Kategorie
Rozrywka

Podsumowanie kącika czytelniczego 2019

Nie ma się czym chwalić. Od kwietnia nie przeczytałam w całości ani jednej książki, mimo podjętych prób. Na swoje wytłumaczenie mam tylko tyle, że większość roku pisałam po angielsku tzw. Potwora, czyli najdłuższe w mojej „karierze” fanfiction (ok. 66 tysięcy słów), a walka z kryzysem pisarskim często wiąże się też z kryzysem czytelniczym. Nie wiem, czy będzie lepiej, bo przymierzam się do pisania kontynuacji Potwora.

Przeczytane w 2019 roku:

  1. Caspar Henderson „Księga zwierząt niemalże niemożliwych” (zaczęta w 2018) – reklamowana jako „współczesny bestiariusz”, książka traktuje o różnych dziwnych zwierzątkach. Autor trochę je opisuje, po czym wybiera sobie jeden aspekt istnienia owego zwierzątka i nieco rozbudowuje wokół tego filozofię. Nie było to bolesne, ale czego innego się po tej książce spodziewałam.
  2. Cezary Łazarewicz „Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej” – o najgłośniejszym procesie Polski z okresu międzywojennego. Autor przedstawia całą sprawę, sposób prowadzenia śledztwa, wyroki, wątpliwości… Czy Gorgonowa zabiła 17-letnią Lusię? Co się po IIWŚ stało z Gorgonową? Na te pytania nie otrzymujemy jednoznacznej odpowiedzi, ale w końcu udało mi się dowiedzieć coś więcej o sprawie, o której czasem tylko coś słyszałam, ale nie znałam szczegółów. Ciekawe i bardzo dobrze się czyta.
  3. Bernadette McDonald „Kurtyka. Sztuka wolności” – o jednym z najsłynniejszych polskich wspinaczy, który w przeciwieństwie do wielu legend himalaizmu z lat 70-tych i 80-tych przeżył szczyt swojej sławy. Sławy, której zresztą nie chciał. Kurtyka nie polował na ośmiotysięczniki, on chciał w stylu alpejskim (minimum sprzętu, ekspresowe tempo) wytyczać nowe trasy po pięknych ścianach. Kolejna fajna książka o himalaizmie.
  4. Michał Rusinek „Pypcie na języku” – walczyłam z kryzysem czytelniczym. I się, przynajmniej chwilowo, udało, pożarłam toto w trzy dni. Rusinek ma swój uroczo-dowcipno-językoznawczy styl, dlatego nieco mnie zdziwiły nawiązania do wciąż obecnej sytuacji politycznej. Jego prawo. Całe szczęście nie wali swoimi poglądami jak obuchem w łeb.
  5. Richard Shepherd „Niewyjaśnione okoliczności” – o pracy patologa sądowego w Wielkiej Brytanii, całkiem ciekawe, momentami osobiste. Ja tam osobiście czytałam to przy jedzeniu i rewolucji nie było 😉
  6. Jiří Březina „Przedawnienie” – czeski kryminał. W sumie trochę dziwny, bo akcji jako takiej w nim nie ma, tylko dwoje ludzi rozmawia o przedawnionej już sprawie dwóch morderstw na czechosłowacko-austriackim pograniczu. Czytało się fajnie, ale widać, że to tylko jedna część planowanej serii.
  7. Joanna Kuciel-Frydryszak „Służące do wszystkiego” – o jednej z najbardziej skrzywdzonych grup społecznych, bardzo licznych w co bogatszych polskich domach w okresie od końca XIX wieku i do II Wojny Światowej. Biedne, niedouczone dziewczyny ze wsi jechały do miasta w poszukiwaniu lepszego życia i szły do służby. Czasem trafiły dobrze, stawały się częścią rodziny. Czasami źle, robiły niczym niewolnice, bez własnego kąta i prawa do prywatności; wymagano od nich tego, czego jaśnie pani przecież nie dałaby rady zrobić sama w ciągu dnia! A one musiały. Bardzo ciekawe i świetnie się czytało.
  8. Michał Rusinek „Niedorajda” – wycinki z poradników, rozkładane na części pierwsze pod względem logicznym i językowym. Parę razy popłakałam się ze śmiechu.
  9. Marta Kisiel „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – kontynuacja przygód dawnych mieszkańców Lichotki, przeprowadzonych do nowego domu; grono powiększone o nowego potwora i… chłopca. Który ma swoją tajemnicę. Pisane w klimacie książki dla dzieci, ma pewne elementy horroru, ale ogólnie to dobrze znany styl autorki. Fajne na wakacje.
  10. Terry Pratchett, Neil Gaiman „Dobry omen” – anioł Azirafal i demon Crowley dowiadują się, że niedługo nastąpi Armageddon. Ponieważ przez 6000 lat istnienia ludzkości zdążyli się z nią zżyć, postanawiają zapobiec końcowi świata. Bardzo Pratchettowe i Gaimanowe, ostatnio zaadaptowane przez tego drugiego na serial, który zaczęłam oglądać, potem postanowiłam przeczytać książkę. Serial pewnie też dokończę, bo jest świetny 🙂 (EDIT: serial dokończyłam i mam teraz fazę na Davida Tennanta, który przejął pałeczkę po mojej fazie na Michaela Sheena.)
  11. Swietłana Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” – przetrzepała mnie ta książka. Rozmowy z osobami mieszkającymi nielegalnie w strefie zamkniętej, z wdowami po likwidatorach, z dziećmi, przedstawicielami władz lokalnych, naukowcami. Obraz zaniedbań i desperacji. Książka jest świetna, ciężka, kopie bez litości, choć w sumie zabrakło mi w niej opisu tego, co się właściwie w Czarnobylu stało, jak doszło do katastrofy. Ale o tym można sobie filmik na YT obejrzeć, albo serial HBO.
Kategorie
Rozrywka

Podsumowanie Kącika Czytelniczego 2018

Po świetnym wyniku z 2017 chwycił mnie praktycznie całoroczny kryzys czytelniczy. Jakościowo nie było źle, źle wspominam tylko „Dunkierkę”, ale męczyłam niektóre książki kilka miesięcy. Mam mocne postanowienie poprawienia tego wyniku w tym roku 🙂

  1. Jon Krakauer „Wszystko za Everest” – 10 maja 1996 kilka wypraw na szczyt Everestu zostaje zaskoczonych przez burzę. W drodze na dół ginie 12 osób. Uczestniczący w jednej z wypraw, ocalały dziennikarz opisuje, co mogło doprowadzić do tragedii, reakcję ocalałych uczestników.
  2. Joshua Levine „Dunkierka” – po lekturze (parokrotnie niemal przerwanej na dłużej) stwierdzam, że książki historyczne składające się w 1/3 z opisów manewrów wojskowych i 1/4 z zachwytów nad Chrisem Nolanem to jednak nie to, co mi się dobrze czyta.
  3. John Ronald Reuel Tolkien „Władca pierścieni” – epicka powieść fantasy, stanowiąca klasykę gatunku. Świat dopracowany w najmniejszych szczegółach, opisany jak powieść historyczna. Czytanie powtórzone. Proszę mnie nie zabić, ale tak szczerze powiedziawszy, to męczyłam tę książkę trzy miesiące. I wolę filmy.
  4. Caitlin Doughty „Smoke gets in your eyes and other lessons from the crematorium” – nie pamiętam już, jak trafiłam na kanał na YT „Ask a mortician„. Śmierć własna i moich bliskich to dla mnie jedna z najbardziej przerażających kwestii życia, a Caitlin Doughty – obdarzona ogromnym poczuciem humoru, a jednocześnie odnosząca się z wielkim szacunkiem dla wszystkich aspektów śmierci – próbuje jakoś przybliżyć temat śmierci i tego, co się dzieje później, i złagodzić lęki. Jej kanał jest świetny, chociaż zazwyczaj nie nadaje się do oglądania ciurkiem albo podczas jedzenia. Książka jest do niego bardzo podobna.
  5. Piotr Tomza, Dominik Szczepański „Nanga Parbat. Śnieg, kłamstwa i góra do wyzwolenia” – dwóch dziennikarzy towarzyszy polskim wyprawom próbującym zdobyć Nanga Parbat zimą 2016 roku. Jedną z postaci jest Tomasz Mackiewicz, który po przynajmniej sześciu sezonach spędzonych pod Nangą, dwa lata później zdobywa dla siebie szczyt – i już na nim zostaje na zawsze. Ciekawie się to czytało właśnie w tym kontekście.
  6. Remigiusz Mróz „Kasacja” – książka do przeczytania na spokojnie w 3-4 dni, jeśli się jej nie męczy 3 miesiące. Złapał mnie kryzys czytelniczy, na który ten całkiem sprawnie napisany, pełen zwrotów akcji kryminał raczej nie zasługiwał. Pierwsza styczność z Chyłką i Zordonem, jeszcze nie przesycona wykładami, stanowi dobry wstęp do serii.
  7. Mary Beth Keane „Gorączka” – fabularyzowana opowieść o Mary Mallon, imigrantce z Irlandii, która jako zdrowa nosicielka pałeczek tyfusu, pracując na przełomie XIX i XX wieku w nowojorskich domach nieświadomie powodowała epidemie. Ciekawa historia i fajnie się czytało.
  8. Katarzyna Nosowska „A ja żem jej powiedziała” – wygląda to jak zbiór felietonów na temat przyjaźni, zdrowia psychicznego, trochę nałogów… Do szybkiego przeczytania, bez większych kontrowersji.
  9. Paweł Reszka „Mali bogowie 2. Jak umierają Polacy” – o pracy na SORze i w karetkach. Z perspektywy ratowników i lekarzy, chociaż pisane przez reportera spoza środowiska. Świetna, szybka lektura.
  10. Jerzy A. Wlazło „Chłopak z Katynia” – wbrew tytułowi o Katyniu jest tu bardzo mało. Jest za to o chłopaku: Henryku Troszczyńskim, mieszkańcu warszawskiej Woli, jednym z pierwszych osób, które odkryły ślady zbrodni katyńskiej, żołnierzu AK, uczestniku Powstania Warszawskiego… Przejmująca historia o przetrwaniu, stracie i też często niebywałym szczęściu.
  11. PigOut „Świnia ryje w sieci”. Książka blogera. Chciałoby się obawiać rad „jak żyć”, ale to całe szczęście po prostu komentarz do polskiej, głównie sieciowej rzeczywistości. Bez seksizmu i większych kontrowersji, za to z anglicyzmami. Zdecydowanie lepsze od „Pokolenia IKEA”, a bałam się tworu w tamtym stylu.
  12. Andrzej Pilipiuk „Wampir z KC” – nazwisko Pilipiuka na tyle często widuję w Empikach i FB, że jak zobaczyłam rekomendację tej książki, to postanowiłam zobaczyć, co to za literatura. Dostałam opowieść o stuletnich wampirach żyjących w Warszawie u progu przemian ustrojowych PRL-IIIRP. Fajne i lekkie.
  13. Adam Kay „Będzie bolało” – o losie lekarzy pracujących w państwowej służbie zdrowia powstaje coraz więcej książek. Tu mamy wspomnienia brytyjskiego lekarza, o jego wspinaczce w górę hierarchii w NHS, radościach, smutkach, a także o tym, dlaczego zrezygnował z pracy w zawodzie niedługo przed uzyskaniem specjalizacji. Często śmieszne, ostatecznie gorzkie. Odnoszę wrażenie, że w UK młodzi lekarze mają gorzej niż w Polsce…
  14. Justyna Kopińska „Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?” – a tu mamy bardzo ciężki kaliber. Przedstawienie afery z 2006-07 roku, kiedy to byli wychowankowie domu opieki dla porzuconych dzieci w Zabrzu mordują chłopca. Drążenie sprawy przez panią prokurator ujawnia lata zaniedbań dzieci, bicia, praktycznie tortur, poniżania, zezwalania na molestowanie seksualne, a wszystko z rąk zarządzających przytułkiem sióstr zakonnych. Poruszające i porażające na przemian.
  15. Martyna Raduchowska „Szamanka od umarlaków” – odpoczywając od ciężkich reportaży pożarłam pierwszą część młodzieżowej serii. Ida Brzezińska, pochodząca ze starego rodu czarodziejów, nie wykazuje żadnych zdolności magicznych. Tylko widzi umarłych. Wizje doprowadzają ją na trop użytkowników czarnej magii i demonów. Takie wakacyjne czytadło. Nie żałuję.
  16. Cezary Łazarewicz „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” – w maju 1983 roku wskutek pobicia przez funkcjonariuszy ZOMO umiera dziewiętnastoletni warszawiak, Grzegorz Przemyk, syn powiązanej z opozycją poetki. Z powodu jednoznacznej winy milicjantów, praktycznie natychmiast zostaje uruchomiona machina, mająca oczyścić bijących z zarzutów i zepchnąć winę na kogoś innego. Porażające studium realiów PRL.
  17. Jason Schreier „Krew, pot i piksele. Chwalebne i niepokojące opowieści o tym, jak robi się gry” – jak tytuł wskazuje. Kąsek dość gorący, bo jedną z 10 opisanych gier był „Wiedźmin 3”, ale po miesiącach interesowania się tematem nie dowiedziałam się niczego nowego. 😉 Miło jednak było kojarzyć choć ze słyszenia niektóre tytuły. Zmiany kierownictwa studia, zmiany koncepcji, wpływ korpo-matek, za małe budżety, za krótkie terminy, zbyt ambitne podejście do tematu i z pasji tworzenia czegoś nowego robi się crunch (okres intensywnych nadgodzin, w USA nieopłacanych – przy „Wiedźminie” trwał podobno rok, ale CDProjekt za nadgodziny jednak płaci), stres i wypalenie zawodowe.
  18. Mariusz Urbanek „Profesor Weigl i karmiciele wszy” – profesor Rudolf Weigl urodził się Austriakiem pod koniec XIX wieku. Był odkrywcą szczepionki na tyfus plamisty, chorobę regularnie zbierającą swoje śmiertelne żniwo. Podczas IIWŚ w jego instytucie produkującym szczepionkę kilka tysięcy osób znalazło przynajmniej tymczasowe schronienie przed zagrożeniami wojny: wywozem do obozów pracy czy nawet śmiercią. Nigdy nie dostał za swoje zasługi Nagrody Nobla. Szalenie ciekawa opowieść o właściwie zapomnianym bohaterze, pisana znajomym piórem autora biografii Kornela Makuszyńskiego. Pan Urbanek chyba lubi lwowskie klimaty?
  19. Marta Kisiel „Pierwsze słowo” – zbiór opowiadań fantastyczno-horrorowych, pisanych tym znanym już, lekkim piórem, zaskakujące, niepokojące, śmieszne, smutne, czasem proszące się o dalszy ciąg.
Kategorie
Rozrywka

Podsumowanie Kącika Czytelniczego 2017

Wg mnie to był bardzo udany rok pod względem czytelniczym. Dużo książek (jak dla mnie), sporo bardzo dobrych, przeczytanych trochę nowości, było też parę powtórek z odkrywaniem na nowo. Trochę himalaizmu, sporo przygody, dużo literatury faktu, kilka klasyków. Zobaczymy, jak będzie w 2018 🙂

  1. Bartłomiej Dobroch, Przemysław Wilczyński „Broad Peak. Niebo i Piekło” (zaczęte w 2016). Co doprowadziło do sukcesu i chwilę później do tragedii na Broad Peak w marcu 2013 roku? Autorzy prezentują głównych uczestników tamtych wydarzeń w kontekście całej historii polskiego himalaizmu, zwłaszcza zimowego.
  2. Patrick O’Brian „Kapitan” – zagrożony aresztowaniem z powodu długów Jack przyjmuje dowództwo na eksperymentalnym statku wojennym „Polychrest”. Oprócz niedogranej załogi i niesterowalnego statku, do listy problemów dochodzi kryzys w jego przyjaźni ze Stephenem. Z czasem docenia się to, jak często zmusza się czytelnika do szukania między wierszami. O’Brian nie bawi się w zbędne subtelności, to są w końcu książki przygodowe, ale smaczku lekturze dodają te wszystkie zawoalowane treści. Fajny jest łagodny humor i to, jak dwie skrajnie różne od siebie postaci (Jack jest prawdziwym wilkiem morskim, ale dość nieporadny na lądzie, Stephen natomiast jest nieuleczalnym szczurem lądowym, w swoich sprawach jednak niedoścignionym autorytetem) są w stanie wytrzymać ze sobą na ciasnym okręcie, na którym rządzi surowe prawo i ścisła etykieta.
  3. Marta Kisiel „Dożywocie” – napisana z dużą dozą humoru i ironii historia młodego pisarza, który od dalekiego krewnego dziedziczy dom na odludziu wraz z jego dożywotnimi mieszkańcami. Biorąc pod uwagę postać i charakter owych mieszkańców, szybko zdaje sobie sprawę, że to on jest dożywotnikiem… Serdecznie polecam wszystkim, którzy chcą się pośmiać, a którym nie przeszkadzają elementy fantasy. Spoko, to nie Władca Pierścieni, fantasy jest nasze, zwykłe, polskie, bez udziwnień, a z polotem.
  4. Jonathan Green „Morderstwo w Himalajach” – literatura faktu. W 2006 roku chińscy żołnierze otwierają ogień do grupy 75 Tybetańczyków, próbujących przedostać się do Indii przez przełęcz Nangpa La pod Czo Oju. Na oczach wspinaczy ginie jedna osoba. Życie w Tybecie pod chińską okupacją, mordercza droga do wolności, próby ujawnienia prawdy i konsekwencje dla wszystkich uczestników tych wydarzeń: uchodźców, wspinaczy, dziennikarzy… Poruszające.
  5. Bryan Jay „George Lucas. Gwiezdne wojny i reszta życia” – wolałabym biografię Stevena Spielberga, ale to też się fajnie czyta ;). Dla kinomanów i fanów Gwiezdnych Wojen.
  6. Andrzej Sapkowski „Ostatnie życzenie”. W świecie, w którym wciąż żyją elfy i krasnoludy, ale rządzą ludzie, po bocznych traktach wędruje wiedźmin Geralt – mutant stworzony do walki z potworami. Chociaż obdarzony nadludzkimi umiejętnościami, jest nadal bardzo ludzki: ma swój własny kodeks moralny, ironiczne poczucie humoru, czasami też popełnia błędy, które go srogo kosztują. Pierwszy zbiór opowiadań żywo, z humorem i licznymi nawiązaniami do folkloru wprowadza w świat Geralta z Rivii, rozpoczynając serię kultową dla fanów fantasy.
  7. Thomas Maier „Masters of sex” – Bill Masters, poważany ginekolog i chirurg, specjalista w leczeniu niepłodności. Virginia Johnson, sekretarka, nadrabiająca braki w wykształceniu otwartością na ludzi i pomysłowością. Razem w pruderyjnej Ameryce lat 60 i 70 rozpoczynają badania nad ludzką seksualnością, tworzą szybką terapię leczenia zaburzeń seksualnych, często ocierając się o granice przyzwoitości, ale urastając do miana gwiazd. Historia ich badań, działania ich kliniki, popularności i problemów prywatnych, a później długi zjazd w samotność i chorobę. Ciekawe, choć pod koniec męczące – albo to ja miałam ochotę poczytać wreszcie coś innego.
  8. Marta Kielczyk „# WPADKI” – z humorem o poprawności językowej. Aczkolwiek miałam wrażenie, że w pierwszych rozdziałach brakowało kilku przecinków. Z przecinkami jednak zawsze miałam problem, więc się nie czepiam.
  9. Andrzej Sapkowski „Miecz przeznaczenia” – nieco lżejsza od „Ostatniego życzenia”, trochę lepiej wprowadza nas w postaci. Geralt wyjaśnia swoje pochodzenie i ujawnia parę nowych cech charakteru, a jego związek z Yennefer można określić wyłącznie facebookowym „to skomplikowane”. Tym razem nasz znajomy nie ucieka przed śmiercią, ale przeznaczeniem – i chociaż w nie nie wierzy, uciec się nie udaje.
  10. Margot Lee Shetterly „Ukryte działania” – o czarnoskórych matematyczkach, zatrudnionych w NACA/NASA w okresie, w którym wciąż trwała segregacja rasowa. Przecieranie szlaków dla kolejnych, walka o równouprawnienie w życiu publicznym, otrzymywanych płacach i awansie zawodowym, ich wkład w program kosmiczny i dotarcie człowieka na Księżyc. Dla osoby żyjącej w kraju, w którym takiej segregacji nigdy nie było (jest tylko zwykła, chamska nietolerancja) jest to trudne do pomyślenia, dla kolorowych obywateli USA te panie były pionierkami.
  11. Jarosław Molenda „Zwiać za wszelką cenę” – o wielkich ucieczkach z PRL. Książka w sumie na wzrusz, chyba się trochę zawiodłam.
  12. Patrick O’Brian „HMS Surprise” – moja ulubiona część serii. Jack dostaje przydział na fregatę „Surprise”, na której sam uczył się marynarskiego fachu. Wraz ze Stephenem, angielskim posłem i resztą załogi płyną do Kampongu z misją dyplomatyczną. Po drodze zmagają się ze sztormami, francuskim admirałem, który już raz pokonał okręt dowodzony przez Jacka, i niespełnioną miłością Stephena.
  13. Dariusz Kortko, Marcin Pietraszewski „Kukuczka”. Czasem się tak uda, że jak czegoś nie ma na Legimi, to się to znajdzie po promocji w Lidlu. Pan Kortko znany z książki o Relidze (którą też zresztą kupiłam w Lidlu…), tym razem przybliża świat najbardziej znanego polskiego himalaisty. Bardzo, bardzo fajne, momentami śmieszne, często wzruszające, zawsze prawidłowo neutralne, jeśli chodzi o ocenę osoby i tym, czym się zajmowała. Nie umniejsza legendy Kukuczki, opisuje trudy nie tylko samych wypraw, ale też ich organizacji.
  14. Stephen Hawking „Jeszcze krótsza historia czasu”. Biorąc pod uwagę, że samo wspomnienie fizyki w szkole wywołuje u mnie traumę, nie wiem, co mnie podkusiło, żeby przeczytać dość trudną książkę o astrofizyce. Może to, że tu nie ma wzorów, ale są możliwie przystępnie (znaczy na tyle, na ile się dało) opisane najważniejsze teorie, według których może funkcjonować nasz wszechświat. Warto być chociaż świadom istnienia takich teorii, jak ogólna i szczególna teoria względności Einsteina, mechanika kwantowa i teoria strun, chociaż książka stara się je przybliżyć w sposób zrozumiały dla kogoś takiego, jak ja – osoby z pofizyczną traumą 😉
  15. Patrycja Bukalska „Krwawa Luna” – o budzącej postrach dyrektor Departamentu V Urzędu Bezpieczeństwa, słynącej z okrucieństwa podczas przesłuchań, która później podobno stała się gorliwą katoliczką… To jest bardziej rozprawienie się z legendą. Na pewno fajnie się czyta.
  16. Umberto Eco „Imię róży” – klasyk, trochę przeze mnie wymęczony. Młody mnich z zakonu Benedyktynów towarzyszy doświadczonemu Franciszkaninowi w podróży do opactwa w Italii. W opactwie mają się spotkać poselstwa cesarza i papieża, ale wcześniej rozpoczyna się seria zbrodni. Powieść współczesna, ale stylizowana na średniowieczną, więc są i rozwlekłe opisy, i jeszcze rozwleklejsze monologi. Ale Wilhelm z Baskerville na tyle przypomina Sherlocka Holmesa, że jak najbardziej trzeba przeczytać 😉
  17. Paweł Reszka „Mali bogowie” – o znieczulicy polskich lekarzy. Bałam się, że będzie wyłącznie o tym, jacy to wszyscy lekarze są źliii, pazerni i leniwi. Całe szczęście, oberwało się też systemowi, który dopuszcza maksymalne przepracowanie lekarzy w imię godnego życia. Lektura szybka, czasami wstrząsająca.
  18. Andrzej Sapkowski „Krew elfów” – pierwsza część Sagi. Ciri pod opieką Geralta najpierw przechodzi szkolenie wiedźmińskie w Kaer Morhen, a potem przenosi się do świątyni, gdzie pod okiem Yennefer uczy się panować nad swoimi – niemałymi – magicznymi mocami. Tymczasem w wielkim świecie szuka ją większość władców, by wykorzystać jej królewskie pochodzenie do własnych celów.
  19. Joanna Mielewczyk „Matka Polka Feministka” – historie przedstawione w felietonach radiowej Trójki. Różne spojrzenia na macierzyństwo i ojcostwo. Książka ciepła, dająca siłę i czasami też do myślenia.
  20. Terry Goodkind „Stone of tears” – Richard, Kahlan i Zedd rozdzielają się. Granica między światem żywych i umarłych zostaje osłabiona. Kawał dobrego fantasy, pełnego magii, zagadek, trudności i… krwi.
  21. Jennifer Worth „Zawołajcie położną” – o pracy świeckiej położnej, pracującej przy zakonie w Londynie w latach 50-tych XX wieku. Trudności, radości, smutki i dramaty życia w dzielnicy portowej, o której władze zdążyły już zapomnieć.
  22. Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” – sentymentalna opowieść o matce, wspominanej przez pryzmat posiadanych przez nią książek i innych szpargałów. Bardzo sympatyczne, momentami wzruszające. Dość lekkie.
  23. Anna Kamińska „Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz” – co kształtowało jedną z najlepszych himalaistek na świecie, jaka była podczas wypraw i co mogło doprowadzić do jej zaginięcia w 1992 roku. Ciekawe studium postaci.
  24. Jacek Hugo-Bader „Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak” – doświadczony reporter wprasza się na wyprawę, która wyrusza w czerwcu 2013 roku z zamiarem znalezienia i pochowania Tomka Kowalskiego i Macieja Berbeki, którzy w marcu tego samego roku zginęli w trakcie schodzenia ze zdobytego właśnie (pierwszy raz zimą) szczytu Broak Peak. Bardzo ciekawa książka, żywo napisana, przedstawiająca różne punkty widzenia na temat rozegranej pod szczytem tragedii, a wszystko piórem osoby, która poszła w te góry, ale himalaistą nie jest – więc raczej rzetelnie, a przy tym obiektywnie pisze o tym jednym z najmniej rozumianych sportów? hobby? Serdecznie polecam, to chyba najlepsza z tych kilku przeczytanych przeze mnie książek o tematyce himalaistycznej.
  25. Bralczyk, Miodek, Markowski w rozmowie z Jerzym Sosnowskim „Wszystko zależy od przyimka” – bardzo fajna, dowcipna, a przede wszystkim kształcąca rozmowa o poprawności językowej.
  26. Andrzej Sapkowski „Czas pogardy” – trwają przygotowania do wojny państw Północy z Nilfgaardem. Yennefer, Ciri, Geralt przybywają na wyspę Thanedd, na radę czarodziejów. Ta część jest moim zdaniem lepsza od poprzedniej – bardziej żywa, z większą ilością akcji; więcej zwrotów akcji, bardziej absorbująca.
  27. Aleksandra Marinina „Zabójca mimo woli” – ktoś mi polecał serię o Kamieńskiej. Przyznam szczerze, że chyba trafiłam na jakiś słabszy tom (wzięłam losowo), bo ani to mnie na kolana nie rzuciło, ani nawet specjalnie nie wiem, o czym było. Za dużo postaci i wątków, ciężko się to śledzi, a główna bohaterka jest wszystkowiedząca i na wzrusz.
  28. Erik Durschmied „Jak pogoda zmieniała losy wojen i świata” – historycznie-reportażowo. O tym, jak wielkie armie (Napoleona, Hitlera…) bywały pokonane przez nieprzyjazne warunki pogodowe i jak mógłby wyglądać nasz świat, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej.
  29. Andrzej Sapkowski „Chrzest ognia” – do Geralta w jego misji poszukiwania zaginionej Ciri dołącza łuczniczka z Brokilonu Milva, stary przyjaciel Jaskier, cyrulik z przeszłością Regis i nilfgaardzki żołnierz Cahir. Jest to powieść tym razem wybitnie przygodowa, z silnym akcentem lojalności, ojcowskiej miłości i bardzo cierpliwej przyjaźni.
  30. Remigiusz Mróz „Czarna Madonna” – dochodzi do tajemniczego zaginięcia samolotu z Warszawy do Izraela, na pokładzie którego znajduje się narzeczona Filipa – byłego księdza. Niedługo potem wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że Filip jest opętany i zbliża się Sąd Ostateczny. Książka z pogranicza horroru, który u mnie koszmarów nie wywołał, chociaż – zwłaszcza na początku – uczucie niepokoju było na tyle silne, że zaczęłam się zastanawiać, czy dam radę to skończyć.
  31. J. Maarten Troost „Życie seksualne kanibali” – młody Amerykanin wyrusza do Kiribati (wyspiarskie państewko na Oceanie Spokojnym) z narzeczoną pracującą w fundacji rozwojowej. Razem zderzają się z rzeczywistością życia w raju, w którym panuje bród, smród i ubóstwo. Pełna humoru, ale też bardzo prawdziwa opowieść o życiu codziennym na tropikalnym atolu.
  32. Jerzy Stuhr „Ja kontra bas” – trochę utknęłam podczas czytania „Paragrafu 22”, widziałam tę książkę na zdjęciu u znajomej, więc ją przeczytałam w dwa dni. Znaczy to nie kryzys czytelniczy, tylko z książką problem (albo nastrój nie ten). A tu mamy wspomnienia dookoła granego od 30 lat przez p. Jerzego monodramu „Kontrabasista”. Plus trochę poglądów.
  33. Adam Rutherford „Krótka historia wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli” – byłam sceptyczna co do tej książki, a niesłusznie. Genetyk pisze o naszym pochodzeniu, historii, możliwej przyszłości ludzkiego gatunku i o tym, co można odczytać w DNA. Bardzo fajnie i całkiem lekko, chociaż to książka naukowa.
  34. Joseph Heller „Paragraf 22”– o świrach w armii USA podczas II WŚ. Przewrotna, ironiczna, śmieszna, ale też gorzka i absurdalna. Kultowa. Ciężka. Uwielbiana przez wielu. Mnie zmęczyła. Must-read tak czy siak.
  35. Marta Kisiel „Siła niższa” – kontynuacja „Dożywocia”, tak samo fajna, lekka i pozwalająca odpocząć 🙂
  36. Andrzej Sapkowski „Wieża jaskółki” – intrygi ciąg dalszy. Książka bardzo skoncentrowana na Ciri i jednocześnie pierwsze (z podobno dwóch) solidne źródło dla… trzeciej gry „Wiedźmin” :). To chyba w środku tej książki przerwałam czytanie poprzednim razem – w momencie, w którym Geralt traci medalion (bo jak to tak, wiedźmin bez medalionu???). Tym razem doczytałam do końca i sagę na pewno już dokończę.
  37. David Grann „Zaginione miasto Z” – reporter zaczyna poszukiwania odkrywcy i badacza Amazonii zaginionego w dżungli w 1925 roku. Czytało się bardzo fajnie (fajność przerywana opisami aktów kanibalizmu 😉 ), ale mam wrażenie, że takie trochę pobieżne to było.
  38. Mariusz Urbanek „Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono słońce” – bardzo fajnie napisana biografia autora mojej ulubionej książki z lat szkolnych ;). Od początków twórczości w gimnazjum, przez złote lata w 20-leciu międzywojennym do zapomnienia i biedy tuż po IIWŚ. A na koniec się wzruszyłam. Warto.
  39. Andrzej Sapkowski „Pani jeziora” – Ciri wpada w ręce Ludu Olch, Geralt i jego ciekawa kompania próbuje ją znaleźć, zaś Yennefer jest więziona przez czarodzieja, który chce wykorzystać magię Ciri do własnych celów. A w tle nadal trwa wojna. Dla fanów gier jest to absolutna lektura obowiązkowa – znacząco ułatwia zrozumienie wielu wątków, bo CDPRed czerpało z niej garściami.  Sapkowski dalej się bawi chronologią, poza tym parę razy zaliczyłam szczękopad i zwilgotnienie oczek.
  40. Henryk Sienkiewicz „Ogniem i mieczem”. Kochliwi rycerze, piękne niewiasty, wierni przyjaciele, honor, gorąca krew kozacka, a wszystko otoczone wojną domową. Z czytania w nastolęctwie zostało mi wrażenie, że to dość ciężka lektura. Błąd! Czytało się super. Klasyka powieści przygodowej 🙂
  41. Magdalena Grzebałkowska „Beksińscy. Portret podwójny” – Zdzisław Beksiński – pochodzący z Sanoka genialny malarz, który zaczynał od rzeźb i rysunków, a skończył na grafice komputerowej, wycofany, znerwicowany, często zadziwiająco wręcz naiwny. Tomasz Beksiński – pokrzywdzony niedoborem miłości ojcowskiej, ufiksowany na śmierci, genialny tłumacz i dziennikarz muzyczny. Gdzieś w tle kręci się Zofia Beksińska, cicha gospodyni, kochana przez męża, wykańczana przez syna. Książka świetna, często śmieszna, a jeszcze częściej smutna – aż chce się pojechać znowu w Bieszczady i obejrzeć sanocką wystawę jeszcze raz.
  42. Henryk Sienkiewicz „Potop” – Andrzej Kmicic, młody litewski żołnierz i hulaka otrzymuje w spadku od przyjaciela rodziny wioskę i rękę wnuczki, Aleksandry. Młodzi bardzo przypadają sobie do gustu, ale na drodze do szczęścia staje im rozbójnicza zuchwałość rycerza i wojna ze Szwedami. Pohańbiony, zdesperowany Kmicic zmienia nazwisko na Babinicz i rusza na ratunek królowi polskiemu. Od dawna twierdziłam, że to moja ulubiona książka, co zostało mi z czasów namiętnego pochłaniania książek przygodowych. Ponowna lektura po kilkunastu latach pozwoliła odkryć na nowo wartkość narracji i dowcip. Bo chociaż za główne źródło humoru u Sienkiewicza jest uważany Zagłoba, to Andrzej Kmicic, choć początkowo naiwny i z prostym podejściem do życia, okazuje się szalenie inteligentny i w tej inteligencji również niezmiernie dowcipny (np. zatargi z panem Zamoyskim). I jakoś tak się lubi tego rozbójnika, trzyma się za niego kciuki, się wzrusza i niepokoi za każdym razem, gdy obrywa po łbie.
Kategorie
Rozrywka

Ryan, moja miłość

Powiem tak: do uzewnętrzniania się w temacie moich małych i większych szajb mam osobnego bloga, na portalu miniblogowym zwanym Tumblr. Adresu nie podam.

Chyba jedyną szajbą, do której się przyznaję tutaj całkowicie otwarcie, jest czytanie książek. Właściwie wszystkie przeczytane książki wrzucam w tej chwili do Kącika Czytelniczego. W porównaniu z osobami, które mają więcej czasu na czytanie, mój wynik jest skromny, ale i tak jestem z niego dumna, bo w czasach liceum, studiów i parę lat później czytałam bardzo mało, dopiero niedawno wróciłam do mojej ulubionej niegdyś rozrywki.

Jest druga szajba, do której chciałabym się w tej chwili przyznać. Ta szajba dotyczy pewnej osoby.

Zauważalnych Ryanów na świecie jest sporo. Panie podobno szaleją za Ryanem Goslingiem. Osobiście wolę Reynoldsa, też Kanadyjczyk. Ale tu chodzi o jeszcze innego Ryana.

Ryan o nazwisku Tedder.

Ryan Tedder jest Amerykaninem, ma w tej chwili 37 lat. Mierzy sześć stóp wzrostu (183 cm) i będzie się kłócił z każdym, kto twierdzi, że jest niższy. Jest piosenkarzem, kompozytorem i producentem muzycznym. Niektórzy mogą go kojarzyć jako głos zespołu OneRepublic (np. „Apologize„, choć jest to kawałek sprzed 10 lat). Inni mogą się zdziwić, że ma na swoim koncie prawie 200 napisanych i wyprodukowanych piosenek dla innych wykonawców. jak choćby „Halo” Beyonce, „Bleeding love” Leony Lewis, „Bonfire heart” Jamesa Blunta. Z tego powodu jest nazywany nieoficjalnym królem popu.

Skąd szajba?

Z całokształtu. Zdaję sobie sprawę, że zakochujemy się w czyjejś publicznej odsłonie. Co się dzieje za zamkniętymi drzwiami, tego nie wiemy, chociaż zazwyczaj zdarza się, że jakieś mniej lub bardziej mroczne tajemnice ujawniają się w jakiś sposób. Z Ryanem Tedderem jest ten problem, że jak śledzę jego muzykę i jego konta na portalach społecznościowych od kilku lat (a jest bardzo aktywny), tak do tej pory nic takiego nie wylazło. Wychodzi na to, że to jeden z pewnie bardzo nielicznych Idealnych.

Przede wszystkim talent. Spory procent lecących w Radiu Zet (którego słucham w pracy) piosenek to te, w których maczał palce (patrz wyżej). Przy okazji „Halo”:

Ale wrócił moją uwagę przez OneRepublic – mało kto się przecież zastanawia, kto napisał czy wyprodukował daną piosenkę, jeśli śpiewa ją ktoś inny. A pan Tedder przed mikrofonem też jak najbardziej daje radę, prezentując cztery oktawy głosu z rodzaju tenor liryczny.

Najbardziej mi się w tym głosie podoba to, jak… ciepły jest. Szczególnie w tej piosence:

Do głosu można dodać osobistą energię i okazjonalny „pazur”. Do tego fragmentu koncertu uwielbiam wracać, kiedy jestem nabuzowana z jakiegoś powodu. Głośne słuchanie energetycznej muzyki nieco spuszcza ze mnie emocje, a „Love runs out” to jeden z chyba dwóch kawałków, który ZAWSZE podgłaśniam, jak mi leci w radiu.

Poza tym prezentuje dość zdrowe podejście do życia i sympatyczne poczucie humoru.

Żonaty od dziesięciu lat, ma dwóch synów. Z tą samą żoną.

No i całkiem ciasteczkowy jest, miło się na niego patrzy.

W dodatku bardzo ludzki. 27 kwietnia umieścił na oficjalnym fanpejdżu swojego zespołu list otwarty, w którym przyznaje się do przebytego załamania nerwowego z powodu przemęczenia po trasie i nagrywaniu nowego albumu. W sumie wcale mu się nie dziwię, bo śledząc trasę po poprzednim albumie, dziwiłam się, że co chwilę lądują w innym miejscu. Źle, że to się na nim aż tak odbiło. Dobrze, że znalazł rozwiązanie i jego menadżer i wytwórnia były w stanie to zrozumieć.

Tak więc, szalony talent. Ciacho. Udane życie rodzinne. Sympatyczny. Wierzący (chrześcijanin, dla niektórych to ważne, dla mnie niekoniecznie, ale też jakoś o nim świadczy). Nie pali, ekscesów po alkoholu nie uprawia, o romansach nie słychać, ćpać chyba też nie ćpał. Inteligentny. W dodatku panuje nad tłumem – na koncertach publika należy do niego, ma z nią świetny kontakt. A że się przyznaje, że jest nadaktywny? Nic nowego. Umie tę energię spożytkować, co widać na koncertach. Nie mam też 13 lat, żeby rozpaczać, że żonaty i dzieciaty.

Po prostu nie widzę absolutnie żadnego powodu, dla którego musiałabym go choć trochę mniej lubić. Jednego aktora znielubiłam, jak wylądował w więzieniu po kolejnym złapaniu na prowadzeniu po pijaku. Tedder takich numerów nie odstawia. No nie ma wad, po prostu.

Więc tak sobie na niego patrzę, śledzę jego konta na Twitterze, Instagramie i FB, słucham jego piosenek w kółko i czekam na daty koncertów OneRepublic w Europie.

Taka moja szajba.

Kategorie
Rozrywka

Elizabeth Kolbert „Szóste wymieranie”

Fakt 1: żyjemy w antropocenie. Gatunek ludzki dokonał tylu zmian w obrazie geologicznym Ziemi, że zasłużył na własną epokę geologiczną. Trwa ona od jakichś 200 lat.

Fakt 2: w historii geologicznej Ziemi zapisało się 5 tzw. wielkich wymierań gatunków. Jakiś czas temu naukowcy doszli do wniosku, że jesteśmy świadkami szóstego, ściśle związanego z rozwojem i ekspansją człowieka.

kolbertsz-stewymieranie

Jest to książka popularnonaukowa, nie pisana przez kogoś z zadatkami na ekoterrorystę. Autorka zwraca się do specjalistów, podróżuje po całym świecie, jest osobiście świadkiem skutków ludzkiej działalności. Opisuje kilkanaście historii o zniknięciu lub postępującym znikaniu gatunków z powierzchni ziemi, podaje ich przyczyny i związek z naszym gatunkiem. I nie chodzi tylko o bezpośrednie tępienie poprzez polowania, ale też ekspansję gatunków inwazyjnych, wypierających rodzime gatunki, o przenoszone choroby, redukcję siedlisk czy emisję dwutlenku węgla.

Nie ma tu podanych rozwiązań. Jest po prostu opis sytuacji i chwila refleksji. Człowiek ma wpływ na klimat na całej planecie, jako jedyny gatunek ewolucyjnie wykształcił w sobie taką możliwość. Ale też jako jedyny jest w stanie wyciągnąć wnioski.

Dobrze się to czyta w tym sensie, że książka nie jest przeładowana suchymi faktami. Ale jednocześnie smutek ogarnia świadomego czytelnika, bo przyszłość bioróżnorodności na Ziemi nie wygląda zbyt dobrze. Masowo wymierają nietoperze i płazy. Za naszych czasów wyginęła megafauna na wszystkich kontynentach. Rafy koralowe tracą możliwość odbudowywania się. Ostatecznie to szóste wymieranie może dotknąć też nas.

A z mojego osiedla zniknęły pojemniki do segregacji śmieci.

Kategorie
Praca Rozrywka

Nocne przemyślenia

Zastanawiam się czasami, skąd się bierze ludzka potrzeba opowiedzenia swojej całej historii życiowej podczas rozmowy telefonicznej w sprawie terminu wizyty u dentysty. Czy po prostu ja tak mam, że dzwonię gdzieś, proszę o termin z wyjaśnieniem w kilku krótkich słowach, o co chodzi. Z mojej – lekarskiej – perspektywy jest duża różnica między „małe wypełnienie wypadło przed chwilą” a „złamał mi się ząb” (często spotykane w przypadku górnych siekaczy. Mówią to drugie, przychodzą z tym pierwszym) i „pobolewa od kilku dni” a „tydzień temu spuchła mi połowa twarzy”. I to wystarczy.

Jak zapytają o więcej szczegółów, to mówię. Wychodzę jednak z założenia, że nikomu nie muszę się z niczego tłumaczyć.

A poza tym chyba wreszcie powinnam się nauczyć numerów telefonów do obu prac (dziwne, kiedyś pamiętało się numer stacjonarny do domu i przynajmniej kilku koleżanek, teraz pamiętam tylko i wyłącznie oba własne komórkowe. I ŻADNEGO innego, co jest bardzo pomocne, jak się zapomni telefonu i trzeba gdzieś zadzwonić), bo jednak czasami dzwonią do mnie bezpośrednio, a ja w domu nie mam żadnej kontroli nad grafikiem…

A tak jeszcze z innej beczki, mający premierę półtora tygodnia temu film „Deadpool” był durny (przepraszam: rozrywkowy), wulgarny (kategoria wiekowa 16+), wypełniony niskich lotów humorem (aczkolwiek w jakiś taki umiejętnie wyważony sposób. Było kilka poważniejszych scen, których nie zepsuto jakimś wyjętym z czapy tekstem), nie za bardzo miał fabułę (jakąś tam miał, na pewno trzeba docenić fajnie rozegrany wątek miłosny), wyłącznie dla dorosłych (kategoria wiekowa 16+ 😉 ), ale w tym wszystkim widać było taką pasję twórców, że nie mogę się doczekać, aż wyjdzie na BluRay i go sobie upoluję i postawię na półeczce. 8/10. Bo ja jestem laską z rodzaju tych oglądających częściej filmy o superbohaterach (Marvela z wyłączeniem Spider-Mana, choć nie wiem, czemu. Batman i pochodne mnie w ogóle jakoś tak nieeeee…) niż Ambitne Produkcje Nominowane Do Oscara. Rodzina mnie pod tym względem w ogóle nie rozumie. Znaczy też raczej nie oglądają Ambitnych Produkcji, ale mojej tolerancji dla fiction bez science zdecydowanie nie podzielają. Genialnego „Mad Max: Na drodze gniewu” Rodziciel podobno ledwo zmęczył.

Idę spać…
Kategorie
Rozrywka

Grażyna Jagielska „Miłość z kamienia”

Obiecywałam sobie, że w 2015 roku książek recenzować nie będę. Nie umiem, nie znam się, czytam mało, niewiele osób to prawdopodobnie obchodzi. Tworząc listę „Do przeczytania” w Kąciku wiedziałam jednak, że będzie od tego postanowienia przynajmniej jeden wyjątek.

Może ktoś zauważył, że obecnie czytam dwie książki na raz – jedną w pracy, drugą w domu. Do pracy wożę lekturę lekką, niewymagającą większego skupienia. Dom – więcej czasu, cisza i ewentualnie kot na kolanach – jest zarezerwowany dla książek ciężkich: czy to ze względu na twardą oprawę lub gabaryty, czy tematykę.

Czułam, że Jagielskiej należy się szacunek. Że nie chcę tej książki podczytywać po kilka stron między pacjentami. Że będzie ona traktować o sprawach zbyt poważnych, by podejść do niej w inny sposób.

Milosc-z-kamienia_Grazyna-Jagielska,images_big,13,978-83-240-2118-5

Żona Wojciecha Jagielskiego, jednego z najlepszych polskich korespondentów wojennych, trafia do kliniki zdrowia psychicznego z powodu objawów zespołu stresu bojowego. Tam spotyka pacjenta, z którym wymienia się swoją historią, choć jemu ciężko uwierzyć, że ona może mieć zespół stresu bojowego, nie będąc nigdy na wojnie.

To jest stres jej męża. „Zawsze oddawał mi wszystkie swoje problemy.” Przyjeżdżał do domu z przestrzelonym plecakiem albo raną na głowie, opowiadał o ofiarach wojny i o wszelkich okropieństwach, które widział. Próbował ją wciągnąć do swojego świata – za jej zgodą, sama zdecydowała się raz z nim pojechać do Afganistanu.

Książka jest pisana prostymi słowami, bardzo zwyczajnym, ludzkim językiem, przez co czyta się ją błyskawicznie. Ale w tej prostocie jest przejmująca. Wręcz przerażająca. Chwyta za trzewia i nie chce puścić. Wciąga jak bagno i nie można przestać o niej myśleć. Do tego niepotrzebne są wielkie, trudne słowa. Ten język właśnie sprawia, że wiemy, że czytamy historię Człowieka.

Nie ma tu fajerwerków. Nie ma konkretnego momentu, zwrotu, łatwej do określenia chwili, kiedy problem pojawił się pierwszy raz. Jest powoli i spokojnie prowadzona opowieść o rozwoju choroby. Jest utrata panowania nad własnym życiem, zobojętnienie na wszystko, wyobcowanie i codzienne wyczekiwanie na telefon z redakcji, że mąż już nie wróci. Jest nieustający lęk. Są przygotowania na te wieści o śmierci, jak przygotowania na własną śmierć. Są lata zapomniane. I są słowa pełne miłości, które nie mają ostatecznie znaczenia.

Poraża ta książka. Z całego serca polecam.

Kategorie
Rozrywka

Koncert Archive w Gdańsku, trasa „Restriction”, 28.03.2015

Na koncercie Archive byłam już dwa razy. Za pierwszy razem pojechałam aż do Wrocławia. Za drugim byłam w Gdańsku (klub Parlament) z Ł. Trzeci mój koncert Archive odbył się ponownie w Gdańsku, tym razem w klubie B90 na terenie Stoczni Gdańskiej.

Jak zwykle chciałam stać pod sceną, więc wybrałam się odpowiednio wcześniej. Szukanie klubu po dotarciu autem na miejsce (oświadczam, iż NIENAWIDZĘ prowadzić samochód przez centrum dużego miasta) zajęło mi chyba pół godziny, bo oczywiście oznaczenia… nie istniały ;). Ale w końcu udało się dojść. Przed oddaniem kurtki i torebki do szatni zaopatrzyłam się w koszulkę. Pan Julian Hayr (odpowiedzialny za promocję, to on zawsze sprzedaje pamiątki na koncertach i prowadzi facebookowy oraz tumblrowy profil zespołu) odłożył mi jeszcze kubek, bo nie miał jak wydać mi reszty. T-shirt był za okrągłą kwotę ;).

Trzeci koncert Archive w życiu i po raz trzeci wylądowałam w drugim rzędzie pod sceną i nie miałam zamiaru się stamtąd ruszyć (siku zrobiłam przed wyjściem z domu, o piwie czy kawie mowy nie było). Miałam przed sobą jakąś godzinę czekania, spędzoną na wysyłaniu statusów na Facebook i słuchaniu muzyczki z głośników klubowych, dobranej gatunkiem do tego, co nas później czekało.

Przedział wiekowy publiki wyglądał na około 18 do około 60, większość obecnych miała koło trzydziestki na karku. Do najstarszych w moich okolicach należała siwa już dość para, mówiąca po francusku :). Daleko ich przywiało, nie ma co…

Koło 20 rozpoczęła się zapowiadana projekcja filmu „Axiom” hiszpańskiego zespołu filmowego NYSU, ilustrującego poprzednią płytę Archive o tym samym tytule. Filmu wcześniej nie widziałam. Mogę stwierdzić, iż bardzo sprawnie ilustrował i rozszerzał sens płyty. Jak na niezależną produkcję przystało, był dziwny i momentami dość trudny w odbiorze 😉 (szczególnie podczas rozdziału „Baptism”). Opowiadał o społeczności małej, odizolowanej od reszty świata wyspy, kojarzył mi się klimatem z „1984” Orwella. Film raczej nie do powtórki. Płyta pewnie już szybciej.

O 21 zaczął się właściwy koncert. Ponieważ promował płytę „Restriction”, na pierwszy rzut poszedł mocno energetyczny kawałek otwierający płytę, „Feel it„. Dave Pen wykonał go z typowym dla siebie zaangażowaniem. A kończyli go 4 razy ;). Miało być na rozruszanie publiki, czy im wyszło, nie wiem, nie patrzyłam za siebie. 😉

Potem na scenę wyszła chyba największa gwiazda wieczoru, czyli Holly Martin, w kolektywie dość nowa (bo na co stać Pollarda i Dave’a, to wszyscy wiedzą). Na poprzednim koncercie (podczas poprzedniej trasy) została pokrzywdzona za cichym ustawieniem mikrofonu, tym razem było wszystko w porządku i okazało się, że ta drobna, chuda blondynka posiada bardzo fajny, mocny głos. Dzielnie przebijała się wokalem ponad huk perkusji i zyskała moją wielką sympatię przez cały koncert :).

Kolejne kawałki to był typowy przekrój przez twórczość zespołu, z dość miłymi niespodziankami w postaci dwóch kawałków ze starych i zaniedbywanych na koncertach płyt: „Nothing else” – śliczny, „damski” kawałek z trip-hopowego „Londinium” i „Bridge scene” z soundtracku do filmu „Michel Vaillant” (soundtrack zrobiony specjalnie do filmu, a nie złożony z gotowych już kawałków, jak w polskim „Sępie”). Pojawiło się też „must-have” w postaci „Dangervisit” (moim zdaniem bardzo pasujące do antyutopijnego klimatu „Axiom” z tym refrenem „feel, trust, obey!”, chociaż pochodzące ze starszej płyty). I podczas „Dangervisit” doszłam do pewnego, dość smutnego w sumie wniosku, o czym później.

Główna część koncertu zakończyła się zamykającym płytę „Restriction” utworem „Ladders„, który przeszedł płynnie w „Numb„. Na to panowie opuścili scenę.

Po kilku minutach oklasków wrócili przy dźwiękach otwierających jeden z najpiękniejszych utworów w ich karierze, czyli „Lights„. Ktoś gdzieś narzekał na powtarzalność dźwięków, ale chyba nie znał tego utworu – on tak wygląda, on się tak zaczyna, naprawdę trwa 18 minut, przy czym wokal wchodzi dopiero po ośmiu.

I to był koniec całego koncertu. Po krótkiej walce dopadłam setlistę (zdjęcia poniżej) i ustawiłam się w kolejce po kurtkę. Po drodze odebrałam swój kubek, dokupiłam jeszcze parę innych rzeczy, pogadałam z Julianem o tym, gdze zgubili fikającego niegdyś po scenie gitarzystę, Steve’a Harrisa (zmienili na młodszy model 😉 ), kurteczkę odebrałam. W drodze do samochodu zerknęłam na stojący na tyłach klubu czerwony autokar. Stała pod nim grupka mężczyzn. Z daleka miałam wrażenie, że jednym z nich jest Smiley, perkusista. Zmarnowałam jednak okazję do ewentualnej rozmowy i poszłam dalej. Do domu dotarłam po północy.

Wnioski:
1. jak zwykle ponad 2 godziny solidnego grania. Nie wyszłam zawiedziona długością koncertu, zresztą pod tym względem Archive zawsze dopisywało.
2. wychodząc z klubu podsłuchałam niechcący, jak ktoś stwierdził, że widać było po nich zmęczenie, że na wcześniejszych koncertach było więcej entuzjazmu. Po cichu przyznałam rację – to był ich przedostatni koncert w głównym toku trasy (dzień po Gdańsku był koncert w Poznaniu i na koniec Londyn, dopiero 10 kwietnia) i nawet Julian przyznał, że jest zmęczony.
3. kontakt z publiką był niewielki, ale dla Archive to normalne ;). Chwilami wokaliści rzucali znaczące spojrzenia, Darius Keeler próbował dyrygować (ile ten facet się namacha rękami podczas każdego show…), a nagradzana oklaskami Holly odpowiadała skromnym „thank you”.
4. grający skład był ośmioosobowy. Dziewiąta osoba, wokalistka Maria Q chyba przygotowuje się lub właśnie opuściła skład zespołu. Smutny wniosek podparty jej znikomym udziałem na płycie (wykonywany przez nią kawałek „Half built houses” był gotowy – i grany na koncertach poprzedniej trasy – już jakieś 2 lata temu).
5. wiem, że to koncert rockowy, ale dla mnie to było chwilami… za dużo hałasu. Nie było słychać konkretnych nut, tylko huk. Ale ja w tym tygodniu jestem strasznym malkontentem (mijają trzy miesiące od ostatniego rozpieszczania się), więc na ten wniosek możecie nie zwracać uwagi.
6. a smutny wniosek podczas „Dangervisit”? O ile nie odświeżą sobie setlisty (owszem, z nowej płyty zagrali 8 kawałków, ale chodzi mi o starsze utwory), to ten koncert być może będzie moim ostatnim spotkaniem z Archive na jakiś czas. Jeśli kolejny udział będzie ode mnie wymagał np. wyjścia wcześniej z pracy, to się raczej nie poświęcę. Co bym chętnie usłyszała pierwszy raz na żywo? Najbardziej chyba „Twisting„. „Waste„. Na odpoczynek „Friend„, które też kiedyś robiło karierę w Polsce, choć jest mało koncertowe. „Take my head„, choć ciężkie do wykonania, bo to kanon, ale wysoka oktawa Pollarda pewnie spokojnie wsparłaby damski, główny wokal. „Junkie shuffle„. Ludzie kochają „Again„, ten kawałek uczynił Archive sławnymi w Polsce, ale w sumie dobrze, że go nie było. Zamiast niego zagrali „Lights”.

Więc nie, nie przestaję kochać Archive. Koncert pobudził moją chęć na odświeżenie starszych płyt. W drodze powrotnej z samochodowego playerka mp3 poszła płyta, której promocję chwilę wcześniej słyszałam na żywo i nie przeszkadzało mi to. Ale jak niedawno stwierdziłam, że wbrew radom niektórych chodzi się na kilka koncertów jednego zespołu, bo nigdy za dużo ukochanej muzyki, tak chyba jednak Archive na żywo mam na razie dość.

Poniżej kilka beznadziejnych zdjęć:

setlista i kubek
setlista i kubek
Dave "Chude Coś" Pen na wokalu
Dave „Chude Coś” Pen na wokalu
Pollard Berrier i Holly "Drugie Chude Coś" Martin
Pollard Berrier i Holly „Drugie Chude Coś” Martin
Dave się angażuje
Dave się angażuje
Dave miał fajną koszulkę
Dave miał fajną koszulkę
Bardzo rzadki widok: Danny G z gitarą! "Numb"
Bardzo rzadki widok: Danny G z gitarą! „Numb”
Oklaski
Oklaski
Kategorie
Rozrywka

Archive „Restriction”

archive

Niecały rok po wydaniu poprzedniej płyty, „Axiom”, która była albumem dość dziwnym, brytyjski kolektyw Archive wypuścił nową. Dopadłam poprzez preorder. I z autografami założycieli zespołu ;).

Poprzedni krążek był dziwny, bo nastawiony na dokręcenie do niego filmu (którego do tej pory nie widziałam, choć został wydany razem z albumem). Brzmiał zatem jak soundtrack, przez co głębszym sentymentem darzę jeno połowę utworu tytułowego i jeden bonus, którego zresztą nie było na płycie. Album zły nie był, ale rzadko do niego wracam. Archive generalnie tworzy muzykę bardzo ilustracyjną, ale z „Axiom” trochę przesadzili ;).

„Restriction” powraca do bycia płytą ilustracyjną niechcący. Pewnie dałoby się podkleić ją pod sceny w filmie, ale słuchając kolejnych kawałków nie myślimy o tym, że byłoby to potrzebne do pełni odbioru.

Płyta startuje dość ostro. Dużo tu niedrażniącej elektroniki i perkusji, w aranżacji ocierającej się o bałagan. Głośne dźwięki są połączone z dość łagodnymi głosami wokalistów i często niebanalnymi tekstami. Przejście w spokojniejsze nuty po trzech utworach i następnie powrót do ostrości po kolejnych dwóch powodują, że płyta nie męczy, wręcz mile się kojarzy z wcześniejszymi dokonaniami kolektywu, który wszak trzyma się rocka progresywnego.

Jednak to poczucie bałaganu czyni tę płytę nieco inną od wcześniejszych. Najwyraźniej padła decyzja, żeby zagrać ostrzej. W środku albumu mamy ciszę przed burzą. Jeden z wypuszczonych przed premierą singli w pojedynkę wydawał mi się nudny, brakowało mi w nim kopa. W zestawieniu z resztą piosenek ten brak kopa nie przeszkadza, to miły oddech.

Jak zwykle pojawia się dużo głosów, że płyta jest „inna”, ale to nadal Archive. Zaczęłam się zastanawiać, co dla osób tak twierdzących wyznacza brzmienie Archive? Czasy kultowego już „Again” (nagranego w 2002 roku! Kawał czasu) minęły dawno, wraz z odejściem w 2004 śpiewającego ten utwór Craiga Walkera i zmiany Archive z zespołu na kolektyw. Od „Lights” kolejne płyty to eksperyment, każda różni się czymś od poprzedniej. Dwie płyty to był powrót do trip-hopowych korzeni, przeplatany balladami. Potem ten dziwny soundtrack. Teraz mamy mocniej, bardziej rockowo, bardziej elektronicznie. I dobrze. I fajnie.

Fajna płyta. Spodobała mi się znacznie szybciej od przed-Axiom-owego „With us until you’re dead”. Będę do niej wracać. Baaaardzo chętnie usłyszę, jak wypadnie w wykonaniu na żywo w marcu. Bo Archive na koncertach daje czadu. Dodać więcej czadu do tego, co jest na płycie? Wyjdę bez bębenków w uszach ;).

Kategorie
Rozrywka

Kącik muzyczny u k.

OneRepublic przez długi czas było dla mnie zespołem, który tworzył fajne, wpadające w ucho piosenki; który miał wokalistę o imponującej (dla mnie) skali głosu (chociaż jego trzy oktawy plus cośtam to ogólnie nie jest jakiś wyjątkowy wynik na tle wielu innych wokalistów, ale bardzo mi się podoba sposób, w jaki te trzy oktawy są używane 😉 ). I to by było na tyle.

Pewnego dnia siostra wysłała do mnie wiadomość na GG z pytaniem, czy jedziemy na ich koncert do Warszawy.

Spoko, możemy jechać. Sama bym na to nie wpadła. Pojedziemy razem. Miejsca na trybunach na Torwarze wykupione.

Kupiłam ich jedną płytę (najnowszą). Wsłuchałam się w tekst paru piosenek. Na przykład tej, która stała się moją ulubioną, a po stworzeniu tego teledysku wymusiła zbieranie szczęki z podłogi.

I kupiłam kolejną płytę (środkową). Nad zakupem trzeciej (a właściwie pierwszej 😉 ) się jeszcze zastanawiam.

Potem przez przypadek trafiłam na filmik, który umieściłam na samej górze tego wpisu. Gitarzysta OneRepublic odwala miażdżącą solówkę w stylu flamenco na gitarze klasycznej. Z drobnym wykorzystaniem efektu pętli.

Ponownie zebrałam szczękę z podłogi i postanowiłam się dowiedzieć, jak w ogóle ten gitarzysta się nazywa. Że wokalista to Ryan Tedder, to wiedziałam od dawna. To się dowiedziałam, że gitarzysta to Zach Filkins, długoletni przyjaciel Teddera. Że w pięcioosobowym składzie zespołu jest jeszcze perkusista Eddie Fisher, gitarzysta Drew Brown i wiolonczelista/gitarzysta basowy Brent Kutzle (który przy okazji jest śliczny).

Mogę jechać na koncert. Wymagane minimum wiedzy zaliczone.

Za dwa tygodnie o tej porze pewnie będę z niego wychodzić (albo będę się już przebijać przez Warszawę w drodze do domu. Albo siostra będzie się przebijać, bo ja prowadzę do Warszawy, bo sobie obiecałam, że pojadę autostradą, o).

Następnym razem miejsce wykupię pod sceną.