytaniem książek jest tragedia. Fanfiction o długości kilkunastu tysięcy słów po angielsku wciągam niczym Reksio szynkę. Dzisiaj rano doczytałam pierwszą książkę od chyba ponad roku. Fakt, miała ponad sto tysięcy słów (nieco ponad czterysta stron) (po polsku), według autora. Książka była ciekawa i sporo się z niej dowiedziałam. Ale leżała na szczycie kupki wstydu od około roku, jak mi się wydaje. Tamtych czterdzieści książek rocznie to nie były nowele, to były prawilne, drukowane (bądź też cyfrowe, acz nie fanfiction) książki o długości średnio dwieście stron.

Jedna książka.

„Przepis na człowieka” baj Dawid Myśliwiec baj de łej. Tempo mojego czytania wcale nie świadczy o jakości przekazywanych treści.

Kupka wstydu czeka, zawierając głównie dzieła mojego obecnie ulubionego Tumblrowego „celebryty”, Neila Gaimana (zbiór krótszych treści plus wycinki z dłuższych, dostałam na własne życzenie na Gwiazdkę i nadal nie ruszyłam; do tego 8 tomów Sandmana, bo mnie serial poraził; aczkolwiek o komiksie wiem już na tyle dużo, że trochę boję się czytać).

Książkę doczytałam w miejscu, które zajmuje trzecią pozycję (z trzech) na mojej liście miejsc, które poprawiają mi humor (zaraz za Bulwarem Nadmorskim w Gdyni i Starym Rynkiem w Krakowie). Miejsce to czterogwiazdkowy hotel ze SPA, Anders w Starych Jabłonkach niedaleko Ostródy. Poprawianie humoru tamże zazwyczaj kosztuje mnie nieco ponad tysiąc złotych za dwie noce (ale są w tym zawsze przynajmniej dwa zabiegi w SPA, plus śniadania i obiadokolacje – a żarcie mają tam świetne – do tego taplanie się w basenie i/lub suszenie się w saunie do woli), ale jadę tam po konkretną jakość usług i tę jakość otrzymuję. Aż szkoda, że nie robią tam żadnych szkoleń czy konferencji stomatologicznych. Chętnie wpadałabym tam częściej – i z możliwością wliczenia sobie pobytu w koszty prowadzenia działalności gospodarczej ;).

No więc wróciłam dzisiaj z weekendu w Andersie, weszłam do mieszkania, zobaczyłam, że Mrówka zarzygała mi podłogi w dwóch z trzech pokoi (plus narzutę na łóżku), więc zamiast się rozpakować, zaczęłam sprzątać i z rozpędu, poza ogarnianiem podłogi, umyłam jeszcze dwa okna. Na parapecie trzeciego stoją doniczki z zimującymi pelargoniami, czekającymi na wystawienie na balkon (czyli w maju), więc nie wiem, czy kiedykolwiek umyję to okno, bo taką akcję robiłam ostatnio kilka lat temu. Muszę częściej z Andersa wracać, może wreszcie uda mi się ogarnąć bałagan w mieszkaniu (głównie kurz. Karaluchów nie stwierdzono).

Poza tym co u mnie? Kredyt spłacam dalej, na początku maja będę miała wymieniane drzwi wewnętrzne w mieszkaniu, nadal mam Mrówkę i Balbinę za towarzystwo, do związków romantycznych mnie nie ciągnie. Chodzę na terapię i rozpracowuję różne sprawy prywatne (poza brakiem chęci na związki, ale to sobie sama rozpracowałam i nie wymaga to dyskusji) i zawodowe. Dalej pracuję w mojej placówce eks-stażowej. W październiku wymieniłam komputer z laptopa gamingowego na gamingowego potwora PC (dla mnie potwora, dla zapalonych graczy karta graficzna RTX 3080 to pewnie już jest *meh*) (procesor AMD Ryzen 5 5600 6-Core Processor 3.50 GHz, 16 GB RAM, 1TB SSD + 4TB HDD; monitor Gigabyte G27Q, klawiatura jakiś Logitech, myszka jakieś Steelseries 🙂 ). Nie mam pary, żeby sobie paszport wyrobić (bo to wymaga wstania rano i pójścia do urzędu), aczkolwiek wiem, że powinnam to zrobić, biorąc pod uwagę, kto może znowu wygrać następne wybory parlamentarne (taaaa, jasne, wyemigrowałabym, mhm, oczywiście. Może po kolejnym roku terapii). Chociaż paszport to jest raczej w celu możliwości wyjazdów urlopowych do krajów spoza UE/Strefy Schengen.

W czerwcu lecę sobie na tydzień do Pizy – będą to moje pierwsze od dłuższego czasu wakacje zagraniczne nieorganizowane przez biuro podróży (poprzednie to była bodajże Praga w 2014 – samodzielnie – i Belgia z Holandią w 2015 – z siostrą). Mieszkanie wynajęte, w planach kursy pociągami do Florencji, Lukki i miasteczek w regionie Cinque Terre. Jeszcze nie odliczam, ale już się cieszę :).

Po poprzednio opisanym wyjeździe na Maderę, w tym samym, 2021 roku był też wyjazd do Rethymno na Krecie (jestem totalnie zakochana i gdyby świat nie był taki duży i ciekawy, to bym tam wróciła), a w zeszłym roku na Rodos (który to wyjazd właściwie powinnam też dokładniej opisać i wrzucić tu jakieś zdjęcia).

Więc ogólnie tak.

Życie toczy się dalej.

A blogasek wisi.

(i dynda)

Kategorie
Osobiste

Kupiłam mieszkanie

13 października 2012, wskutek różnych perturbacji życiowych – właściwie nie moich – musiałam się z siostrą i jej dwiema małymi wtedy córkami zamienić na mieszkania. Znaczy, siostra się przeprowadziła do naszego domu rodzinnego (bo mieszkałam wtedy z rodzicami), a ja przeniosłam się do mieszkania siostry (i jej wtedy-jeszcze-męża. Wtedy-jeszcze-mąż jakieś dwa tygodnie wcześniej wyjechał do Holandii i raczej nie miał zamiaru wracać).

No i tak sobie mieszkałam w tym mieszkaniu, wkładając w nie minimum wysiłku celem utrzymania. Uzupełniłam meble i wyposażenie (tym, co mi wtedy wpadło w oko, więc nie tworzyło to jakiejś spójnej całości), raz przemalowałam ściany i sufit w korytarzu/pokoju dziennym z aneksem kuchennym (kolor był bardzo podobny do pierwotnego), kilka lat później przemalowałam fronty szafek kuchennych; w międzyczasie przez prawie pięć lat mieszkał ze mną też mój ówczesny partner, z którym w pewnym momencie zaczęliśmy myśleć o kupnie innego mieszkania, w sąsiednim mieście. Mimo prawa pierwokupu przez długi czas nie widziałam siebie jako właścicielki tego mieszkania, nie chciałam w nie dużo inwestować. Nie było moje. Był to taki stan zawieszenia – nie wiadomo było, co będzie dalej.

Mój związek się rozpadł zanim podjęliśmy jakiekolwiek kroki w kierunku nabycia innej nieruchomości, prawie wpadłam w depresję, poszłam na terapię, wkurzyłam się na ten stan zawieszenia. Zaczęłam w końcu myśleć o uczynieniu tej przestrzeni rzeczywiście własną.

Zleciłam montaż klimatyzacji (okna mam od południa, więc latem ledwo dawało się wytrzymać). Zleciłam przemalowanie korytarzo-kuchnio-salonu i wymieniłam sporo mebli, więc z misz-maszu zrobiło się nieco skandynawsko.

Zaczęłam z siostrą i jej już-byłym-mężem rozmawiać o wykupieniu tego mieszkania na kredyt, spłacając jednocześnie ich kredyt (we frankach szwajcarskich…).

Poszłam do OpenFinance. Zaczęłam zbierać dokumenty.

11 lutego złożyłam wniosek o kredyt.

Co jest w tej sytuacji bardzo ważne, to to, że oprocentowanie kredytu wynosiło tyle, ile mi zaproponowano w momencie składania wniosku. A oprocentowanie miało być stałe (przez pięć lat, potem się zobaczy). Więc chociaż ostateczną umowę podpisałam dopiero pod koniec marca, to mnie nie interesują obecnie podwyżki stóp procentowych.

… Muszę jeszcze raz poczytać, co oznacza dla mnie likwidacja WIBOR…

Po umowie kredytowej było dalsze zbieranie zaświadczeń i wizyta u notariusza celem podpisania ostatecznej umowy. U notariusza bywały zabawne momenty, jak dialog:

notariusz: Kiedy nastąpi wydanie mieszkania?
siostra: Już nastąpiło. Dziesięć lat temu.

Były też mniej zabawne, kiedy musiałam biegać po bankomatach (z czego jeden wydawał tylko po 500 zł), bo nikt mnie nie ostrzegł wcześniej, ile będę musiała zapłacić, a kartą czy przelewem nie można było (mieli ostrzec; a było tego osiem tysięcy złotych – razem z podatkiem od czynności cywilno-prawnych), albo kiedy robiło się opóźnienie, a ja musiałam do konkretnej godziny znaleźć się w banku, żeby ów akt notarialny dodać do dokumentów kredytowych – zdążyłam na styk.

No to teraz czekam na wypłatę kredytu (znaczy siostra i szwagier bardziej czekają). W przyszłym tygodniu chcę zacząć załatwiać inne sprawy związane z kupnem mieszkania, jak zgłoszenie się do zarządu wspólnoty, przepisanie na mnie umów z zakładem energetycznym i dostawcą internetu, ubezpieczenie. W końcu się tu zamelduję – co akurat super nie jest, bo będę musiała wymienić też inne dokumenty, ale myślę, że brak konieczności upewniania się, czy mam gdzieś podać adres zamieszkania czy zameldowania, jakoś mi to zrekomensuje.

Ogólnie ten teges. W końcu mam swoje miejsce w życiu. Na kredyt na 30 lat, który mam nadzieję spłacić w max 15.

Mam też nadzieję, że z tego miejsca w życiu nie będę musiała niedługo uciekać przed bandą morderców, gwałcicieli i innego sortu zbrodniarzy wojennych z Rosji.

Kategorie
Osobiste

Przepis na ciasto czekoladowe

Tak, wiem, szok, ale ten przepis jest chyba dość trudny do znalezienia, a pieczenie było zainspirowane kuchennymi szaleństwami pewnego chudzielca pochodzącego z Bermudów i mieszkającego gdzieś w Wyoming. Chudzielec ma konto na TikToku i o ile unikam tego serwisu jak mogę (żeby się nie wciągnąć), tak jego zmagania z rzeczywistością bardzo sympatycznie mi się ogląda 🙂 Jakiś czas po wklejeniu tego pierwszego klipu nakręcił dłuższy film, gdzie dużo spokojniej objaśnił cały proces. Ponieważ jest muzykiem jazzowym, a nie cukiernikiem, bardzo ładnie wyjaśnił, dlaczego nie można przesadzać z mieszaniem masy na ciasto, w której już jest mąka. 😉 Naprawdę polecam, zarówno social media pana Dylana Hollisa, jak i to ciasto.

Ciasto czekoladowe z ziemniakami z amerykańskiego przepisu z 1912 roku:

Składniki na ciasto:

1/2 szklanki masła
1 szklanka cukru
2 jajka
1/2 szklanki ziemniaków ugotowanych ze skórką, bez soli
1/2 szklanki mleka
1 szklanka mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki cynamonu
1/2 łyżeczki tartej gałki muszkatołowej
1/2 łyżeczki mielonych goździków (można zastąpić dodatkową 1/2 łyżeczki cynamonu)
1/2 szklanki gorzkiej czekolady (ok. 60% kakao), startej na małych oczkach
1/2 szklanki siekanych orzechów, np. włoskich

Składniki na polewę:
2 łyżki masła (może być solone; jeśli jest zwykłe, można dodać trochę soli)
1 szklanka cukru
1/4 szklanki mleka
ok. pół tabliczki gorzkiej czekolady (np. to, co zostało po tarciu do ciasta 😉 )
1/2 łyżeczki ekstraktu z wanilii

(z tego, co wiem, amerykańskie „szklanki” w przepisach są bardzo zbliżone do polskich, mają ok. 250 ml. Mogę się mylić, aczkolwiek ciasto mi wyszło 😉 )

Ciacho:
Do ugotowanych i odcedzonych ziemniaków dodajemy mleko i tłuczkiem do ziemniaków robimy puree.

W misie miksera łączymy masło z cukrem i miksujemy do uzyskania jasnej, puszystej masy. Do masy dodajemy jajka i miksujemy; do tego dodajemy wszystkie suche składniki, ziemniaki z mlekiem i mieszamy do połączenia się składników.

Wlewamy do natłuszczonej/wyłożonej papierem do pieczenia formy (ja zmieściłam to w keksówce), wstawiamy do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika na ok. 50 minut i pieczemy do tzw. suchego patyczka. Wyjmujemy z piekarnika do ostudzenia, wyciągamy z formy.

Polewa:
Wszystkie składniki poza wanilią gotujemy na średnim ogniu przez ok. 15 minut, często mieszając, żeby się nie przypaliło. Do lekkim wystudzeniu dodajemy wanilię i mieszamy trzepaczką do zgęstnienia. Polewamy ciasto i odstawiamy do wystudzenia.

Smacznego!

Zdjęcia nie mam. Zdążyłam zeżreć ciasto zanim zrobiłam zdjęcie. Ciasto przypomina z wyglądu chlebek bananowy, jest delikatne i wilgotne.

Kategorie
Osobiste

Kot dla kota

W zeszłym roku napisałam posta o swoich kotach. Byłam wtedy w trakcie pewnego rodzaju żałoby po Ryśku i Lenie. Nadal oczy mi wilgotnieją na ich wspomnienie, ale ponieważ jest to wpis dość „wysoko” na stronie w porównaniu z tym, co piszę teraz, postanowiłam nieco zaktualizować informacje.

1 lipca 2020 roku, po szybkich poszukiwaniach na OLX i zakochaniu od pierwszego wejrzenia, wymianie smsów z autorką ogłoszenia, szybkim telefonie, czekaniu na wieść, czy kot jest jeszcze dostępny i jeszcze szybszej wieczornej jeździe do Gdyni (to była środa, w środy pracuję do 18:30, więc po robocie był kurs do domu po transporter i zaraz potem jazda 25 kilometrów w jedną stronę), do mojego mieszkanka dołączyła Balbina.

Balbina miała wtedy ok. 2-3 lat, została podobno odłowiona z ulicy w Gdyni. W swoim gdyńskim domu miała cudownych karmicieli, ale też mniej cudowną kocią towarzyszkę, która ją ścigała po mieszkaniu.

Z drugiej strony byłam ja, na skraju załamania i z wyjącą po nocach od trzech miesięcy Mrówką.

Kot został wzięty dla kota. Ja nie muszę mieć dwóch. Ale Mrówka musi mieć.

Balbina przez pierwsze dwa dni wyglądała głównie tak:

Ogólnie wiedziałam, że jest płochliwa, na ręce nie daje się w ogóle wziąć, próby złapania kończą się gonitwą po mieszkaniu, chyba że się ją weźmie naprawdę z zaskoczenia, ale kot wykazuje poza tym właściwie zero agresji, a o to mi w dużej mierze chodziło. Mrówka jest kocią seniorką, tu nie chodzi o przepędzenie jej po mieszkaniu, czego radośnie podejmował się Rysiek, tylko o jej instynkt stadny.

Trzeciego dnia było trochę lepiej, bo tak:

Trwało to dobre kilka dni, zanim Balbina zaczęła w ogóle jeść i pokazywać się w otwartej przestrzeni. Zaanektowała najwyższe legowisko na drapaku – jako pierwszy z trzech kotów, które z tego wysokiego na 160 cm drzewka korzystały.

Zaczęliśmy się oswajać ze sobą.

Po kilku tygodniach dochodziło i do takich sytuacji:

Muszę nauczyć się spać na plecach…

Złapać się nadal nie daje, ale trzyma się obok, czasami włazi na mnie, jak leżę w łóżku, i udeptuje.

A to zdjęcie z dziś:

Zatem tak, mam dwa czarne koty. Jeden trochę bardziej czarny od drugiego.

Nie kochają się specjalnie, Balbina z Mrówką, ale Mrówka nie wyje w nocy (przynajmniej nie tak, jak wiosną), Balbiny nikt nie goni po mieszkaniu, poprzedni właściciele z zaskoczeniem przyjęli wieść, że Balbina daje się wyczesać i że leży czasami z kołami do góry, bo u nich to się podobno nigdy nie zdarzało.

Oczywiście do końca różowo też nie było, bo Balbiniarz ten, fujtro włochate, mała paskuda obsikiwała nam meble (w tym NOWIUTKĄ kanapę kupioną na zamówienie za kupę piniondzów), więc od sierpnia jest na lekach uspokajających (amitryptylina, na receptę), które powoli odstawiam, ale nie jestem pewna, czy nie będę musiała do nich wrócić. Obserwuję.

Więc tak. Tyle w temacie kotów 🙂

Kategorie
Osobiste

Madera

Madera, położona u północnych wybrzeży Afryki, jest dość “młodą” wyspą pochodzenia wulkanicznego, nazywana czasami Hawajami Europy. Jest bardzo górzysta, występuje tu kilkadziesiąt mikroklimatów. Woda pitna pochodzi z chmur, jest bardzo smaczna, bardzo miękka i jest jej pod dostatkiem, co jest bardzo ciekawe na wyspie położonej na środku oceanu.

Maderskie góry

Znana już Fenicjanom, została oficjalnie odkryta na początku XV wieku i bardzo szybko zasiedlona (nie było tu ludności pierwotnej).

Obecnie stanowi region autonomiczny Portugalii i jest peryferyjnym obszarem Unii Europejskiej: ma własny rząd i prezydenta, płaci się w euro, wyspa należy do strefy Schengen.

Główne lotnisko znajduje się niedaleko stolicy wyspy, Funchal; nazwane imieniem Cristiano Ronaldo (najsłynniejszy Maderczyk) ma opinię niebezpiecznego. Ostatni bardzo poważny wypadek miał miejsce w 1977 roku, kiedy to samolot linii TAP Portugal (jednej z najbezpieczniejszych na świecie), usiłujący wylądować w trudnych warunkach pogodowych stoczył się z bardzo krótkiego pasa (wtedy ok. 1600 metrów); zginęły wtedy 133 osoby. Obecnie lotnisko jest pełnowymiarowe, pas ma długość ponad 2700 metrów (część pasa jest podparta nad drogą na 180 filarach), ale ze względu na boczne wiatry i zmienne warunki pogodowe nadal jest bardzo trudne technicznie. Piloci lądujący tutaj muszą mieć specjalną licencję. Na YT można bardzo łatwo znaleźć filmiki ze spektakularnymi lądowaniami 🙂

Funchal

Lądowanie samolotu lini Enter Air, który poleciał z Warszawy 27 marca 2021 m.in. ze mną i moją siostrą (pomysłodawczynią całego wyjazdu) na pokładzie nie było spektakularne, chociaż odbyło się podczas burzy. Odprawa była właściwie niezauważalna, obie pokazałyśmy zaświadczenia pomocne podczas podróżowania w czasie epidemii (w moim przypadku potwierdzenie przyjęcia obu dawek szczepionki przeciwko Covid-19) i szybko zostałyśmy odwiezione do hotelu Florasol sieci Dorisol w Funchal.

I tu zaczęło się robić ciekawie 🙂

Ponieważ nie zdążyłyśmy zrobić zakupów na kolację, wybrałyśmy się do hotelowej restauracji. Kolacja była pełna emocji – nie dość, że zgodnie ubzdryngoliłyśmy się sangrią, to jeszcze z powodu nagromadzonej w suficie wody (ciągle padało) spadł spory kawał płyt gipsowo-kartonowych. Ogólnie zastanawiałyśmy się, czy nie popłyniemy. Gdzieś na wzgórzach trzasnął piorun i zniknął prąd na całej ulicy (dopiero następnego dnia przeczytałam, że właściwie pół wyspy nie miało prądu, a lokalni mieszkańcy zaczęli się obawiać powtórki z 20 lutego 2010 roku, kiedy to w lawinach błotnych zginęło kilkadziesiąt osób). Ogólnie noc była bardzo kiepsko przespana, spędzona na wsłuchiwaniu się w plusk i szum wody za oknem.

Park w Funchal

Następnego dnia, po śniadaniu zjedzonym w pokoju (do restauracji nie było wstępu, dostałyśmy kanapki, owoce, ciasto i sok – z racji braku prądu o kawie nie było mowy) poszłyśmy na zakupy do lokalnej Biedronki (Pingo Doce) i potem na spacer po Funchal. Wyszło słoneczko, temperatura była przyjemna (ok. 18 stopni), spokojnie przedreptałyśmy ok. 16 kilometrów, zjadłyśmy obiad na mieście.

Jedne z wielu malowanych drzwi na Rua de Santa Maria w Funchal

W poniedziałek odbyła się pierwsza zorganizowana wycieczka wraz z lokalnym biurem, Dragon Tree Travel, prowadzonym przez Polaka, Juliusza zwanego Julkiem. Wycieczki (były w sumie trzy) odbywały się trzema samochodami terenowymi Land Rover; gadaninę Julka można było słychać we wszystkich trzech za pomocą specjalnego systemu nagłaśniającego.

Półwysep św. Wawrzyńca

Ogólnie z Julkiem przejechałyśmy naprawdę spory kawał wyspy: górzyste centrum, północ z basenami lawowymi w Porto Moniz, lasy wawrzynowe, stary las laurowy Fanal, Półwysep św. Wawrzyńca, przeszłyśmy się wzdłuż lewady – jednego z kanałów, które rozprowadzają wodę skraplającą się na północy po całej wyspie… Ogólnie wycieczki Julka to chyba punkt obowiązkowy dla pierwszorazowych turystów na Maderze 🙂

Baseny lawowe w Porto Moniz
Las Fanal – akurat nie było mgły, a szkoda…
Lewada

Same też trochę pozwiedzałyśmy; największe wrażenie zrobił na mnie ogród tropikalny na wzgórzu Monte w Funchal – można tam spędzić cały dzień.

Monte

Ponieważ wtedy jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny, trochę atrakcji nas ominęło, np. przejazd kolejką linową z Funchal na Monte i później zjazd saniami. Obie atrakcje ruszyły w maju.

Madera jest regionem ogólnie dość biednym – ze względu na izolację dużo ludzi choruje na depresję i alkoholizm (szpitale psychiatryczne i leczenia alkoholizmu razem wzięte mają więcej łóżek niż szpital ogólny), zarobki też nie są wysokie. W Funchal, gdzie mieszkałyśmy, spokojnie można dostać wszystko, co jest potrzebne, płatności kartą to norma, bardzo łatwo można się dogadać po angielsku.

Mały Książę z uliczki z malowanymi drzwiami w Funchal

Wiele dróg jest bardzo trudnych dla niewprawionych kierowców: drogi są wąskie, występują duże nachylenia terenu. Drogi szybkiego ruchu zaczęły powstawać dopiero w latach 90 XX wieku, zjazd z głównych traktów dostarcza sporo adrenaliny. W nagrodę kultura jazdy jest – na pierwszy rzut oka – bardzo wysoka. Pieszym ustępuje się pierwszeństwa na pasach, nikt nie trąbi po złości ;).

Nie jest to miejsce na plażowanie; plaż piaszczystych jest bardzo mało. Jest to natomiast raj dla osób lubiących wędrówki po szlakach turystycznych, bo widoki naprawdę zapierają dech w piersiach.

Wybrzeże

Co do lokalnej kuchni, warto spróbować espady (lokalna rybka głębinowa, podawana często z bananem), estepady (kawałki wołowiny pieczone na grillu; z powodu hodowli krów “na wolnym wybiegu” mięso jest bardzo delikatne) i bolo do caco (chlebek czosnkowy). Z lokalnych trunków alkoholowych można wymienić ponchę (najlepsza robiona na świeżo: biały rum z sokiem pomarańczowym i cytrynowym w równych proporcjach plus miód do smaku; w sklepach można dostać gotową ponchę, ale to nie to samo, chociaż kopie przyjemnie) i lokalne wino madera (wino wzmacniane).

Espada
Krówka z wolnego wybiegu 😉 („Nie mówić przy nich słowa estepada, bo zamieniają się w kozice górskie” – Julek)

Ogólnie był to bardzo udany wyjazd w niekonwencjonalne miejsce 🙂

(PS.: Restauracja hotelowa została ogarnięta w ciągu chyba 4 dni – pod koniec naszego pobytu nie było śladu po powodzi. Tamte opady należały zresztą do rekordowych w historii wyspy. Nie skończyły się tragicznie głównie dzięki temu, że padało głównie na wybrzeżu, a nie wysoko w górach, ale i tak podtopionych zostało kilka parkingów podziemnych.)

Kategorie
Osobiste

Małe kroczki

Już dawno zauważyłam, że żeby coś ze sobą zrobić, muszę się wkurzyć. Nie na jakiś drobiazg, jakąś namacalną rzecz, tylko tak ogólnie. Na siebie. Na świat. Na wszystko.

Noc z 27 na 28 czerwca miałam ciężką. Mrówka od ponad trzech miesięcy nie miała kociego towarzystwa, więc jojczała po nocach. My od tygodnia nie mieliśmy materaca, więc spaliśmy na wąskiej i trochę za krótkiej wersalce w salonie; zmiana mebla i miejsca naszego nocnego przebywania też się źle odbiła na Mrówie. Trwała kampania prezydencka z całym tym szczuciem na mniejszości. Ja byłam niewyspana, zmęczona i sfrustrowana. Tej niedzieli rano się ze mnie ulało. Siedziałam dobre pół godziny przy biurku i ryczałam.

Tego dnia postanowiłam pójść na terapię. Terapeutę znałam – postawił na nogi moją mamę i siostrę, ja też do niego chodziłam (terapia rodzinna z moimi rodzicami), kiedy byłam na studiach i prawie je zawaliłam z powodu uzależnienia od kompa.

Pan psycholog miał wolny termin na najbliższy piątek. Tak więc wylądowałam u niego na fotelu (do wyboru z kanapą) 3 lipca 2020 roku.

Zaczęłam od tego, jaka byłam sfrustrowana na cały świat. Chwilę później się okazało, że powód był bardziej konkretny. Hasłem przewodnim tamtej sesji było „dlaczego nie przyszła Pani z partnerem?”.

Poszłam do niego też tydzień później. Tym razem zaczęliśmy pracować nade mną, a nie moim życiem związkowym. Chciałam przestawić w sobie kilka rzeczy. Chciałam ruszyć trochę z rozwojem zawodowym: są rzeczy, szczególnie w protetyce, których na studiach nie udało mi się rozpracować, na stażu tym bardziej, i tak sobie żyję 10 lat w zawodzie, lepiąc dziury po próchnicy, dłubiąc w kanałach i wyrywając ząbki. A tej jednej, ważnej, rozwojowej, protetycznej rzeczy unikam jak ognia, bo nie mam praktyki. Jak do tego podejść?

Małymi kroczkami.

Ogólnie po trzech sesjach wychodzi na to, że te małe kroczki to w sumie klucz do rozwoju. Ja bym najchętniej zrobiła wielki skok, tyle że to mnie właśnie trzyma w miejscu.

Chciałabym kupić mieszkanie, ale boję się ponosić ryzyko kredytu hipotecznego na 3o lat. Co zrobić? Wystarczy na początek pomyśleć, czy na pewno jest mi to potrzebne. Pooglądać ogłoszenia. Oswoić się z myślą. Boję się ruszyć dalej z protetyką stałą? Wystarczy poświęcić pół godziny siedzenia na tyłku na przerwie na szlifowanie zębów usuniętych z powodu parodontozy. Robiąc u pacjenta coś innego pomyśleć, co można by u niego zrobić protetycznie. Jak sobie poszlifuję odpowiednią ilość zębów, znaleźć pacjenta, u którego byłby jakiś prosty przypadek.

Na pełne samotności pytanie „jak w wieku 34 lat zdobyć nowych znajomych w prawdziwym życiu” padła odpowiedź „poszukać wśród tych starych”. Może ktoś z mojego miasta, kogo znam ze szkoły, jednak chciałby wpaść na kawę. Tyle że po tej sesji została praca domowa: „co ja mogę dać ludziom, jaki mieliby powód, żeby mnie lubić?”

Cholernie trudne pytanie dla osoby, której się wydaje, że ma dziecinne pasje i hiperfiksowanie się na nich jej szkodzi, bo nie ma o czym rozmawiać z ludźmi.

Ogólnie wniosek jest taki, że w celu wykonania małych kroczków muszę oderwać się od laptopa.

Nie cierpię swojego ciała, mam nadwagę, nie mam kondycji. To co można zrobić? Małymi kroczkami. Pomysł na ten moment jest taki, żeby 20 minut dziennie, po pracy (albo przed, jeśli mam tylko popołudniówkę), poświęcić na jakąś bardzo spokojną aktywność fizyczną. Mam rowerek stacjonarny. Mam matę i książkę do jogi. Wiem, że 20 minut to mało, ale a) lepsze to niż nic, b) chodzi o wyrobienie nawyku robienia codziennie czegokolwiek dla formy fizycznej, c) małe krówa kroczki. Karnetu na siłownię nie wykupię, bo wiem, że się zmarnuje.
A w weekend jakaś dłuższa i trochę poważniejsza aktywność. Godzinny spacer po obiedzie, jak dziś, jeśli pogoda pozwoli. Wyjazd nad morze, zamoczyć kopyta w brudnej wodzie i pochodzić boso po piasku. Pójście na basen, bo unosić się na plecach umiem rewelacyjnie, nawet w słodkowodnym basenie, ale pływanie na brzuszku mnie stresuje.

Chciałabym nauczyć się rysować. Mam trzy książki na ten temat, ołówki i szkicownik. Czas też mam. Tyle że spędzam go przed kompem. Więc w weekend godzinka. Balkon posprzątałam, muszę się jeszcze gniazd os spod parapetów i gzymsów pozbyć i można się smażyć z ołówkiem w ręce.

A co do laptopa… Wieczorami czas zżera mi w głównej mierze pewna gra online. I tak przestałaby działać z końcem roku (jest oparta na Flashu), ale chyba trzeba jej powiedzieć „do widzenia” nieco szybciej.

Małe kroczki. Trzeba zrobić ten pierwszy, bo to wkurzenie się miesiąc temu to było tylko metaforyczne założenie butów. A potem może jakoś pójdzie.

Macie zdjęcie z Chorwacji na pocieszenie:

Dubrownik