Kategorie
Archiwalne Osobiste

Trzy dni pracy do majówki

Odliczam, a co.

Coraz bardziej się przeklinam, że nie wpadłam wcześniej na pomysł z wyjazdem na dwa dni. Dwa dni w hotelu z basenem, full wypas. No ale nic, może uda mi się zaliczyć aquapark w Sopocie w ramach ochoty na popluskanie się. Poza tym muszę jednak oszczędzać kasę, bo majowa wypłata będzie skromna.

W niedzielę pojechałam do centrum handlowego, gdzie wpłatomat poszatkował mi banknot stuzłotowy (prawdopodobnie włożyłam go w formie pogiętej, wyszedł w kawałkach), w wyniku czego zaliczyłam wkurza. Pojechałam do Biedronki celem zakupu pysznych lodów na patyku, gdzie ów poszatkowany banknot wypadł mi z portfela.

Wczoraj w sklepie, na przerwie w pracy zauważyłam, że nie mam w portfelu dowodu rejestracyjnego samochodu. Zawsze trzymałam go w przegródce na banknoty. Po powrocie do mieszkania nie znalazłam go. Wyszukałam w Google, co się robi w takim przypadku.

Dzisiaj na przerwie między porankiem na NFZ a prywatną popołudniówką zadzwoniłam do BOKu szatkującego stówy centrum handlowego. Nikt im dowodu rejestracyjnego nie przyniósł. O to samo zapytałam w dwóch sklepach, w których wczoraj robiłam zakupy. Nie ma.

Po pracy pojechałam do Biedronki. Panie kasjerki wiedziały, o co chodzi, papier odzyskałam bez problemu.

W moim padaniu na ryj zatem chociaż raz zdarzyło się coś pozytywnego.

Muszę wreszcie wymienić koła na letnie i olej w autku. Muszę się też zabrać za sprawdzanie egzaminu próbnego pań, które męczę w drugiej pracy. W poniedziałek przed 20 wykładem pt. „ortodoncja w pigułce” bardzo skutecznie zlasowałam im mózgi.

Ogólnie końca roboty nie widać.

Nadal jestem zmęczona. Idę po loda. Albo po wino…

A koty się tłuką.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Zmęczenie

Padam na ryj. Chce mi się płakać na samą myśl, że jutro będę poza domem 13 godzin w związku z pracą. Zwłaszcza, że do drugiej pracy nadal nie przygotowałam materiałów do omówienia, co muszę zrobić teraz.

Trzy poniedziałki pod rząd pracowałam 8-18:30 (zazwyczaj mam tak w co drugi poniedziałek). Dwie soboty pod rząd pracowałam. W pozostałe dni normalnie tkwiłam przy fotelu.

Pięć dni do majówki. 9 dni wolnego, z czego trzeba odjąć półtorej godziny w poniedziałek i 6 godzin w sobotę – prace druga i trzecia. Ale czekam na tych kilka dni jak na zbawienie.

Szkoda, że nie pomyślałam o tym wcześniej, ale miałabym autentycznie ochotę wynająć sobie gdzieś pokój na dwa dni i o niczym nie myśleć. Popluskać się w basenie. Nawet komputer zostawiłabym w domu. Teraz to po ptokach, nic nie znajdę.

Mieszkanie nieogarnięte. Pranie wisi na suszarce od tygodnia, bo nie chce mi się prasować.

Cieszę się na leniwą niedzielę, bo się z własnej woli wpakowałam w prowadzenie wykładu z kupy materiału, więc muszę go przygotować, z drugiej strony wyrywam na zewnątrz, nie jestem w stanie wysiedzieć na tych moich 43 metrach. Z trzeciej strony piękna pogoda wcale mnie nie cieszy.

Nic mi się nie chce.

Mam dość…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Zachciało mi się…

Zachciało się poprosić asystentkę o wypiaskowanie mi zębów. Nie dość, że drugie pół dnia nie mogłam jeść ani pić nic barwiącego (znaczy kawka albo herbatka przed popołudniówką wykluczona), to jeszcze mnie dziąsła teraz troszkę napierniczają…

Ale za to jakie mam teraz bielutkie ząbki :).

To było moje drugie piaskowanie w życiu. Będę przeżywać, a co. 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Pół roku

… wczoraj minęło. Pół roku mieszkania poza domem rodzinnym.

Nie umarłam z głodu. Nie zaginęłam pod górą śmieci. Koty mnie nie zjadły. W ciuchach chodzę czystych, choć niekoniecznie dobrze wyprasowanych (liczy się wysiłek…). Odżywiam się chyba nienajgorzej, skoro powolutku chudnę.

[Piję właśnie kawę o posmaku i zapachu kawy z bananem. Mam szok tlenowy, bo odprowadziłam MM na pociąg.]

Nie ukręciłam kotom tych ich głupich łebków. Koty też się raczej dobrze trzymają, chociaż jeden nadal nie jest odrobaczony i zaszczepiony.

Nie popadłam w długi. Nie dałam się namówić na karty kredytowe. Wyrabiam się finansowo.

Nadal nie umiem gotować.

Jakoś to leci… Lepiej u mnie, niż w domu, który pół roku temu opuściłam. Myślę, że nadal mogłabym do niego wrócić… Do jakiejś odseparowanej od reszty domowników części…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Rosół

Wychodzi na to, że odwiedzanie rodziców w święta nie wychodzi mi na zdrowie.

Rodziciela grypa ścięła w Niedzielę Wielkanocną.

Mnie podcięło dopiero w środę. Zaczęło się od trwającego do teraz braku apetytu. Kiedy koło drugiej wychodziłam do domu, usłyszałam, że panie asystentki będą się spodziewały telefonu ode mnie w czwartek rano (a praca 12-18).

Nie zadzwoniłam. Pojechałam do pracy. Podchodziłam już do przychodni, kiedy zadzwonił mój telefon: to panie, które miałam za kilka sekund zobaczyć, zadzwoniły, z troski.

Zamiast przyłbicy cały dzień nosiłam maseczkę. Zużycie ręczników papierowych znacząco wzrosło.

Co do pracy w piątek nie było wątpliwości: kwietniowe piątki są pechowe (za tydzień jadę na konferencję, za dwa tygodnie muszę wyjść w środku dnia na kilka godzin), do pracy iść muszę, chociażby nie wiem, co.

Wczoraj wieczorem wyszłam z pracy z postanowieniem ugotowania sobie rosołu. Odebrałam z paczkomatu paczuszkę z kupionym na Allegro głupim filmem, poszłam na zakupy, wybrałam najlepiej wyglądającą porcję włoszczyzny z tych kilku paczek, które po 20 jeszcze zostały, do tego kilka nóżek kurczaka i śmignęłam do domu.

Gotowanie zostawiłam, oczywiście, na dziś. Muszę przy tym nadmienić, że moje doświadczenie w gotowaniu zup to ugotowanie mięska i dorzucenie do wywaru mrożonki i ew. wymienionych na opakowaniu przypraw. Sięgnąwszy po zasób wiedzy w internecie zabrałam się za gotowanie jakieś 2 godziny przed planowanym obiadem. Do tego czasu zdążyłam nawet zgłodnieć (to cudowne chorobowe odchudzanie: chodzisz cały dzień głodna, ale nie masz na nic ochoty i jesteś nawet w stanie stabilnie – bo mi na głodzie w stanie niechorobowym zaczynają drżeć dłonie – przeżyć cały dzień na dwóch herbatach i jogurcie). Po drodze musiałam wyskoczyć do pieruńsko drogiego sklepu na osiedlu, bo nie sprawdziłam wcześniej, że nie mam liści laurowych.

No. Rosołek sobie pyrkał przez jakieś dwie godziny, aż wypyrkał się całkiem niezły – stwierdził mój mocno przytępiony zmysł smaku. Po obiadku obejrzałam swój głupi film („Tomb Raider” – jaki ten film jest durny; i chyba będę niechcący robić festiwal filmów z Danielem Craigiem, bo na jutro mam w planach „Dziewczynę z tatuażem”), potem dodatki na płycie. Teraz sobie siedzę i piszę, na noc łyknę znowu Apap, bo mnie plecy bolą (bardzo grypowo).

Przyszły tydzień będzie ciężki, czuję to.

A druga praca mnie wkurza, tak stwierdziłam po przemyśleniu paru spraw z nią związanych. Chyba jednak nie podejmę kariery w edukacji.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Naturalną konsekwencją

kupna pięknego ekspresu, który w tempie zaiste ekspresowym robi kawę nieśmierdzącą plastikiem, jest to, że zaczęłam pić więcej kawy.

To jest jedna z jego najcudowniejszych cech: kubek mocnej kawusi jest gotowy w kilka minut. Nie wiem, ile, bo nie stałam ze stoperem, ale jak nastawiłam ekspres na zaparzenie jednego kubka, to kawka była gotowa, kiedy ja jeszcze robiłam sobie kanapki na śniadanie. Dodałam sobie do niej waniliowego syropu, kupionego jakiś czas temu w Lidlu, trochę mleka i było świątecznie ;).

Jedną z bardziej naturalnych konsekwencji wyprowadzenia się z domu, mieszkania samotnie (bez dzieci) i nie bycia zapaloną katoliczką jest też olewanie tradycji wielkanocnych. W tym roku ktoś inny biegał ze święconką do kościoła i wysłuchiwał po raz kolejny tej samej pogadanki sympatycznego księdza. Mnie to jakoś wszystko ominęło.

Dzisiaj jadę do rodziców. Na jutro jeszcze nie mam planów, ale może właśnie brak planów jest planem: korci mnie, żeby z nikim się nie spotkać, po prostu siedzieć w domu i obejrzeć sobie jakiś film czy kilka odcinków serialu albo wyskoczyć na spacer. Posiedzieć, pomyśleć, poleniuchować, poukładać puzzle (ułożyłam już ramkę, „teraz to już z górki”), odpocząć po prostu. Popatrzeć na nieustannie padający śnieg za oknem, posłuchać szumu z drogi krajowej, pośpiewać wraz z n-ty raz słuchaną płytą Archive.

Czasem i tak trzeba.

Na zakończenie życzę Wam ciepłych, rodzinnych Świąt Wielkiejnocy.

Kategorie
Archiwalne Praca

Ile czasu młody dentysta spędza w pracy?

Mam kryzys mentalny. Jestem w tej chwili między jednym listkiem piguł a drugim, więc mój poziom irytacji na świat może być nieco podwyższony.

W pierwszej pracy zmiany w grafiku. Moje godziny zostaną mniej więcej niezmienione, ale dojdzie jedna sobota (5 godzin) w miesiącu.

W drugiej pracy próbuję się dowiedzieć, jaki konkretnie mam zakres obowiązków. Według jednych poszerzony. Według pani w sekretariacie „nic mi o tym nie wiadomo”. Jutro ma do mnie zadzwonić.

W trzeciej pracy zbieram swoją nikłą asertywność celem wybronienia się przed braniem więcej, jak jednej soboty w miesiącu.

Przed chwilą usiadłam sobie i policzyłam, ile konkretnie czasu spędzam w pracy. Wszystkich trzech. Minus przerwy, jeśli trwają dłużej, niż 40 minut. Na chwilę obecną wychodzi mi, że wykorzystuję intensywnie swoje palce i szare komórki przez 39 godzin 30 minut tygodniowo (nie licząc sobót), co dwa tygodnie ten czas wynosi nieco ponad 41 godzin. Soboty to jakieś 11 godzin w miesiącu. Czyli jak by nie licząc, to 50 godzin pracy.

Po odejściu drugiej pracy trochę się to pozmienia, ale już nie chce mi się tego liczyć. Od maja w trzeciej pracy też będę spędzać 5 godzin mniej.

Nadal ponad 1 etat.

Nie ma letko.

Można się cieszyć, że ta praca jest i z zarobków da się wyżyć. Z drugiej strony korci mnie, żeby wziąć sobie tydzień wolnego celem nicnierobienia. Znaleźć tanie lokum w Lublinie i się pociągiem przejechać. Nigdy tam nie byłam, a korci, nie wiedzieć czemu.

Jestem za młoda na wypalenie zawodowe, do którego się absolutnie nie przyznaję. Z drugiej strony człowiek ma prawo czasem być zmęczony…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

No i wywołał…

Wczoraj. W Tesco. Ekspres przelewowy. Za stówkę. Obudowa częściowo udaje stal. Półtoralitrowy dzbanek. Filtr szalenie łatwy do mycia (i tak mam zamiar używać papierowych filtrów).

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Musiałam go mieć.

Po rozpakowaniu pudła okazało się, że podczas używania musi stać na płycie grzewczej kuchenki, bo nie mieści się pod szafkami kuchennymi, jeśli klapka ma być otwierana. W stanie zamkniętym jest OK. 😉

Wczoraj wieczorem tylko zdałam sobie sprawę, że przeraźliwie śmierdzi plastikiem. Poczytałam i doszłam do wniosku, że jeśli nic się nie da z tym zrobić, to w najpóźniej w czwartek mogę pojechać go oddać, co mnie zaniepokoiło, bo wiadomo – miłość itd. Dzisiaj przepuściłam przez niego wodę z octem i potem czystą (wodę, nie napój wyskokowy). Zaczął śmierdzieć octem. Zostawiłam otwartą klapkę wlewu wody. Trochę wywietrzał. Jutro rano chyba przetestuję parzenie kawy.

Chce ktoś wpaść na kawkę? Mam jeszcze blok czekoladowy 😉 

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Przemyślenia książkowe

Wczoraj dokończyłam czytanie „Dzieci Hurina” JRR Tolkiena. Pożyczyłam z biblioteki, bo akurat nie mieli „Zamku z piasku, który runął” Stiega Larssona.

Łojezu, ale to była smutna książka. Zero nadziei, mordercze czyny w szale i rozpaczy, pod koniec właściwie czytałam ją, żeby wreszcie skończyć. Może nie wpadłam w depresję i nie popłakałam się, ale naprawdę mnie to zmęczyło.

Parę ciekawych twistów pod koniec „Dziewczyny, która igrała z ogniem” Larssona pobudziło z kolei moje zainteresowanie tym, co wymyślił do „Zamku z piasku…”. Te książki to zdecydowanie lżejsza lektura, chociaż niekoniecznie objętościowo 😉

A tak piszę o moich walkach czytelniczych, bo ostatnio doszłam do wniosku, że to smutne, że w dzisiejszych czasach do zarobienia milionów wystarczy słabo napisać i wydać książkę o związku sadomasochistycznym, który jest właściwie niezdrowy (bo niezgodny z trzema podstawowymi zasadami „zdrowej” relacji BDSM: safe, sane, consensual. Długo by tłumaczyć, skąd to wiem 😉 ).

Przyznam się szczerze: czytam dużo fanfiction. Czytam głównie fanfiction, co było jednym z powodów ustalenia Śród Bez Komputera, bo jest to czasożerne i poza powiększaniem zasobów mojego potocznego angielskiego niezbyt pożyteczne. Fanfiction piszą zazwyczaj amatorzy. Niektóre czyta się świetnie, inne po kilku akapitach czy rozdziałach porzucam, bo ostatecznie przestają sprawiać mi przyjemność czytania (z różnych powodów).

„Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” powstało podobno jako fanfiction z wampirem w głównej roli. Ostatecznie zostało tym, czym jest. Bardzo słabo napisaną powieścią porno. Nie będę się nad nią rozwlekać, bo nie mam specjalnie takiego prawa, skoro przeczytałam tylko kilka zdań. Styl pisania mnie odrzucił. Myślałam, że to wina tłumaczenia, ale podobno w oryginale wcale nie jest lepiej.

Co może być zatem receptą na wydawniczy sukces? Wywołać kontrowersje. Pobudzić ciekawość, czym to ludzie się tak ekscytują lub czym burzą. Kilka lat temu Kościół Katolicki zrobił darmową reklamę Danowi Brownowi, przeklinając jego „Kod Leonarda DaVinci”. Przeczytałam, fajne było. Nawet poszłam później do kina na „Anioły i demony”. Analizy książek Browna wyrastały potem jak grzyby po deszczu. Teraz pojawiają się co chwilę parodie/analizy/lepsze wersje „… Grey’a”. Autorce należy pogratulować sukcesu, do którego przyczyniła się zapewne w niewielkim stopniu – gdyby nie PR, o tej książce – czy nawet serii – mało kto pewnie by wiedział.

A ja dalej będę polować na „Zamek z piasku…”, a jeśli ktoś może mi polecić bardziej pozytywne opowieści autorstwa Tolkiena (do „Silmarillionu” boję się podejść, proponowanie „Władcy pierścieni” i „Hobbita” skwituję szyderczym hahaha), to ładnie proszę. Po tym wszystkim po raz trzeci podejdę do „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” leCarre’a i może w końcu uda mi się to skończyć.

W międzyczasie układając puzzle.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

A jak woła…

[Uwaga, notka będzie o niedokonanych zakupach ;)]

Macie czasami tak, że czegoś szukacie w celu zakupienia, wahacie się, myślicie, zmieniacie co chwilę zdanie, nie jesteście przekonani, aż w końcu coś do Was zawoła i po prostu MUSICIE to kupić?

Podobno często panie tak mają z butami. Mi się to czasami zdarza przy szukaniu prezentów na Gwiazdkę, jeśli nie mam listy życzeń.

Tym razem szukam czegoś większego kalibru od butów, mianowicie chodzi mi po łbie zakup ekspresu do kawy i młynka.

Żadna z tych rzeczy nie jest mi niezbędna do życia. Kawy piję niewiele, przy życiu i jasności umysłu trzymając się za pomocą mocnej, czarnej herbaty. Zamiast ekspresu mam zaparzacz, który dostałam na Gwiazdkę. Młynek jest zastępowany przez dostępność kawy mielonej – nawet smakową, kupioną w sklepie z towarami „kolonialnymi” zmielą na miejscu. Owszem, świeżo mielona jest podobnoż lepsza, ale tak czy siak nie jestem zdesperowana. Gorzej było, jak zepsuł mi się odkurzacz. Wtedy dokonałam ostatniego ever zakupu w Euro RTV AGD.

Dzisiaj zabrałam swój procent z utargu w trzeciej pracy. Zakupy miałam zrobić tak czy siak. Zajrzałam przy okazji do MediaExpert (gdzie się okazało, że mają szokująco tanie filmy na BluRay – ceny startujące od 3 dych za płytę to naprawdę mało jak na legalne, pełne wydanie).

Jak do mnie zawołał ten ekspresik Amica! Aaaale wrzasnął z półki KUP MNIEEEE! Ciśnieniowy, tani, pojemność znośna, na kawę sypaną (nie uznaję kapsułek). Normalnie szok!

Udało mi się nie kupić ostatkiem siły woli. Jako prawdziwa baba zadzwoniłam z samochodu do MM, żeby usłyszeć przynajmniej coś w rodzaju opinii. MM wyraził głównie pewność, że zawrócę i za pół godziny napiszę mu smsa, że kupiłam (już kiedyś takie numery robiłam). Ja na to, że jeśli już, to jutro, ale ma mi dać tydzień-dwa i ekspres pewnie będę już miała. MM później się zdziwił, że podziękowałam za wkład, bo „przecież nic nie powiedziałem”. Ja na to, że czasem lepiej się podejmuje decyzje, konsultując je z kimś – nawet, jeśli robi się coś przeciwnego do rady. Jak to rzekł Sherlock do nowopoznanego Watsona w serialu BBC „I think better when I talk aloud… Skull just attracks attention…”. Pojechałam do domu bez ekspresu.

I zrobiłam słusznie, bo opinie o „cudownej” maszynce, znalezione w internecie, były zdecydowanie podzielone. Czeka mnie zatem dalszy „research”. Pewnie się skończy na ekspresie przelewowym – i też będzie smacznie.