Padam na ryj. Chce mi się płakać na samą myśl, że jutro będę poza domem 13 godzin w związku z pracą. Zwłaszcza, że do drugiej pracy nadal nie przygotowałam materiałów do omówienia, co muszę zrobić teraz.
Trzy poniedziałki pod rząd pracowałam 8-18:30 (zazwyczaj mam tak w co drugi poniedziałek). Dwie soboty pod rząd pracowałam. W pozostałe dni normalnie tkwiłam przy fotelu.
Pięć dni do majówki. 9 dni wolnego, z czego trzeba odjąć półtorej godziny w poniedziałek i 6 godzin w sobotę – prace druga i trzecia. Ale czekam na tych kilka dni jak na zbawienie.
Szkoda, że nie pomyślałam o tym wcześniej, ale miałabym autentycznie ochotę wynająć sobie gdzieś pokój na dwa dni i o niczym nie myśleć. Popluskać się w basenie. Nawet komputer zostawiłabym w domu. Teraz to po ptokach, nic nie znajdę.
Mieszkanie nieogarnięte. Pranie wisi na suszarce od tygodnia, bo nie chce mi się prasować.
Cieszę się na leniwą niedzielę, bo się z własnej woli wpakowałam w prowadzenie wykładu z kupy materiału, więc muszę go przygotować, z drugiej strony wyrywam na zewnątrz, nie jestem w stanie wysiedzieć na tych moich 43 metrach. Z trzeciej strony piękna pogoda wcale mnie nie cieszy.
Nic mi się nie chce.
Mam dość…