Przychodzi do przychodni potencjalny pacjent i chce się zapisać na wizytę. Rozmawia z asystentką.
Pyta o jakiegoś lekarza, dostaje informację, że ów już u nas nie pracuje. Stwierdza, że wszyscy uciekają ze swojego miejsca pracy, sugerując, że miejsce najwyraźniej jest do kitu. Pyta o lekarza, który wszystko u niego załatwi, łącznie z mostem. Słyszy nazwiska. Pyta o kogoś dobrego, co to wszystko zrobi porządnie, bo pytał po znajomych i wszyscy są niezadowoleni. Asystentka zapewnia, że grafik mamy pełny na kilka tygodni do przodu i ona złych opinii nie słyszała. To pan powtarza, że nie ma się u kogo leczyć, bo koleżanka leczyła się w gabinecie w sąsiedniej wsi i w końcu musiała się przenieść ze swoimi zębami do miasta (ja o tym gabinecie też słyszałam i się nie dziwię, że się przeniosła).
Ciężko całą rozmowę przytoczyć, ale wydźwięk był taki, że pan się zapisze na wizytę (termin za miesiąc, „ale ja nie mam pojęcia, co będę robił za miesiąc o tej porze, czy po tej wizycie na kolejną też będę musiał tak długo czekać?”), chociaż wszyscy znajomi dookoła niezadowoleni i podobno jesteśmy do kitu.
To po co żeś, chłopie, przyszedł do przychodni, która ma takie złe opinie?
Mi też na fotelu siadali wcześniej pacjenci, którzy na wejściu okazywali brak zaufania. Jak powierzam komuś swoje zdrowie, dobrze by było robić to jednak z większą nadzieją, że się z tego wyjdzie cało?