Jak go przesadzałam do świecznika z IKEA, wydawało mi się to dobrym pomysłem. Teraz już niekoniecznie, bo świecznik nie ma dziurki, a starą minidoniczkę wywaliłam.
No cóż. Zobaczymy, jak długo przetrwa. Ogólnie mam pecha do roślinek. Jeden stary storczyk właśnie powoli pada i nie jestem w stanie go uratować, drugiego, otrzymanego na urodziny storczyka nie tykam wcale, bo podobno nie wolno, jak kwitnie. Jedna roślinka – Pilea zwana pieniążkiem – otrzymana z domu rodzinnego ma się nieźle, rośnie jak głupia, trzeba by było ją rozsadzić, a ja nie umiem i się boję.
Niedawno pewna trudna sytuacja w pracy została określona przez znajomego gracza jako co najmniej tzw. expienie w porywach do odblokowania kolejnego levelu.
No to wczoraj, kiedy stanęłam na wadze, oczami wyobraźni zobaczyłam coś w stylu [Achievement unlocked].
Bo zjechałam z masą ciała poniżej 68 kg. To był mój taki mały, „połowiczny” cel. Minimum.
Tyle ważyłam długi czas. Wczoraj na wyświetlaczu pokazało się 67,5 kg.
Kiedy schudłam do okolic 70 kg, czułam, że mi dobrze ze sobą. Te początkowe 76 kg, chociaż nie ważyłam tyle zbyt długo, było bardzo ciężkie. Zjechałam do 70, 69 kg i nagle fajnie znowu patrzeć w lustro, jak się biega po mieszkaniu w gaciach i koszulce. Uda nadal mam dość grube, tyłek nadal dość duży, brzuszek też jeszcze trochę wystaje, ale odzyskałam talię. Chwilę się cieszyłam, po czym zdałam sobie sprawę, że zanim przytyłam, te 69 kg mi przeszkadzało. Niby norma wagowa, ale jednak niefajnie. Chciałam część z nich zgubić, ale nie miałam motywacji. Jak się motywacja pojawiła w postaci ponad 4 kg nadwagi, postanowiłam pójść na całość i wrócić z kilogramami do stanu dla mnie wygodnego.
No to jeszcze czeka mnie jakieś 2,5-7,5 kilograma do zgubienia. Ile się da.
Ale fajnie się gubi kilogramy, jak można sobie zrobić jajecznicę na boczku i z serem co niedziela i dopchać to wafelkiem.
Wiem, że wiele osób walczy z nadwagą i nie przychodzi im to tak łatwo. Ja miałam łatwy start, bo to moja pierwsza w życiu dieta. Metabolizm jeszcze inny. Nieco szybszy. Teraz się cieszę, ale zdaję sobie sprawę, że ta pierwsza w życiu dieta oznacza bycie na tej diecie jeszcze długi czas. Bo teraz trzeba będzie się pilnować. Owszem, wrócić do chleba na śniadanie zamiast wafla ryżowego. Ale mieć zapas czerwonej herbaty. Odkurzyć książkę z ćwiczeniami. Nie żreć słodyczy tyle, ile przed dietą. O kolacji w starym stylu też raczej zapomnieć, ale nie wkurzać się, jak na nią zapraszają. Być bardziej świadomym tego, co i ile się je.
Raz czy dwa zdarzyło się, że u mnie na fotelu lądował pacjent, którego inny dentysta w którejś z moich dwóch prac nie dał rady znieczulić. Główny problem jest ze znieczuleniem przewodowym do otworu żuchwy. Wymaga ono dłuższej igły i trafienia w okolice odpowiednich struktur anatomicznych, do których jest kilka centymetrów w głąb od powierzchni błony śluzowej i do których trzeba dotrzeć trochę na ślepo. Znaczy wiadomo teoretycznie, gdzie co jest (nerw zębodołowy dolny i językowy), ale czy u pacjenta nie ma jakiejś małej anomalii anatomicznej, czy się igła nie wygnie gdzieś po drodze – tego nigdy nie wiadomo. Słyszałam o dentystach, którzy tego znieczulenia nie lubią. Ja go nie lubię jako pacjent, bo wkłucie, cholera, boli.
Albo kiedy na fotelu siada dzieć z historią histerii przy poprzednich podejściach do leczenia. Siada u mnie, widzi nieznajomą, bladą gębę w okularach, która za chwilę maskuje się na zielono albo niebiesko i coś chce robić w buzi.
Kiedy zatem trudnoznieczulający się pacjent podaje drętwienie dolnej wargi i języka po wstrzyknięciu pierwszej ampułki albo kiedy dzieć wychodzi z gabinetu z wyleczonym na spokojnie zębem, czuję, że lubię swoją pracę.
Bo to jasne, że takie sytuacje dają satysfakcję. Inni nie dali rady, ale ja tak.
Cejrowskiego lubię. Może nie za poglądy polityczne, ale za lekkie pióro. Od czasu do czasu trafiałam na jego programy w TV i też się je fajnie oglądało.
Nowa opowieść WC jest nieco inna od poprzednich. Pan podróżnik zmienia bowiem lokalizację: z Afryki czy Ameryki Południowej przenosi się na amerykańską (w sensie arizońską) prerię, gdzie ma swój domek, trochę ziemi, na tej ziemi krowy, wiatrak do pompy na wodę i „oswojonego” kojota bez łapy.
Opisuje życie codzienne swoje i innych mieszkańców prerii, ich poczucie humoru i praktyczne podejście do egzystencji w trudnym i suchym terenie gdzieś na końcu świata, niedaleko granicy z Meksykiem. Czyni to z typową dla siebie lekkością i humorem, szczerze opisując swoje liczne wpadki na początku pobytu. Jednocześnie wyraża swoje poparcie dla amerykańskiego systemu, w którym nazwę ulicy nadajesz sobie sam, podczas zgłoszenia narodzin dziecka urzędnik ma obowiązek wpisać takie imię, jakie wskaże rodzic, Walmart sprzeda Ci wszystko i tanio, a każdy ma prawo zastrzelić każdego, kto wejdzie na jego teren bez zaproszenia.
Trudny jest żywot na prerii, gdzie rządzi natura. Ale autor jest w stanie przedstawić je tak, że wszystko wydaje się magiczne. Trzeba tylko odpowiedniego podejścia – do życia, do własnych wpadek, do głupich żartów lokalnej społeczności, która z dziką chęcią wykorzysta naiwność nowicjusza, ale z drugiej strony pomoże w potrzebie i wyśle delegację, jeśli nagle znikniesz.
Pacjentka weszła z problemem. Problem należało przepolerować gumką na kątnicy. Przy okazji zrobiłam przegląd. Czas wizyty – około 10 minut.
Skasowałam 30 zł.
„Tak mało zrobione i płacę 30 zł…”
Za mało panią skasowałam tak na dobrą sprawę, proszę pani. Samo pani wejście i posadzenie się na fotelu kosztowało nas te 30 zł.
Otwarty sterylny zestaw z narzędziami, które potem trzeba będzie umyć i ponownie wysterylizować. Gumka, też sterylna, do umycia. Fotel do przetarcia po pani wyjściu – do tego specjalistyczne środki czystości. Cholerna gaza czy chusteczka, którą się przeciera. Ślinociąg, kubek, serwetka w spluwaczce.
Płaca asystentki, która sprząta, myje, przeciera i sterylizuje.
Ja nie pracuję na godziny, ale to też mój czas.
Koszt wynajęcia i utrzymania gabinetu. Prąd zasilający unit i autoklaw. Woda do kubeczka.
Kredyty na sprzęt.
Moje 5 lat studiów i kolejne prawie 4, spędzone na dokształcaniu się.
Kupiłam sobie szczoteczkę soniczną. Najprostszą, jaka była.
To taka elektryczna, tylko bardziej brzęczy po zębach ;). I drga. Działa to na zasadzie podobnej do ultradźwięków (kto miał kiedyś usuwany kamień nazębny ultradźwiękami, ten kojarzy wrażenia), tylko drgania mają mniejszą częstotliwość. Zwykła szczoteczka elektryczna czyści zęby wyłącznie mechanicznie, tutaj mamy jeszcze efekt „wzbudzonej” drganiami wody, która skuteczniej dociera do przestrzeni międzyzębowych.
Główka szczoteczki jest wielkości ręcznej szczoteczki dziecięcej – większa od główki szczoteczki elektrycznej Oral B, ale mniejsza od normalnej, „dorosłej” szczoteczki ręcznej.
Włosie jest wyprofilowane tak, że obejmuje dwa sąsiednie zęby. Po lekkim dociśnięciu do powierzchni zęba ładnie wypełnia zagłębienia między zębami.
Moja szczoteczka ma właściwość wskazywania czasu mycia zębów. Znaczy zapika co 30 sekund trzy razy, za czwartym razem (czyli po dwóch minutach) zamiast zapikać, się wyłączy. W ten sposób się okazało, że przepisowe dwie minuty mycia zębów wcale nie jest tak trudno osiągnąć. Owszem, machając ręczną szczoteczką szybko się odechciewa, ale prowadząc główkę po zębach bez żadnego wywijania, jest to znacznie prostsze. Przynajmniej dla mnie. Na początku się wręcz nie wyrabiałam, jak nie wiedziałam, o co z tym piknięciem chodzi (nie zawsze czytam instrukcję przed użyciem…). Bo ja lubię po myciu zębów mieć je rzeczywiście czyste.
Ma też funkcję Easy Start, czyli uruchamiając ją pierwszy raz po zakupie, z każdego cyklu mycia zębów na każdy siła drgań wzrasta. Tak przez kilkanaście cykli, do maksymalnego poziomu, który potem zostaje taki sam. Stąd też był mój pierwszy wniosek, że to brzęczyk. Po kilku dniach różnica jest odczuwalna.
Niektórzy użytkownicy szczoteczek elektrycznych narzekają na nadwrażliwość zębów. Ja używam elektrycznej od dobrych kilkunastu lat i nic się nie dzieje. Jakiś czas temu dodałam do tego pastę wybielającą i nadal nic. Podejrzewam, że wszystko zależy od techniki. Zobaczymy, jak będzie tym razem.
Używam tej szczoteczki od czwartku. Na razie stwierdzam, że rzeczywiście ząbki mam czyste i nie muszę w to wkładać żadnego wysiłku. Owszem, wszystko (mycie zębów, masaż dziąseł, czyszczenie języka) można zrobić też zwykłą, ręczną szczoteczką (może poza irygacją, więc do tego byłby potrzebny osobny sprzęt), tylko po co? Ta szczoteczka prawie wszystko robi za mnie :). Trzeba ją tylko trzymać w dłoni i włączoną przesuwać po zębach.
Tylko nie zapomnieć o paście. Pojawiły się takie gęstsze, specjalnie na szczoteczki elektryczne. Podobno się nie rozpryskują. Ale zwykła pasta też wystarczy 🙂
Największa wada szczoteczek sonicznych? Cena. Poniżej 200 zł się nie zjedzie. To na pierwszy rzut, bo później trzeba jeszcze co 3 miesiące wymieniać główki, co też wiąże się z większym niż zwykle wydatkiem.
Z ciekawostek? Są wersje dziecięce. Można na przykład naklejkę na panelu przednim sobie nakleić.
I są wersje z wieloma programami mycia. To dla osób z jeszcze większą gotówką.
Można tej szczoteczki używać, mając na zębach stały aparat ortodontyczny (uznałabym to wręcz za wskazanie do używania), tylko główki zużywają się nieco szybciej. Tak samo nie przeszkadzają stałe odbudowy protetyczne (korony, mosty i licówki).
W przypadku posiadania wszczepionego rozrusznika serca należy skonsultować się z lekarzem. Nowoczesnym rozrusznikom nie powinny przeszkadzać ultradźwięki (bo niby czym się robi echo serca), a co dopiero drgania w wykonaniu takiej szczoteczki, ale w razie wątpliwości lepiej się upewnić.
Zatem podsumowując: dla osób, które myślą o zakupie i mają na to kasę? Absolutnie nie widzę przeciwwskazań.
Poprawka: Twierdziłam wyżej, że nie jest potrzebna irygacja. Posiadacze irygatora: nie wyrzucajcie sprzętu! Osobiście go nie używam, więc potem gadam głupoty. 😉
1. Jeden bliski przyjaciel, ale za to porządny. Dzięki 😀
2. Film „Quantum of Solace” zyskuje przy drugim obejrzeniu. Wprawdzie nigdy nie twierdziłam, że to zły film, ale po seansie w kinie wydawał mi się tak inny od wcześniejszych „Bondów”, że myślałam, że więcej go nie zobaczę. Obejrzałam wczoraj. Nadal jest inny – przede wszystkim dużo poważniejszy – ale teraz wydaje mi się, że od czasu do czasu będę przynajmniej myślała o ponownym seansie (bo u mnie zazwyczaj jest tak, że myślę, że coś bym zobaczyła, ale ostatecznie nie oglądam, bo mi się nie chce. Jakby uruchomienie odtwarzacza wymagało wielkiego wkładu sił…)
3. Jeśli na brytyjskim Amazonie BluRay „Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz” wychodzi w poniedziałek, jaka jest szansa, że wyjdzie w podobnym terminie w Polsce? W sieci nigdzie nie można znaleźć informacji na ten temat…
Pisałam już, że zbieram filmy z serii Marvela? Pisałam. Poza tym, polski tytuł brzmi głupio, chociaż to rzeczywiście tłumaczenie oryginału, a nie polska wariacja na temat.
…
Poprawka: ktoś gdzieś przebąkuje o 27 sierpnia. Kurde, bez litości ludzie są, no bez litości.
Najwyżej kupię na Allegro zamiast w MediaMarkt…
4. Pisać notkę o moim nowym, myjącym zęby brzęczyku? 😉
5. Dotarły do mnie dwa listy od T-Mobile w sprawie podniesienia abonamentu. Moim zdaniem takie postępowanie jest wredne i chociaż nie płacę dużo (bo, jak pisałam wcześniej, mało dzwonię), to jednak trwam w tej sieci i jej poprzedniczce Erze od piętnastu lat.
Jeden numer na pewno przeniosę do innej sieci (nie do Play 😉 ). Nad drugim się jeszcze zastanowię…
Podobno wyglądam na młodszą. Albo osoby w moim wieku często wyglądają na starsze.
Na pewno czuję się młodsza. Szczególnie w aspekcie tzw. rozwoju psychospołecznego.
Bo mam wrażenie, że u mnie ten rozwój zatrzymał się gdzieś między gimnazjum a liceum. Osoby bardziej obyte w psychologii pewnie byłyby w stanie to lepiej określić.
Cokolwiek z moim rozwojem psychospołecznym jest nie tak, utrudnia mi on relacje z ludźmi.
Mam problem z nawiązywaniem bliższych znajomości. Nie mam „paczki przyjaciół”. Mam jednego bliskiego przyjaciela, z którym przez dwa lata byłam w jeszcze bliższym związku, ale związek się rozpadł, głównie z mojej winy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Ponieważ oboje jesteśmy z lekka dysfunkcyjni, on pewnie by się ze mną w tym miejscu chętnie pokłócił. Na pewno nadal się kontaktujemy. Tyle, że to czasem nie wystarczy.
Nie cierpię rozmawiać przez telefon. Z pewnymi wyjątkami, ale rozmowa z obcymi i/albo w sytuacji, kiedy nie jestem do tej rozmowy solidnie przygotowana, zazwyczaj kończy się u mnie drżeniem rąk.
Nie, Znajomi i Rodzino, to nie oznacza, że macie przestać do mnie dzwonić. I tak mało kto to robi, a czasami telefon działa na mnie w drugą stronę od tej opisanej trzy zdania temu.
Ale proszę się nie dziwić, że znacznie częściej piszę SMSy niż dzwonię.
Nie odstawiłam rodzicom buntu młodzieńczego. Rodzice pewnie wtedy się cieszyli, bo mieli inne problemy na głowie, ale teraz to podobno dużo wyjaśnia. Jak choćby trudności z rozwiązywaniem problemów.
Na przykład w pracy mam powikłanie. Ot, klasyka, nic strasznego. Ale można do problemu podejść jak na dorosłego człowieka i profesjonalistę przystało, albo można zupełnie nieświadomie i niechcący spróbować zamieść sprawę pod dywan z nadzieją, że będzie dobrze.
Czasami nie jest dobrze. Czasami ociera się to o bardzo nieprzyjemne konsekwencje.
A wtedy trzeba zdać sobie sprawę, że uchodzisz za dorosłego człowieka i profesjonalistę i wziąć odpowiedzialność za to, co się robi.
Kiedy wprowadzałam się do tego mieszkania, miałam telewizję. Kablówkę, około 40 kanałów. Czasem i tak za mało, żeby znaleźć coś ciekawego do obejrzenia (szkoda, że Discovery nie jest już programem popularnonaukowym…), poza tym, spędzając całe dnie w pracy albo przed kompem, rzadko z owej telewizji korzystałam.
Chciałam skorzystać podczas Mundialu. Mianowicie chciałam obejrzeć mecz finałowy (słynne 7:1 mnie ominęło). Po włączeniu telewizora po raz pierwszy od kilku tygodni okazało się, że nie odbieram żadnych kanałów. No nie stroi. Nie ma. Bałam się, że coś jest nie tak z moim tv, któremu gwarancja skończyła się dawno temu.
Po kilku tygodniach okazało się, dlaczego nie mam żadnych kanałów.
Otóż jakieś 3 lata temu moja siostra i jej mąż (od których wynajmuję mieszkanie) założyli sobie telewizję satelitarną. Napisali do dostawcy kablówki, że rezygnują z telewizji – ma zostać tylko internet.
Abonament został dostosowany chyba na bieżąco. A kablówka nadal była.
Przez ponad rok, sporadycznie, ale jednak z niej korzystałam. Za darmo. Dostawca w końcu się zorientował i wyłączył.
Co jakiś czas myślałam o zakupie kabla sieciowego, bo mój tv ma odpowiednie gniazdo. Dzisiaj szwagier znalazł kabelek przypięty do routera. Wieczorem sprawdziłam, że telewizor do internetu podłączyć się rzeczywiście da. Działa to niechętnie i średnio intuicyjnie, ale podejrzewam, że odpowiedni stream by się jakoś znalazł.
I tak pewnie nie będę z tego korzystać, bo, jak to na Tumblrze (tak, mam konto na Tumblrze. Nie, nie podam Wam adresu) napisał ktoś mądry (acz z błędem, chociaż nie piszę, że ja nie popełniłabym ich więcej):
– Jadę dzisiaj do kina.
– Na co? – spytała Mama.
– Na „Strażników Galaktyki”.
– O Jezu, takie głupoty, kiedy ty dorośniesz? – zawołał Tata.
Najlepiej wcale.
Peter Quill (Chris Pratt) kradnie potężny, kosmiczny artefakt. Od tego momentu ma na karku łowców nagród i wrogo nastawioną rasę, która chce wykorzystać artefakt do zniszczenia cywilizacji. Wraz z grupką czterech innych desperatów i złoczyńców (Gamora – w tej roli Zoe Saldana, Drax Niszczyciel – Dave Bautista oraz Bradley Cooper i Vin Diesel jako głosy Rocketa i Groota) usiłuje zapobiec tragedii, jednocześnie odnajdując w sobie nieznane dotąd pokłady bohaterstwa.
„Guardians of the Galaxy” to kolejny film z tzw. MCU (Marvel Cinematic Universe). Do tej pory obejrzałam większość z nich (tylko „The Incredible Hulk” czeka na seans, bo jakoś mnie to ominęło) i muszę powiedzieć, że ta formuła do mnie przemawia. Po prostu fajnie się je ogląda, tylko trzeba pamiętać, że to kino wybitnie rozrywkowe na podstawie komiksów o superbohaterach. Wtedy człowiek wygodnie rozsiada się w fotelu kinowym i chłonie.
Do GOTG podeszłam z pewną rezerwą, głównie z powodu trailerów, które miały tym razem chyba zniechęcić do oglądania. Filmy z MCU nigdy nie były śmiertelnie poważne, ale tym razem nieco przesadzili z eksponowaniem humoru. Mogłam tylko liczyć na to, że to taka zasłona dymna, jak w przypadku „Iron Man 3”, którego trailery zapowiadały mrok i tragedię, a wyszło coś zupełnie innego.
W kinie moje nadzieje się potwierdziły 🙂
Film, owszem, jest śmieszny. Może najśmieszniejszy ze wszystkich. Ale z drugiej strony wizytówka MCU, czyli wartka akcja, świetne efekty, fajnie skonstruowane postaci – nadal jest obecna. Idąc do kina bałam się, że się zawiodę, że ten humor będzie mi przeszkadzał, że właściwie idę podziwiać tylko formę zazwyczaj zdecydowanie „misiowatego” Chrisa Pratta (zrzucił jakieś 30 kilo i kurde, ciacho z niego!). Ale nie. Od początku do końca była to rozrywka na wysokim poziomie. Znany z komediowych ról Pratt z łatwością wchodzi w skórę kosmicznego wyrzutka, który ma ogromny sentyment do składanki hitów z lat 70 i 80. Pomalowana na zielono Zoe Saldana i Dave Bautista w roli nierozumiejącego metafor mięśniaka żądnego zemsty może nie robią większego wrażenia, ale już Bradley Cooper w roli zmodyfikowanego szopa o imieniu Rocket ma pewne pole do popisu. Vin Diesel jako głos człekokształtnego drzewa o dość zaskakujących umiejętnościach miał tylko dwie kwestie ;). Kompletnie niedobrana grupa pięciu wyrzutków na początku jest o krok od pozabijania się nawzajem, ale ostatecznie jednoczą siły dla słusznej sprawy.
Jakimś cudem ten film leci w polskich kinach w czterech wersjach języka i obrazu (2D dubbing, 2D napisy, 3D dubbing, 3D napisy). Poszłam na wersję z napisami w 2D i był to bardzo dobry wybór – widziałam może jedną czy dwie sceny, które zostały skonstruowane wyraźnie pod 3D, ale moim zdaniem męczenie się z niewyraźnym obrazem podczas scen ciemniejszych i bardziej ruchliwych nie ma sensu. 2D w zupełności wystarczy, jak zresztą w przypadku każdego filmu z MCU.
Filmy z tej serii zbieram na BluRay. Oba „Thory” znalazły się na mojej półce z kolekcjonerskiego obowiązku. Na wydanie „Strażników Galaktyki” będę czekać z niecierpliwością i bardzo chętnie, już nie z obowiązku, dopadnę je i ustawię na swoim miejscu.
Na razie polecam wybranie się do kina. Bardzo fajny, letni blockbuster.