„Jaka cisza…” – tymi słowami moja mama zaczęła dwie (w tym dzisiejszą) z trzech swoich wizyt u mnie. „Taka błoga cisza…” – dodała z uśmiechem.
Jest cicho. Aż dziwnie. Znaczy mi to nie przeszkadza, ale biorąc pod uwagę, że w domu rodzinnym niemal co wieczór śpiewałam sobie do akompaniamentu muzyki z laptopa wiedząc, że w pokoju obok najprawdopodobniej mnie słyszą, to panująca tutaj cisza (chyba, że chcę się wyżyć z jakiegoś powodu) może zastanawiać.
Odkładanie na koniec miesiąca 500-600 zł z każdej wypłaty na wakacje i inne rzeczy zamieniłam na liczenie każdej złotówki. To, co mi zostanie do końca miesiąca przeznaczam zazwyczaj na początku następnego na opłaty. Zbieram paragony, jak mnie najdzie, to spisuję wszystkie wydatki w zeszycie, dzieląc je na kategorie. Na koniec miesiąca podsumowuję wszystko i sprawdzam, czy zmieściłam się w budżecie. Dwa tygodnie w październiku się nie liczyły, bo wtedy wydałam szokującą ilość kasy na meble i inne elementy wyposażenia mieszkania (a to nie koniec tego typu wydatków), ale w listopadzie – kiedy już nie było żadnych wielkogabarytowych zakupów – wydałam około 5 tysięcy złotych. Około 1500 zł idzie na działalność gospodarczą, kolejne 1500 na mieszkanie (co ma szansę zmaleć, na razie się nie zapowiada), około 500 zł na utrzymanie samochodu, 350 zł na jedzenie, 100 na koty. Reszta to higiena, ubrania, plany oszczędnościowe, w które się nieopatrznie wpakowałam tuż przed przeprowadzką, i drobiazgi. Stan konta z oszczędnościami przeznaczonymi na wakacje od października się nie zmienił. Nie, żebym była w finansowym stanie gdziekolwiek pojechać w przyszłym roku. Oszczędności inne znacząco stopniały. I stopnieją w tym miesiącu jeszcze bardziej, bo już wyliczyłam, ile mi się należy pensji w tym miesiącu, a będę miała kilka dużych składek ubezpieczeniowych do opłacenia. Schudnę trochę.
Czy czuję, że to mieszkanie jest moje? Nie. Moja jest tylko część mebli. I czuję, jakby koty też należały do mnie. Ale nie wracam tutaj po ciężkim dniu pracy, cytując ukochaną komedię rodziców, „Skarbonkę” – „Dom, zasrany dom…”. Nie myślę o tym, że spędzę w tym mieszkaniu długie lata, chociaż planuję za niecały rok kupić czubek na choinkę, bo poprzedni podobno zginął śmiercią tragiczną z łap Kisiela. I mam filtry do dzbanka na wodę na kolejne pół roku. Ale słowo „dom” nadal oznacza ten wciąż nieotynkowany, budowany i wykańczany rękami mojego taty, najstarszy na ulicy budynek na wsi, dzisiaj wypełniony dziecięcym hałasem i zabawkami. Wciąż mam doprowadzający mnie do łez żal przez utratę tam swojego miejsca, ale z drugiej strony wolę tę nie-swoją ciszę od hałasu i tłumu, od którego nie ma gdzie uciec.