Mam kryzys mentalny. Jestem w tej chwili między jednym listkiem piguł a drugim, więc mój poziom irytacji na świat może być nieco podwyższony.
W pierwszej pracy zmiany w grafiku. Moje godziny zostaną mniej więcej niezmienione, ale dojdzie jedna sobota (5 godzin) w miesiącu.
W drugiej pracy próbuję się dowiedzieć, jaki konkretnie mam zakres obowiązków. Według jednych poszerzony. Według pani w sekretariacie „nic mi o tym nie wiadomo”. Jutro ma do mnie zadzwonić.
W trzeciej pracy zbieram swoją nikłą asertywność celem wybronienia się przed braniem więcej, jak jednej soboty w miesiącu.
Przed chwilą usiadłam sobie i policzyłam, ile konkretnie czasu spędzam w pracy. Wszystkich trzech. Minus przerwy, jeśli trwają dłużej, niż 40 minut. Na chwilę obecną wychodzi mi, że wykorzystuję intensywnie swoje palce i szare komórki przez 39 godzin 30 minut tygodniowo (nie licząc sobót), co dwa tygodnie ten czas wynosi nieco ponad 41 godzin. Soboty to jakieś 11 godzin w miesiącu. Czyli jak by nie licząc, to 50 godzin pracy.
Po odejściu drugiej pracy trochę się to pozmienia, ale już nie chce mi się tego liczyć. Od maja w trzeciej pracy też będę spędzać 5 godzin mniej.
Nadal ponad 1 etat.
Nie ma letko.
Można się cieszyć, że ta praca jest i z zarobków da się wyżyć. Z drugiej strony korci mnie, żeby wziąć sobie tydzień wolnego celem nicnierobienia. Znaleźć tanie lokum w Lublinie i się pociągiem przejechać. Nigdy tam nie byłam, a korci, nie wiedzieć czemu.
Jestem za młoda na wypalenie zawodowe, do którego się absolutnie nie przyznaję. Z drugiej strony człowiek ma prawo czasem być zmęczony…