Nie ma już Mrówki.
Miała jakieś 21 lat. Od 12,5 roku ze mną, od prawie 19 lat w rodzinie (należała kiedyś do mojej siostry).
Od kilku lat (myślę, że przynajmniej ośmiu) chorująca na przewlekłą niewydolność nerek, ale to udawało się długo trzymać stabilnie – a nawet sprowadzić do normy w badaniach krwi – dzięki karmie weterynaryjnej, suplementom i kroplówkom od czasu do czasu. Potem doszło zapalenie stawów (wyraźnie ją życie bolało, miauczała w nocy, nie była w stanie np. podrapać się za uchem), które po jakimś czasie zaczęłam leczyć regularnymi zastrzykami Solensia, co też jej bardzo pomogło. W grudniu 2023 doszła cukrzyca (i potrzeba podawania insuliny dwa razy dziennie), z którą cały czas był problem, żeby ją wyregulować. W lipcu 2024 Mrówka miała usunięte wszystkie zęby. A potem zaczęło się powoli sypać. Czasem trzustka, ostatnio autoimmunologiczne zapalenie jelit, którego z powodu cukrzycy nie mogliśmy właściwie leczyć, więc prędzej czy później zrobiłby się z tego chłoniak. Mrówka coraz gorzej chodziła, przestała zagrzebywać swój urobek w kuwecie. Kilka razy miała epizod hipoglikemii. Miała przepisane leki przeciwbólowe. Jadła, gadała, załatwiała się tylko do kuwety, witała się w drzwiach, ale wiedziałam, że jej zegar tyka coraz szybciej.
Nadal tak sobie funkcjonowała. Nie chciałam jednak, żeby zaczęła wyraźnie cierpieć – już raz żegnałam kota, który walczył mimo agonii i to było traumatyczne.
Może według niektórych było to za wcześnie. Może mogła jeszcze pożyć. Tylko nie wiem, co ona z tego życia by już miała. Coraz gorszy ból? W takich sytuacjach priorytetem zawsze powinien być zwierzak, a nie to, co my czujemy.
Umówiłam się na ostatnią wizytę u weterynarza z nią na 20 marca wieczorem, po pracy. Poinformowałam siostrę o swoich planach, w razie, gdyby chciała się pożegnać.
Po moim przyjeździe do pracy tego dnia okazało się, że mam przymusowy dzień wolny – awaria. Więc wróciłam od razu do domu, zaczęłam ryczeć i zaczęłam się przygotowywać do rozstania z Mrówką. Dostała trochę dodatkowej miłości. Na ponad godzinę przed planowaną porą rozstania dostała też dużą dawkę leków uspokajających.
No więc w towarzystwie mojej siostry i jej starszej córki (która kilka razy zostawała u mnie, jak gdzieś wyjeżdżałam, żeby robić Mrówce zastrzyki), które mnie zaskoczyły swoim przyjazdem, ostatecznie się z Mrówką pożegnaliśmy. Odeszła bez bólu. A ja byłam ogromnie wdzięczna, że ktoś przy mnie wtedy był.
I chociaż smutek jest ogromny, to się cieszę, że zrobiłam to teraz. Bo to jest smutek, a nie trauma patrzenia na cierpiące zwierzę.
Balbina na razie jest sama. Staram się poświęcać jej więcej czasu. Nie wiem jeszcze, czy będę brała kolejnego kota.
A Mrówka? Zabrałam jej ciało ze sobą, dzień później pojechałam do krematorium dla zwierząt w Gdańsku. I chociaż kremacja indywidualna i urna kosztowały mnie ponad 1000 zł, to została fajna pamiątka i dobre wspomnienie.
Płaczę nadal. Może kiedyś przestanę.



W odpowiedzi na “Mrówka”
Bardzo Cię tule. Boli mnie to odejście. Lubiłam Twoje aktualizacje perypetii Mrówki.
Biega za Tęczowym Mostem