Kategorie
Osobiste

Życie

Jakiś czas temu wyświetliło mi się na Facebooku wspomnienie z zeszłego roku tego, jak się zastanawiałam, co zrobić z blogiem. Weny na pisanie (bloga) nie ma, hosting i domena trochę kosztują, nie mam ochoty przesiadać się znowu na jakiś darmowy portal blogowy. Brak aktywności na blogaskowym fanpejdżu też mnie gryzł w sumienie.

Niedługo po tamtym wpisie po cichu usunęłam fanpejdża blogaska. Nikt pewnie nie zauważył.

Ale blogasek (z opłaconym do grudnia hostingiem i domeną) pewnie pozostanie przy życiu. Przynajmniej do momentu, w którym przestanie mnie gryźć sumienie przez brak aktywności.

Podoba mi się ten blogasek. Kawał historii – trzynaście lat pracy zawodowej plus perypetii osobistych z naciskiem na koty. Wspomnienie tego, że kiedyś byłam w stanie przeczytać ponad 40 książek w ciągu roku.

Z tym czytaniem książek jest tragedia. Fanfiction o długości kilkunastu tysięcy słów po angielsku wciągam niczym Reksio szynkę. Dzisiaj rano doczytałam pierwszą książkę od chyba ponad roku. Fakt, miała ponad sto tysięcy słów (nieco ponad czterysta stron) (po polsku), według autora. Książka była ciekawa i sporo się z niej dowiedziałam. Ale leżała na szczycie kupki wstydu od około roku, jak mi się wydaje. Tamtych czterdzieści książek rocznie to nie były nowele, to były prawilne, drukowane (bądź też cyfrowe, acz nie fanfiction) książki o długości średnio dwieście stron.

Jedna książka.

„Przepis na człowieka” baj Dawid Myśliwiec baj de łej. Tempo mojego czytania wcale nie świadczy o jakości przekazywanych treści.

Kupka wstydu czeka, zawierając głównie dzieła mojego obecnie ulubionego Tumblrowego „celebryty”, Neila Gaimana (zbiór krótszych treści plus wycinki z dłuższych, dostałam na własne życzenie na Gwiazdkę i nadal nie ruszyłam; do tego 8 tomów Sandmana, bo mnie serial poraził; aczkolwiek o komiksie wiem już na tyle dużo, że trochę boję się czytać).

Książkę doczytałam w miejscu, które zajmuje trzecią pozycję (z trzech) na mojej liście miejsc, które poprawiają mi humor (zaraz za Bulwarem Nadmorskim w Gdyni i Starym Rynkiem w Krakowie). Miejsce to czterogwiazdkowy hotel ze SPA, Anders w Starych Jabłonkach niedaleko Ostródy. Poprawianie humoru tamże zazwyczaj kosztuje mnie nieco ponad tysiąc złotych za dwie noce (ale są w tym zawsze przynajmniej dwa zabiegi w SPA, plus śniadania i obiadokolacje – a żarcie mają tam świetne – do tego taplanie się w basenie i/lub suszenie się w saunie do woli), ale jadę tam po konkretną jakość usług i tę jakość otrzymuję. Aż szkoda, że nie robią tam żadnych szkoleń czy konferencji stomatologicznych. Chętnie wpadałabym tam częściej – i z możliwością wliczenia sobie pobytu w koszty prowadzenia działalności gospodarczej ;).

No więc wróciłam dzisiaj z weekendu w Andersie, weszłam do mieszkania, zobaczyłam, że Mrówka zarzygała mi podłogi w dwóch z trzech pokoi (plus narzutę na łóżku), więc zamiast się rozpakować, zaczęłam sprzątać i z rozpędu, poza ogarnianiem podłogi, umyłam jeszcze dwa okna. Na parapecie trzeciego stoją doniczki z zimującymi pelargoniami, czekającymi na wystawienie na balkon (czyli w maju), więc nie wiem, czy kiedykolwiek umyję to okno, bo taką akcję robiłam ostatnio kilka lat temu. Muszę częściej z Andersa wracać, może wreszcie uda mi się ogarnąć bałagan w mieszkaniu (głównie kurz. Karaluchów nie stwierdzono).

Poza tym co u mnie? Kredyt spłacam dalej, na początku maja będę miała wymieniane drzwi wewnętrzne w mieszkaniu, nadal mam Mrówkę i Balbinę za towarzystwo, do związków romantycznych mnie nie ciągnie. Chodzę na terapię i rozpracowuję różne sprawy prywatne (poza brakiem chęci na związki, ale to sobie sama rozpracowałam i nie wymaga to dyskusji) i zawodowe. Dalej pracuję w mojej placówce eks-stażowej. W październiku wymieniłam komputer z laptopa gamingowego na gamingowego potwora PC (dla mnie potwora, dla zapalonych graczy karta graficzna RTX 3080 to pewnie już jest *meh*) (procesor AMD Ryzen 5 5600 6-Core Processor 3.50 GHz, 16 GB RAM, 1TB SSD + 4TB HDD; monitor Gigabyte G27Q, klawiatura jakiś Logitech, myszka jakieś Steelseries 🙂 ). Nie mam pary, żeby sobie paszport wyrobić (bo to wymaga wstania rano i pójścia do urzędu), aczkolwiek wiem, że powinnam to zrobić, biorąc pod uwagę, kto może znowu wygrać następne wybory parlamentarne (taaaa, jasne, wyemigrowałabym, mhm, oczywiście. Może po kolejnym roku terapii). Chociaż paszport to jest raczej w celu możliwości wyjazdów urlopowych do krajów spoza UE/Strefy Schengen.

W czerwcu lecę sobie na tydzień do Pizy – będą to moje pierwsze od dłuższego czasu wakacje zagraniczne nieorganizowane przez biuro podróży (poprzednie to była bodajże Praga w 2014 – samodzielnie – i Belgia z Holandią w 2015 – z siostrą). Mieszkanie wynajęte, w planach kursy pociągami do Florencji, Lukki i miasteczek w regionie Cinque Terre. Jeszcze nie odliczam, ale już się cieszę :).

Po poprzednio opisanym wyjeździe na Maderę, w tym samym, 2021 roku był też wyjazd do Rethymno na Krecie (jestem totalnie zakochana i gdyby świat nie był taki duży i ciekawy, to bym tam wróciła), a w zeszłym roku na Rodos (który to wyjazd właściwie powinnam też dokładniej opisać i wrzucić tu jakieś zdjęcia).

Więc ogólnie tak.

Życie toczy się dalej.

A blogasek wisi.

(i dynda)

Kategorie
Praca

Dwie prace są fajne

W pierwszej pracy – w przychodni stomatologicznej na dużej wsi, z kontraktem z NFZ – pracuję, odkąd skończyłam studia. Dostałam się tam na staż, pozwolono mi zostać po jego zakończeniu. Mam swoich pacjentów, czasami przychodzą nowi i mówią, że chcą wizytę u mnie, choć nigdy wcześniej u mnie nie byli i pracuje tam jeszcze czterech innych lekarzy (często pracuje trzech jednocześnie, mamy kilka stanowisk). Nie twierdzę, że jestem najlepsza, wręcz przeciwnie. Wielu rzeczy nie umiem, nie robię i się do tego otwarcie przyznaję. Ale najwyraźniej mam w sobie to coś, co powoduje, że ludzie chcą się u mnie leczyć. Zawsze jest to miłe.

W drugiej pracy pracuję niecały rok. Jeden z wielu gabinetów w niedużym mieście. Pacjenci wyłącznie prywatni. Szef doświadczony, lubiący bawić się w chirurgię stomatologiczną. Wymieniamy się stanowiskiem z szefem i jeszcze jednym lekarzem. Pracuję tam tylko 8 godzin tygodniowo i w jedną lub dwie soboty w miesiącu. Gabinet – chociaż wspomniana przychodnia umożliwia wysoką jakość usług – wyposażony w rzeczy, których w pierwszej pracy nie ma.

Ostatnio zauważyłam, że przenoszę doświadczenia z jednej pracy do drugiej. Czy raczej z drugiej do pierwszej. Widzę, że się uczę. Podnoszę wymagania wobec siebie. Stwierdzam na głos, że w przychodni coś by się przydało, po udostępnieniu zaczynam tego używać.

Taka nauka sprawia mi radość. To dobre doświadczenie. Lubię się uczyć i nie sprawia mi to przykrości. Czasami dobrze jest wyjść ze swojego bezpiecznego boksu i spróbować czegoś nowego, popatrzeć, posłuchać, podyskutować.

Lubię swoją pracę. Nie brzydzę się grzebać ludziom w zębach. Wybór tego zawodu był chyba jednym z najlepszych wyborów życiowych, do którego kiedykolwiek mnie popchnięto.

(bo sama nie wpadłam na to, żeby pójść na stomę. Rodzina podpowiedziała)

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Suplementy diety

W przychodni gra radyjko. Cały czas. Podobno nie musimy płacić tantiem. Przy jakimś nudniejszym zabiegu albo podczas przerwy zdarza mi się zwrócić uwagę na to, co to radyjko emituje. Mój ulubiony zespół nie jest puszczany nigdzie poza Trójką i Eską Rock, a te stacje akurat nie są u nas popularne. Leci RMF FM albo Radio Zet. I tak ostatnio zauważyłam, że ilość reklam suplementów diety jest porażająca, szczególnie, jak jedna z nich promuje środek do pobudzania apetytu u dzieci. Spoko, jak ktoś pełnoletni, teoretycznie w pełni władz umysłowych, chce się faszerować czymś podobno zawierającym magnez, żelazo czy pobudzającym erekcję. Ale IMO bez przesady z karmieniem tym dzieci. Czy nie wystarczy chemia w codziennym pożywieniu, trzeba do tego dokładać produkt laboratoryjny, który można wprowadzić na rynek znacznie łatwiej, niż leki, które muszą przed rejestracją przejść długą procedurę badań klinicznych?

Jeśli o mnie chodzi, to „uzupełniam” sobie magnez od czasu do czasu, jak mam skurcze albo powieka zaczyna mi drgać. Nawet pomaga. Po czym przestaję sobie uzupełniać i czekam na kolejne skurcze, pijąc kawkę i herbatkę. 

Pojutrze jazda na oddział. Brr.

A tak w ogóle to mam urlop. Jak to rzekłam koleżance z pracy na pytanie o plany: „najpierw przeleżę trzy dni w szpitalu, a potem będę się użalać nad sobą”.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Przemyślenia książkowe

Wczoraj dokończyłam czytanie „Dzieci Hurina” JRR Tolkiena. Pożyczyłam z biblioteki, bo akurat nie mieli „Zamku z piasku, który runął” Stiega Larssona.

Łojezu, ale to była smutna książka. Zero nadziei, mordercze czyny w szale i rozpaczy, pod koniec właściwie czytałam ją, żeby wreszcie skończyć. Może nie wpadłam w depresję i nie popłakałam się, ale naprawdę mnie to zmęczyło.

Parę ciekawych twistów pod koniec „Dziewczyny, która igrała z ogniem” Larssona pobudziło z kolei moje zainteresowanie tym, co wymyślił do „Zamku z piasku…”. Te książki to zdecydowanie lżejsza lektura, chociaż niekoniecznie objętościowo 😉

A tak piszę o moich walkach czytelniczych, bo ostatnio doszłam do wniosku, że to smutne, że w dzisiejszych czasach do zarobienia milionów wystarczy słabo napisać i wydać książkę o związku sadomasochistycznym, który jest właściwie niezdrowy (bo niezgodny z trzema podstawowymi zasadami „zdrowej” relacji BDSM: safe, sane, consensual. Długo by tłumaczyć, skąd to wiem 😉 ).

Przyznam się szczerze: czytam dużo fanfiction. Czytam głównie fanfiction, co było jednym z powodów ustalenia Śród Bez Komputera, bo jest to czasożerne i poza powiększaniem zasobów mojego potocznego angielskiego niezbyt pożyteczne. Fanfiction piszą zazwyczaj amatorzy. Niektóre czyta się świetnie, inne po kilku akapitach czy rozdziałach porzucam, bo ostatecznie przestają sprawiać mi przyjemność czytania (z różnych powodów).

„Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” powstało podobno jako fanfiction z wampirem w głównej roli. Ostatecznie zostało tym, czym jest. Bardzo słabo napisaną powieścią porno. Nie będę się nad nią rozwlekać, bo nie mam specjalnie takiego prawa, skoro przeczytałam tylko kilka zdań. Styl pisania mnie odrzucił. Myślałam, że to wina tłumaczenia, ale podobno w oryginale wcale nie jest lepiej.

Co może być zatem receptą na wydawniczy sukces? Wywołać kontrowersje. Pobudzić ciekawość, czym to ludzie się tak ekscytują lub czym burzą. Kilka lat temu Kościół Katolicki zrobił darmową reklamę Danowi Brownowi, przeklinając jego „Kod Leonarda DaVinci”. Przeczytałam, fajne było. Nawet poszłam później do kina na „Anioły i demony”. Analizy książek Browna wyrastały potem jak grzyby po deszczu. Teraz pojawiają się co chwilę parodie/analizy/lepsze wersje „… Grey’a”. Autorce należy pogratulować sukcesu, do którego przyczyniła się zapewne w niewielkim stopniu – gdyby nie PR, o tej książce – czy nawet serii – mało kto pewnie by wiedział.

A ja dalej będę polować na „Zamek z piasku…”, a jeśli ktoś może mi polecić bardziej pozytywne opowieści autorstwa Tolkiena (do „Silmarillionu” boję się podejść, proponowanie „Władcy pierścieni” i „Hobbita” skwituję szyderczym hahaha), to ładnie proszę. Po tym wszystkim po raz trzeci podejdę do „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” leCarre’a i może w końcu uda mi się to skończyć.

W międzyczasie układając puzzle.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

To chyba boli.

[A/N: notka ma gorzki wydźwięk i zawiera jedno chyba brzydkie słowo na p.]

Jeden niewielki ruch palcami lewej ręki, w górę albo w dół. W wielu przypadkach na spokojnie, stojąc na czerwonym świetle. Jest czas, żeby to zrobić, nie wykonuje się gwałtownych manewrów. To idzie tak automatycznie jak zmiana biegu. Jedna mała wajcha, w górę albo w dół. Nawet często sama odskakuje.

A może to jakiś protest przeciwko zwiększaniu bezpieczeństwa na drodze? Bo przecież ja wiem, dokąd jadę. Czemu kierowca w samochodzie za mną lub obok musi to też wiedzieć? Stać mnie na blacharkę, jeśli ktoś we mnie wjedzie, to będzie jego wina, bo nie zachował odstępu. Czemu mam usprawniać ruch na skrzyżowaniu, czemu kierowca za mną miałby przejechać szybciej przez skrzyżowanie wiedząc, że ja skręcam w lewo, więc on może mnie ominąć z prawej i pojechać prosto?

Poważnie, czy używanie pieprzonego kierunkowskazu jest takie trudne?!

Kategorie
Archiwalne Osobiste

8 lipca

Dokładnie 2 lata temu skończyłam studia. Niedługo.

Patrząc z innej strony, jakieś 7 lat temu się na te studia dostałam.

Za niecały miesiąc stracę prawo do twierdzenia, że mam 25 lat i do ostatniej możliwej zniżki przy zakupie biletów na pociągi PKP.

No. Poczułam się starzej niż ogólnie bym chciała.

Mission accomplished.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

„Witam smerfeteczki”

Takimi słowami pewien pan w późniejszym wieku średnim przywitał ekspedientki w sklepie, w którym miałam zamiar nabyć prowiant do pracy.

„Smerfeteczki dziś w duecie?”, dodał pan, jako że panie były dwie.

Aż mnie dreszcz z obrzydzenia przeszedł.

Nienawidzę wszelkich „kochanieńka”, „kochanie” itp. wypowiadanych przez osoby, których nie znam, nie kocham i które z całą pewnością nie kochają mnie. Za „kochanieńka” z czyjejkolwiek strony też bym zresztą zrobiła krzywdę.

Fuj.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Nie wpieniać fryzjera.

Nie wiem, czy jest po mnie widać irytację w pracy. Zazwyczaj widać pośpiech: jeśli pacjent sam tego nie powie, to czasem nie proponuję znieczulenia na wejście. Ale resztę robię jak należy, żeby nikogo nie wkurzyć. Zresztą sama nie wiem, nie kontroluję do końca wyrazu swojej twarzy, może niektórzy pacjenci wychodzą ode mnie z ulgą, że nie zrobiłam im krzywdy.

Po fryzjerze łatwiej poznać, że jest wpieniony. Dzisiaj się wprosiłam pani fryzjerce i chociaż i za pierwszym, i za drugim razem, kiedy weszłam do salonu, było pusto, to jednak dało się wyczuć, że może moja obecność jest jej nie na rękę.

Fryzjer łatwo może okazać irytację. Na przykład szarpnie za włosy nieco mocniej, niż zwykle, o ile zwykle również zdarzy mu się szarpnąć. I to wkurza z kolei mnie, choć moja asertywność jest w powijakach i trochę ciężko mi wspomnieć, że mnie boli. A nuż w odpowiedzi pozbędę się większej ilości włosów, niż bym chciała. Bo nożyczki w oku to już by był czyn karalny, a nie na tym polega codzienne wyładowywanie złości.

Podobno żeby zemścić się na nielubianym pacjencie, dentysta może włożyć ziarenko cukru na dno ubytku i zamknąć to na głucho. Sposób bardziej wyrafinowany od niedawno wymyślonej legendy miejskiej w postaci dentystki, która wyrwała swojemu byłemu wszystkie zęby (ktokolwiek to wymyślał, chyba nigdy nie miał usuwanego zęba i ma bardzo niskie mniemanie o etyce zawodowej dentystów). Tak czy siak, w wielu zawodach pracownicy mają świetne okazje do wyładowania frustracji na niewinnych tak, że ci niewinni nie do końca zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje.

Z innej beczki, ktokolwiek zamawiał taką pogodę, niech sobie jedzie do ciepłych krajów i przywiezie nam słoneczko. Jak nie, to znajdę i uduszę.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Podróże małe i duże

Nieco ponad miesiąc do dwóch tygodni niepłatnego urlopu (jedna z wielu „zalet” posiadania działalności gospodarczej: za urlop nikt Ci nie zapłaci), który to urlop spędzę jakieś 65 km od domu. Pociągiem taką odległość (tylko w drugą stronę i zależy, jakim pociągiem) pokonuje się jakąś godzinę. Na Facebooku co chwilę ktoś wkleja zdjęcia z zagranicznych wojaży. Największa odległość, jaką do tej pory pokonałam w życiu jednorazowo, to ok. 1100 km – do Budapesztu, gdzie spędziłam jakieś półtora tygodnia kolonii – w podstawówce. Ostatnia moja daleka podróż to Kraków w poprzednie wakacje. Wrześniową Łódź wolałabym puścić w niepamięć, poza tym to nie był wyjazd turystyczny. Ogólnie trzymam się własnego podwórka.

I to mnie czasem wku*wia.

Jestem w tej chwili w najlepszym momencie życia: jeszcze żem młoda, zarabiam całkiem nieźle (jako dowód mam to, że co chwilę się chwalę, jakiż to nowy sprzęcik elektroniczny sobie kupiłam – na swoje usprawiedliwienie mam to, że z miesięcznej pensji nie byłoby mnie na to stać. Jestem dusigroszem dobrym w oszczędzaniu), nie mam dzieci, męża i kredytu na mieszkanie (jeszcze), mój samochód się tfutfu nie psuje i nie żłopie benzyny tyle, żeby się zbierało na płacz. Ogólnie nic, tylko ciułać po kilkaset złotych miesięcznie i po kilku miesiącach wyskoczyć gdzieś na tydzień.

Problem w tym, że w mojej rodzinie podróżować się zaczyna po zdecydowanym ustabilizowaniu sytuacji życiowej. Czytaj: rodzice po raz pierwszy pojechali w daleką podróż (do Hiszpanii) jakieś 3 lata temu. Matula była na emeryturze, ja powoli kończyłam studia, rodzeństwo żyło już swoim życiem.

Moi znajomi wyskakują na weekendy majowe do Grecji, Turcji czy znajomych w Finlandii. Ja bym chciała zobaczyć Baker i North Gover Street i tzw. Korniszona w Londynie. Chociaż najbardziej to bym chciała zwiedzić Nowy Jork (choć oglądanie „CSI: NY” na jakiś czas wyleczyło mnie z tego marzenia 😉 ). Moje siedzenie we własnym podwórku – kurde, urlop spędzę w tym samym województwie, a nie mieszkam przecież w mazowieckim! – na widok kolejnych zdjęć z Paryża czy Barcelony wywołuje u mnie niegroźną zazdrość i frustrację. Chciałabym móc zwyczajnie zmienić klimat i sama przywieźć kilka fajnych zdjęć z jakiegoś dobrze znanego miejsca niekoniecznie w Polsce.

Biorąc jednak pod uwagę, że własne mieszkanie i gabinet znajdują się dość wysoko na mojej liście priorytetów, na weekend do Londynu wyskoczę sobie w wieku może 40 lat. Jak dobrze pójdzie.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Kupiłam sobie pendrive’a.

Właściwie teraz nie wiem, dlaczego. Na studiach miałam, często się przydawał, ale potem zniknął tajemniczych okolicznościach bądź też bezkresnych czeluściach dwóch małych szufladek mojego biurka. Czasem jego brak mnie denerwował, ale zwykle znajdowałam sobie jakiś inny nośnik danych.

Ale tak czy siak, przy okazji jakichś zakupów szarpnęłam się na 8-gigabajtowego „pena” za jakieś 24 zł.

Nie jakaś miniaturka. Od razu go nie zgubię.

Tylko dziwnie się patrzy na coś trochę mniejszego od zapalniczki i myśli, że w kompie, którego miałam parę lat temu, główny dysk twardy wielkości standardowego dysku twardego miał pojemność 7 GB i to wystarczyło.

Teraz mam 320 GB dysku w laptopie i w moim kolekcjonerskim szale miejsca zaczyna powoli ubywać.

Mam dysk z poprzedniego laptopa, 50 GB, wrzuciłam na niego kilka seriali i też już się na nim nic więcej nie zmieści.

Miniaturyzacja.

Z innej beczki, muszę jutro zadzwonić do pacjenta, który ma słuszne powody bycia niezadowolonym z mojego leczenia, w sprawie załatwienia ew. zwrotu kosztów.

Dzień dobry, studia skończyłam półtora roku temu z taką sobie średnią. Nie jestem dobrym dentystą. Jestem dentystą co najwyżej przeciętnym i często popełniam błędy.

Nie patrzcie na mnie jak w obrazek i nie przysyłajcie do mnie wszystkich swoich znajomych.