Kategorie
Osobiste

Madera

Madera, położona u północnych wybrzeży Afryki, jest dość “młodą” wyspą pochodzenia wulkanicznego, nazywana czasami Hawajami Europy. Jest bardzo górzysta, występuje tu kilkadziesiąt mikroklimatów. Woda pitna pochodzi z chmur, jest bardzo smaczna, bardzo miękka i jest jej pod dostatkiem, co jest bardzo ciekawe na wyspie położonej na środku oceanu.

Maderskie góry

Znana już Fenicjanom, została oficjalnie odkryta na początku XV wieku i bardzo szybko zasiedlona (nie było tu ludności pierwotnej).

Obecnie stanowi region autonomiczny Portugalii i jest peryferyjnym obszarem Unii Europejskiej: ma własny rząd i prezydenta, płaci się w euro, wyspa należy do strefy Schengen.

Główne lotnisko znajduje się niedaleko stolicy wyspy, Funchal; nazwane imieniem Cristiano Ronaldo (najsłynniejszy Maderczyk) ma opinię niebezpiecznego. Ostatni bardzo poważny wypadek miał miejsce w 1977 roku, kiedy to samolot linii TAP Portugal (jednej z najbezpieczniejszych na świecie), usiłujący wylądować w trudnych warunkach pogodowych stoczył się z bardzo krótkiego pasa (wtedy ok. 1600 metrów); zginęły wtedy 133 osoby. Obecnie lotnisko jest pełnowymiarowe, pas ma długość ponad 2700 metrów (część pasa jest podparta nad drogą na 180 filarach), ale ze względu na boczne wiatry i zmienne warunki pogodowe nadal jest bardzo trudne technicznie. Piloci lądujący tutaj muszą mieć specjalną licencję. Na YT można bardzo łatwo znaleźć filmiki ze spektakularnymi lądowaniami 🙂

Funchal

Lądowanie samolotu lini Enter Air, który poleciał z Warszawy 27 marca 2021 m.in. ze mną i moją siostrą (pomysłodawczynią całego wyjazdu) na pokładzie nie było spektakularne, chociaż odbyło się podczas burzy. Odprawa była właściwie niezauważalna, obie pokazałyśmy zaświadczenia pomocne podczas podróżowania w czasie epidemii (w moim przypadku potwierdzenie przyjęcia obu dawek szczepionki przeciwko Covid-19) i szybko zostałyśmy odwiezione do hotelu Florasol sieci Dorisol w Funchal.

I tu zaczęło się robić ciekawie 🙂

Ponieważ nie zdążyłyśmy zrobić zakupów na kolację, wybrałyśmy się do hotelowej restauracji. Kolacja była pełna emocji – nie dość, że zgodnie ubzdryngoliłyśmy się sangrią, to jeszcze z powodu nagromadzonej w suficie wody (ciągle padało) spadł spory kawał płyt gipsowo-kartonowych. Ogólnie zastanawiałyśmy się, czy nie popłyniemy. Gdzieś na wzgórzach trzasnął piorun i zniknął prąd na całej ulicy (dopiero następnego dnia przeczytałam, że właściwie pół wyspy nie miało prądu, a lokalni mieszkańcy zaczęli się obawiać powtórki z 20 lutego 2010 roku, kiedy to w lawinach błotnych zginęło kilkadziesiąt osób). Ogólnie noc była bardzo kiepsko przespana, spędzona na wsłuchiwaniu się w plusk i szum wody za oknem.

Park w Funchal

Następnego dnia, po śniadaniu zjedzonym w pokoju (do restauracji nie było wstępu, dostałyśmy kanapki, owoce, ciasto i sok – z racji braku prądu o kawie nie było mowy) poszłyśmy na zakupy do lokalnej Biedronki (Pingo Doce) i potem na spacer po Funchal. Wyszło słoneczko, temperatura była przyjemna (ok. 18 stopni), spokojnie przedreptałyśmy ok. 16 kilometrów, zjadłyśmy obiad na mieście.

Jedne z wielu malowanych drzwi na Rua de Santa Maria w Funchal

W poniedziałek odbyła się pierwsza zorganizowana wycieczka wraz z lokalnym biurem, Dragon Tree Travel, prowadzonym przez Polaka, Juliusza zwanego Julkiem. Wycieczki (były w sumie trzy) odbywały się trzema samochodami terenowymi Land Rover; gadaninę Julka można było słychać we wszystkich trzech za pomocą specjalnego systemu nagłaśniającego.

Półwysep św. Wawrzyńca

Ogólnie z Julkiem przejechałyśmy naprawdę spory kawał wyspy: górzyste centrum, północ z basenami lawowymi w Porto Moniz, lasy wawrzynowe, stary las laurowy Fanal, Półwysep św. Wawrzyńca, przeszłyśmy się wzdłuż lewady – jednego z kanałów, które rozprowadzają wodę skraplającą się na północy po całej wyspie… Ogólnie wycieczki Julka to chyba punkt obowiązkowy dla pierwszorazowych turystów na Maderze 🙂

Baseny lawowe w Porto Moniz
Las Fanal – akurat nie było mgły, a szkoda…
Lewada

Same też trochę pozwiedzałyśmy; największe wrażenie zrobił na mnie ogród tropikalny na wzgórzu Monte w Funchal – można tam spędzić cały dzień.

Monte

Ponieważ wtedy jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny, trochę atrakcji nas ominęło, np. przejazd kolejką linową z Funchal na Monte i później zjazd saniami. Obie atrakcje ruszyły w maju.

Madera jest regionem ogólnie dość biednym – ze względu na izolację dużo ludzi choruje na depresję i alkoholizm (szpitale psychiatryczne i leczenia alkoholizmu razem wzięte mają więcej łóżek niż szpital ogólny), zarobki też nie są wysokie. W Funchal, gdzie mieszkałyśmy, spokojnie można dostać wszystko, co jest potrzebne, płatności kartą to norma, bardzo łatwo można się dogadać po angielsku.

Mały Książę z uliczki z malowanymi drzwiami w Funchal

Wiele dróg jest bardzo trudnych dla niewprawionych kierowców: drogi są wąskie, występują duże nachylenia terenu. Drogi szybkiego ruchu zaczęły powstawać dopiero w latach 90 XX wieku, zjazd z głównych traktów dostarcza sporo adrenaliny. W nagrodę kultura jazdy jest – na pierwszy rzut oka – bardzo wysoka. Pieszym ustępuje się pierwszeństwa na pasach, nikt nie trąbi po złości ;).

Nie jest to miejsce na plażowanie; plaż piaszczystych jest bardzo mało. Jest to natomiast raj dla osób lubiących wędrówki po szlakach turystycznych, bo widoki naprawdę zapierają dech w piersiach.

Wybrzeże

Co do lokalnej kuchni, warto spróbować espady (lokalna rybka głębinowa, podawana często z bananem), estepady (kawałki wołowiny pieczone na grillu; z powodu hodowli krów “na wolnym wybiegu” mięso jest bardzo delikatne) i bolo do caco (chlebek czosnkowy). Z lokalnych trunków alkoholowych można wymienić ponchę (najlepsza robiona na świeżo: biały rum z sokiem pomarańczowym i cytrynowym w równych proporcjach plus miód do smaku; w sklepach można dostać gotową ponchę, ale to nie to samo, chociaż kopie przyjemnie) i lokalne wino madera (wino wzmacniane).

Espada
Krówka z wolnego wybiegu 😉 („Nie mówić przy nich słowa estepada, bo zamieniają się w kozice górskie” – Julek)

Ogólnie był to bardzo udany wyjazd w niekonwencjonalne miejsce 🙂

(PS.: Restauracja hotelowa została ogarnięta w ciągu chyba 4 dni – pod koniec naszego pobytu nie było śladu po powodzi. Tamte opady należały zresztą do rekordowych w historii wyspy. Nie skończyły się tragicznie głównie dzięki temu, że padało głównie na wybrzeżu, a nie wysoko w górach, ale i tak podtopionych zostało kilka parkingów podziemnych.)

Kategorie
Praca

Idź pan wpisdu z takimi korzeniami

Ósemki u nastolatka.

Ot, RTG (wycięłam dwa najbardziej interesujące kawałki pantomogramu).
Na zielono zaznaczone kształty korzeni rzeczonych ósemek. Klasyka, prościzna, obrazek typowy (to żart). Jak mawiają klasycy, Andrzej, to je*nie.
Dodatkowo sprawę komplikuje bliskość kanału żuchwy (tu również zaznaczone na zielono). W kanale żuchwy przebiegają bardzo ważne nerwy i naczynia krwionośne, zasilające dolne zęby i dolną wargę. Jeśli będzie kiedyś potrzeba usunąć te zęby, jakiś chirurg stomatologiczny będzie miał poważną zagwozdkę (ja się tego na pewno nie podejmę…)
Należy jednak wspomnieć, że zaznaczone tutaj ciemne obszary dookoła korzeni to nie są patologiczne zmiany okołowierzchołkowe – tak wyglądają rozwijające się korzenie. Pomijając już fakt, że w tym wypadku ósemki nie pokazały się jeszcze w jamie ustnej, parę razy spotkałam się z przypadkiem, kiedy jakiś dentysta leczył kanałowo zupełnie zdrowe zęby tylko i wyłącznie z powodu takiego wyglądu wierzchołków. To poważny błąd w sztuce lekarskiej i brak elementarnej wiedzy!

Kategorie
Osobiste

Małe kroczki

Już dawno zauważyłam, że żeby coś ze sobą zrobić, muszę się wkurzyć. Nie na jakiś drobiazg, jakąś namacalną rzecz, tylko tak ogólnie. Na siebie. Na świat. Na wszystko.

Noc z 27 na 28 czerwca miałam ciężką. Mrówka od ponad trzech miesięcy nie miała kociego towarzystwa, więc jojczała po nocach. My od tygodnia nie mieliśmy materaca, więc spaliśmy na wąskiej i trochę za krótkiej wersalce w salonie; zmiana mebla i miejsca naszego nocnego przebywania też się źle odbiła na Mrówie. Trwała kampania prezydencka z całym tym szczuciem na mniejszości. Ja byłam niewyspana, zmęczona i sfrustrowana. Tej niedzieli rano się ze mnie ulało. Siedziałam dobre pół godziny przy biurku i ryczałam.

Tego dnia postanowiłam pójść na terapię. Terapeutę znałam – postawił na nogi moją mamę i siostrę, ja też do niego chodziłam (terapia rodzinna z moimi rodzicami), kiedy byłam na studiach i prawie je zawaliłam z powodu uzależnienia od kompa.

Pan psycholog miał wolny termin na najbliższy piątek. Tak więc wylądowałam u niego na fotelu (do wyboru z kanapą) 3 lipca 2020 roku.

Zaczęłam od tego, jaka byłam sfrustrowana na cały świat. Chwilę później się okazało, że powód był bardziej konkretny. Hasłem przewodnim tamtej sesji było „dlaczego nie przyszła Pani z partnerem?”.

Poszłam do niego też tydzień później. Tym razem zaczęliśmy pracować nade mną, a nie moim życiem związkowym. Chciałam przestawić w sobie kilka rzeczy. Chciałam ruszyć trochę z rozwojem zawodowym: są rzeczy, szczególnie w protetyce, których na studiach nie udało mi się rozpracować, na stażu tym bardziej, i tak sobie żyję 10 lat w zawodzie, lepiąc dziury po próchnicy, dłubiąc w kanałach i wyrywając ząbki. A tej jednej, ważnej, rozwojowej, protetycznej rzeczy unikam jak ognia, bo nie mam praktyki. Jak do tego podejść?

Małymi kroczkami.

Ogólnie po trzech sesjach wychodzi na to, że te małe kroczki to w sumie klucz do rozwoju. Ja bym najchętniej zrobiła wielki skok, tyle że to mnie właśnie trzyma w miejscu.

Chciałabym kupić mieszkanie, ale boję się ponosić ryzyko kredytu hipotecznego na 3o lat. Co zrobić? Wystarczy na początek pomyśleć, czy na pewno jest mi to potrzebne. Pooglądać ogłoszenia. Oswoić się z myślą. Boję się ruszyć dalej z protetyką stałą? Wystarczy poświęcić pół godziny siedzenia na tyłku na przerwie na szlifowanie zębów usuniętych z powodu parodontozy. Robiąc u pacjenta coś innego pomyśleć, co można by u niego zrobić protetycznie. Jak sobie poszlifuję odpowiednią ilość zębów, znaleźć pacjenta, u którego byłby jakiś prosty przypadek.

Na pełne samotności pytanie „jak w wieku 34 lat zdobyć nowych znajomych w prawdziwym życiu” padła odpowiedź „poszukać wśród tych starych”. Może ktoś z mojego miasta, kogo znam ze szkoły, jednak chciałby wpaść na kawę. Tyle że po tej sesji została praca domowa: „co ja mogę dać ludziom, jaki mieliby powód, żeby mnie lubić?”

Cholernie trudne pytanie dla osoby, której się wydaje, że ma dziecinne pasje i hiperfiksowanie się na nich jej szkodzi, bo nie ma o czym rozmawiać z ludźmi.

Ogólnie wniosek jest taki, że w celu wykonania małych kroczków muszę oderwać się od laptopa.

Nie cierpię swojego ciała, mam nadwagę, nie mam kondycji. To co można zrobić? Małymi kroczkami. Pomysł na ten moment jest taki, żeby 20 minut dziennie, po pracy (albo przed, jeśli mam tylko popołudniówkę), poświęcić na jakąś bardzo spokojną aktywność fizyczną. Mam rowerek stacjonarny. Mam matę i książkę do jogi. Wiem, że 20 minut to mało, ale a) lepsze to niż nic, b) chodzi o wyrobienie nawyku robienia codziennie czegokolwiek dla formy fizycznej, c) małe krówa kroczki. Karnetu na siłownię nie wykupię, bo wiem, że się zmarnuje.
A w weekend jakaś dłuższa i trochę poważniejsza aktywność. Godzinny spacer po obiedzie, jak dziś, jeśli pogoda pozwoli. Wyjazd nad morze, zamoczyć kopyta w brudnej wodzie i pochodzić boso po piasku. Pójście na basen, bo unosić się na plecach umiem rewelacyjnie, nawet w słodkowodnym basenie, ale pływanie na brzuszku mnie stresuje.

Chciałabym nauczyć się rysować. Mam trzy książki na ten temat, ołówki i szkicownik. Czas też mam. Tyle że spędzam go przed kompem. Więc w weekend godzinka. Balkon posprzątałam, muszę się jeszcze gniazd os spod parapetów i gzymsów pozbyć i można się smażyć z ołówkiem w ręce.

A co do laptopa… Wieczorami czas zżera mi w głównej mierze pewna gra online. I tak przestałaby działać z końcem roku (jest oparta na Flashu), ale chyba trzeba jej powiedzieć „do widzenia” nieco szybciej.

Małe kroczki. Trzeba zrobić ten pierwszy, bo to wkurzenie się miesiąc temu to było tylko metaforyczne założenie butów. A potem może jakoś pójdzie.

Macie zdjęcie z Chorwacji na pocieszenie:

Dubrownik

Kategorie
Osobiste

Koty

(taki wpis ku pamięci, ogólnie raczej smutny)

Jak się przeprowadzałam do obecnego mieszkania, mieszkały tu już dwa koty mojej siostry: rudo-biały pręgowany Kisiel (jako kociak miał koci katar…) i czarna Mrówka. Taki wynajem mieszkania z kotami w pakiecie.

Kisiel był duży, lekko głupawy, raczej nienakolankowy, ale nieagresywny i całkiem przytulaśny. Żył sobie ok. 13 lat, przez ostatnie dwa lata z przewlekłą niewydolnością nerek. Pożegnaliśmy go w majówkę 2018 po wykryciu u niego nowotworu – kilka tygodni wcześniej zauważyłam, że schudł, nie chciał jeść, nie pamiętam, co weterynarze wtedy zalecili, ale w końcu w USG wyszło coś przylegającego do ściany jelita. Dostał „głupiego Jasia”, zrobiono mu dokładniejsze badania, pobrano biopsję; wybudził się, zawiozłam go do domu, pochodził sobie pijany z kąta w kąt, kiedy ja dzwoniłam, konsultowałam i zastanawiałam się, co zrobić, bo operować się tego niespecjalnie dało, a czekać aż kot wyniszczeje jeszcze bardziej? Tamtego dnia to Kisiel podjął decyzję za mnie – znaleźliśmy go pod łóżkiem.

Została Mrówka. Nie pamiętam dokładnie, jak się wtedy zachowywała, ale dwa tygodnie później wypatrzyłam sobie kociaka – półdługowłosy miks zwykłego kota domowego i prawdopodobnie kota syberyjskiego. Na początku czerwca 2018 pojechaliśmy po niego z Ł. do Olsztyna – i tak dołączył do nas Rysiek (początkowo Rysio, a jak rozrabiał, to był Ryszard).

Rysiek był szalony jak na kociaka przystało. Mrówka początkowo średnio go akceptowała, zresztą nigdy nie było między nimi super miłości. Rysiek skakał jej na plecy, zaczepiał, ona mu zresztą też dzielnie oddawała, ganiały się po mieszkaniu, chociaż Rysiek chętniej ganiał sam: Mrówka już wtedy była stateczną starszą panią. Był też głośny, potrafił się dopominać o jedzenie w nocy i niestety z czasem ten zwyczaj przeszedł na Mrówkę. Popisowy numer Ryśka to było bieganie przez całe mieszkanie z hamowaniem ślizgiem na panelach – często kończącym się na ścianie albo drzwiach. Kontrola trakcji u niego wyraźnie szwankowała :). Z czasem doskonalił technikę.

Rano 15 lutego tego roku, dzień po moich świetnych Walentynkach, znaleźliśmy Ryśka martwego na podłodze w łazience. Miał niecałe dwa lata.

Nie mamy pojęcia, co się stało. Po zasięgnięciu licznych opinii podejrzewamy, że miał jakieś ukryte problemy z sercem, dostał zawału albo zatoru. Żadnych nowych roślin nie było, raczej się niczym nie zatruł. Poprzedniego wieczoru biegał jak zwykle.

Powinnam wspomnieć, że Mrówka jest głośna. Mrówka gada, jojczy, czasem wyje. Głośno oświadcza, że wyszła z kuwety. Potrafimy się pokłócić. Po odejściu Ryśka po kilku dniach zaczęło się jojczenie w nocy, które doprowadzało mnie i Ł. do szału. Szybko zaczęłam szukać dla niej towarzysza: Mrówka zawsze była z innym kotem, więc to było szukanie kota dla kota. Po wysłaniu zapytania do fundacji położonej spory kawał g*wnianymi drogami od Olsztyna i nieotrzymaniu odpowiedzi, zgłosiłam się do towarzystwa w moim mieście. Zapytać poszłam w piątek. Tego samego dnia Mrówka miała „przegląd techniczny” i podstawowe szczepienia. W sobotę rano 22.02.2020 odebrałam Lenę.

Lena była młodziutką trzykolorową koteczką, małą gadułą, przytulakiem i mruczakiem. Miała przy tym spokojny charakter i pijacko ochrypły miauk. Zakochałam się w ciągu pięciu minut. Zapoznanie z Mrówką też przebiegło pokojowo, bo Lena miała na wszystko, że tak powiem, wyrąbane, a ze strony Mrówki też się obyło bez syczenia. W kolejnym tygodniu dostałam zdjęcie, jak panienki leżą obok siebie na łóżku.

W sobotę 29.02. Lena przestała jeść, chociaż próbowałam ją podkarmiać smakołykami. W poniedziałek pojechałam z nią do weterynarza, dostała antybiotyki (zapalenie spojówek i gardła), po powrocie trochę zjadła, znowu zaczęła mruczeć, miałam jej podawać antybiotyki w domu (weci wiedzieli, że umiem to robić, bo wielokrotnie robiłam też Kisielowi kroplówki podskórnie; znacznie bardziej wolę kota kłuć niż wciskać mu tabletkę do pyska, czego i tak nie umiem robić). We wtorek znowu zjazd, niechęć do jedzenia, ospałość. W środę kolejna wizyta u weta, leki, kroplówki i pierwsze podejrzenia bezwysiękowego FIP. W czwartek wieczorem dokładniejsze badania, Lena wyraźnie już wychudła. W piątek miałam podjechać nieco wcześniej, żeby pobrać krew na badania w kierunku FIP (wirusowego zapalenia otrzewnej, choroby może i wyleczalnej, ale niestety koszty leczenia są cholernie wysokie i dostęp do leków jest mocno średni; poza tym FIP musi być potwierdzony wynikami badań krwi, a zaczęłam się zastanawiać, czy Lena w ogóle do nich dożyje). Lena zaczęła mieć problemy z oddychaniem.

W sobotę rano, 7.03.2020, dwa tygodnie od wzięcia jej do domu, zawiozłam Lenę do uśpienia, stwierdziwszy, że nie będę kota męczyć na siłę. W ten sposób straciłam dwa młode koty w 3 tygodnie.

FIP się potwierdził, wyniki otrzymałam w kolejnym tygodniu.

No i Mrówka znowu jojczy. Ze względu na zaraźliwość FIP radzi się odczekać przynajmniej dwa miesiące przed wzięciem kolejnego kota. Jest spore ryzyko, że Mrówka i tak jest nosicielką. Wzięłam z pracy trochę płynu do dezynfekcji powierzchni i umyłam wszystkie podłogi i kuwety. Weterynarze z gabinetu, w którym próbowałam leczyć Lenę, znają całą historię i próbują mnie namówić na kolejnego kota – pewnie się na to zgodzę, ale te dwa miesiące miną dopiero za trzy tygodnie, więc Mrówka na razie dostaje środki uspokajające na noc, żebyśmy mogli się wyspać. Nawet działają, ale rytuał wieczorny musi być: gasimy światła -> Mrówka leży na łóżku -> idzie napić się wody, zjeść i skorzystać z kuwety -> wychodzi i jojczy -> my ją uciszamy -> jojczy dalej (do pewnego czasu to jojczenie potrafiło trwać całą noc, więc można sobie wyobrazić, jak szczęśliwi byliśmy) -> w końcu wdrapuje się do budki na drapaku i się ucisza -> rano śpi między nami w łóżku i zaczyna jojczyć albo o 7 rano, albo jak zaczynamy się ruszać, co z racji obecnie trwającej samoizolacji albo bezrobocia zaczyna się ok. 8.

Więc po tym wszystkim bardzo chętnie miałabym już tylko jednego kota, Mrówkę „na dożycie”, chociaż jej diabeł nie ruszy i pewnie dożyje trzydziestki (obecnie ma 16 lat, kontrolowaną niewydolność nerek, nadwagę, z którą próbujemy walczyć, i zwyrodnienie stawów biodrowych…), ale niestety, znowu trzeba będzie poszukać kota dla kota i mam cholera nadzieję, że do trzech razy sztuka, bo dopiero teraz przestaję ryczeć na wspomnienie Ryśka i Leny.

Na pocieszenie zdjęcia stada:

Mrówka z pluszową myszą na głowie

Nieśmiały Kisiel

Ryszardo

(koty bardzo lubią to miejsce – blat mojego biurka między laptopem a krawędzią – żeby zwrócić na siebie uwagę)

Mrówka i Rysiek

Zrelaksowana Lena dwie godziny po przywiezieniu jej do domu

(ten fotel jest Ł., który się bardzo cieszy widząc, jak koty go lubią 😉 )

Lena i Mrówka

Kategorie
Praca

Opinie w internecie

Nie szukam się w internetach. Nazwisko mam rzadkie, zawód też charakterystyczny, no ale nie szukam opinii. Źle znoszę krytykę i już. Miałam już parę razy sytuację, kiedy trudna przeprawa z pacjentem kosztowała mnie nieprzespane noce i dobijającą świadomość tego, że jestem do kitu.

Dzisiaj złamałam tę zasadę, jak jedna z pań w pracy powiedziała, że na pewnej stronie na pewnym portalu społecznościowym zostałam obsmarowana.

Obsmarowanie miało postać pojedynczego negatywnego komentarza wśród pięciu innych pozytywnych. Komentarz był podpisany nazwiskiem, a traktował o ponoć zmarnowanych pieniądzach na leczenie kanałowe, po którym ząb po jakimś czasie zaczął boleć i został określony przez innego lekarza jako pusty i gnijący, a nie przeleczony kanałowo.

No to ja hyc do karty pacjenta.

Owszem, kanałowe było. Nieskończone. Pacjent nie zgłosił się na ostatnią wizytę mimo wcześniejszego potwierdzenia.

BADUM-TSS.

Kategorie
Osobiste Praca

Taki dzień

W czwartek w pracy zabrakło w obsadzie jednej osoby (asystentka się rozchorowała), ale ogólnie praca przebiegała płynnie i gładko, co żeśmy z moją zastępczą asystentką zgodnie doceniły (werbalnie).

Dzisiaj w nocy po raz pierwszy od dawna pamiętałam swój sen. Miałam w nim małą stłuczkę, dwa auta wgniotły blachy w moim, bo wpadły w poślizg. Ostatnie, co pamiętam ze snu, to to, że jeden z uczestników zaczął winę zwalać na mnie, ale ponieważ od dwóch tygodni jeżdżę z kamerką, jakoś się tym specjalnie nie przejęłam.

Pamiętam, że dziś rano wyłączałam jeden budzik (nastawiam zawsze dwa, poza tym po pierwszym koty zaczynają wyrażać, jak bardzo są głodne).

Obudziłam się, bo ktoś mnie szturchał. Ł. powiedział, że jest 7:42.

– Aha. Od dziesięciu minut powinnam być w drodze do pracy.

Wstałam, ubrałam się, umyłam szybko zęby, wzięłam jabłko, pomarańczę i telefon, i ruszyłam do pracy, po drodze wysłałam smsa, że mogę się spóźnić.

Nie spóźniłam się. Przed przystąpieniem do pracy zdołałam zjeść jabłko i dwa ciastka owsiane.

W pracy przedweekendowy rzut pacjentów z bólem. Jeden z lekarzy powiedział, że na trasie, którą miałam zamiar jechać do Gdańska, był wypadek – ktoś dachował. Ogólnie zapowiadało się kiepsko. Miałam opóźnienie, czasu na drugie śniadanie zero, ogólnie wyszłam z pracy 10 minut po planowanym czasie (kończę o 12, bo pracuję w porządnej firmie 😉 ). Ruszyłam do Gdańska. Google Maps pokierowało mnie inną trasą, również malowniczo kaszubską.

W CH Matarnia zawołały do mnie dwie pary butów. Jedne z nich, planowane na kolejny sezon zimowy, były przecenione z 240 zł – ostatecznie zapłaciłam ok. 85 zł. Drugie były nieco droższe, ale też z przeceny. Na obiad zjadłam zarąbiste pierogi. W IKEA dostałam to, co chciałam (poszłam po trzy pudła, wyszłam z trzema pudłami i torcikiem Daim).

W domu byłam po 16. Padam na dziup. Ale dzień był fajny.

Więc mam nadzieję, że ta wyśniona stłuczka to była tylko zapowiedź zaspania do pracy 😉

Kategorie
Osobiste

Obrazki z Grecji

Ponieważ mamy początek stycznia, humory coś nie te, laba się kończy i teraz będzie tylko zapierlod do Wielkanocy (dla mnie do przełomu marca i kwietnia, bo biorę tydzień urlopu, żeby dojść do siebie po miesiącu urlopu mojego szefa 😉 ), to wklejam trzy fotki z Grecji.

Zatoka wraku. Morze ma naprawdę taki kolor.

 

Klify na zachodzie Zakynthos, najwyższe na wyspie.

Tak sobie można obiad zjeść w Laganas. Morze było ciepłe 😉

I niech Was te trzy zdjęcia dociągną do kolejnego urlopu.

Kategorie
Rozrywka

Podsumowanie kącika czytelniczego 2019

Nie ma się czym chwalić. Od kwietnia nie przeczytałam w całości ani jednej książki, mimo podjętych prób. Na swoje wytłumaczenie mam tylko tyle, że większość roku pisałam po angielsku tzw. Potwora, czyli najdłuższe w mojej „karierze” fanfiction (ok. 66 tysięcy słów), a walka z kryzysem pisarskim często wiąże się też z kryzysem czytelniczym. Nie wiem, czy będzie lepiej, bo przymierzam się do pisania kontynuacji Potwora.

Przeczytane w 2019 roku:

  1. Caspar Henderson „Księga zwierząt niemalże niemożliwych” (zaczęta w 2018) – reklamowana jako „współczesny bestiariusz”, książka traktuje o różnych dziwnych zwierzątkach. Autor trochę je opisuje, po czym wybiera sobie jeden aspekt istnienia owego zwierzątka i nieco rozbudowuje wokół tego filozofię. Nie było to bolesne, ale czego innego się po tej książce spodziewałam.
  2. Cezary Łazarewicz „Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej” – o najgłośniejszym procesie Polski z okresu międzywojennego. Autor przedstawia całą sprawę, sposób prowadzenia śledztwa, wyroki, wątpliwości… Czy Gorgonowa zabiła 17-letnią Lusię? Co się po IIWŚ stało z Gorgonową? Na te pytania nie otrzymujemy jednoznacznej odpowiedzi, ale w końcu udało mi się dowiedzieć coś więcej o sprawie, o której czasem tylko coś słyszałam, ale nie znałam szczegółów. Ciekawe i bardzo dobrze się czyta.
  3. Bernadette McDonald „Kurtyka. Sztuka wolności” – o jednym z najsłynniejszych polskich wspinaczy, który w przeciwieństwie do wielu legend himalaizmu z lat 70-tych i 80-tych przeżył szczyt swojej sławy. Sławy, której zresztą nie chciał. Kurtyka nie polował na ośmiotysięczniki, on chciał w stylu alpejskim (minimum sprzętu, ekspresowe tempo) wytyczać nowe trasy po pięknych ścianach. Kolejna fajna książka o himalaizmie.
  4. Michał Rusinek „Pypcie na języku” – walczyłam z kryzysem czytelniczym. I się, przynajmniej chwilowo, udało, pożarłam toto w trzy dni. Rusinek ma swój uroczo-dowcipno-językoznawczy styl, dlatego nieco mnie zdziwiły nawiązania do wciąż obecnej sytuacji politycznej. Jego prawo. Całe szczęście nie wali swoimi poglądami jak obuchem w łeb.
  5. Richard Shepherd „Niewyjaśnione okoliczności” – o pracy patologa sądowego w Wielkiej Brytanii, całkiem ciekawe, momentami osobiste. Ja tam osobiście czytałam to przy jedzeniu i rewolucji nie było 😉
  6. Jiří Březina „Przedawnienie” – czeski kryminał. W sumie trochę dziwny, bo akcji jako takiej w nim nie ma, tylko dwoje ludzi rozmawia o przedawnionej już sprawie dwóch morderstw na czechosłowacko-austriackim pograniczu. Czytało się fajnie, ale widać, że to tylko jedna część planowanej serii.
  7. Joanna Kuciel-Frydryszak „Służące do wszystkiego” – o jednej z najbardziej skrzywdzonych grup społecznych, bardzo licznych w co bogatszych polskich domach w okresie od końca XIX wieku i do II Wojny Światowej. Biedne, niedouczone dziewczyny ze wsi jechały do miasta w poszukiwaniu lepszego życia i szły do służby. Czasem trafiły dobrze, stawały się częścią rodziny. Czasami źle, robiły niczym niewolnice, bez własnego kąta i prawa do prywatności; wymagano od nich tego, czego jaśnie pani przecież nie dałaby rady zrobić sama w ciągu dnia! A one musiały. Bardzo ciekawe i świetnie się czytało.
  8. Michał Rusinek „Niedorajda” – wycinki z poradników, rozkładane na części pierwsze pod względem logicznym i językowym. Parę razy popłakałam się ze śmiechu.
  9. Marta Kisiel „Małe Licho i tajemnica Niebożątka” – kontynuacja przygód dawnych mieszkańców Lichotki, przeprowadzonych do nowego domu; grono powiększone o nowego potwora i… chłopca. Który ma swoją tajemnicę. Pisane w klimacie książki dla dzieci, ma pewne elementy horroru, ale ogólnie to dobrze znany styl autorki. Fajne na wakacje.
  10. Terry Pratchett, Neil Gaiman „Dobry omen” – anioł Azirafal i demon Crowley dowiadują się, że niedługo nastąpi Armageddon. Ponieważ przez 6000 lat istnienia ludzkości zdążyli się z nią zżyć, postanawiają zapobiec końcowi świata. Bardzo Pratchettowe i Gaimanowe, ostatnio zaadaptowane przez tego drugiego na serial, który zaczęłam oglądać, potem postanowiłam przeczytać książkę. Serial pewnie też dokończę, bo jest świetny 🙂 (EDIT: serial dokończyłam i mam teraz fazę na Davida Tennanta, który przejął pałeczkę po mojej fazie na Michaela Sheena.)
  11. Swietłana Aleksijewicz „Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości” – przetrzepała mnie ta książka. Rozmowy z osobami mieszkającymi nielegalnie w strefie zamkniętej, z wdowami po likwidatorach, z dziećmi, przedstawicielami władz lokalnych, naukowcami. Obraz zaniedbań i desperacji. Książka jest świetna, ciężka, kopie bez litości, choć w sumie zabrakło mi w niej opisu tego, co się właściwie w Czarnobylu stało, jak doszło do katastrofy. Ale o tym można sobie filmik na YT obejrzeć, albo serial HBO.
Kategorie
Osobiste Praca

Co mnie wkrówia

  1. Stały pacjent, który mnie pyta, jak ma dać łapówkę pewnemu chirurgowi. Ile ma dać i kiedy? „Jeśli będzie potrzeba, u mnie z pieniędzmi nie ma problemu, nikomu nie powiem!” Jeden lekarz go wypierniczył po propozycji łapówki. Pac się zastanawia, czy za mało nie zaproponował.
  2. Pacjenci, którzy podczas rozmowy telefonicznej celem potwierdzenia wizyty powiedzą, że będą, po czym nie przychodzą. Muszę im z bomby przy najbliższej okazji dodawać do kosztów wizyty to, czego przez ich nieobecność nie zarobiłam (czyli jakieś 55-60 zł). Może się nauczą. Dzwonić z informacją albo przychodzić jak Bozia przykazała.
  3. A propos Bozi, wkrówiają mnie też ci wszyscy święci katole, którzy w dni powszednie i soboty plują, dogadują, rzucają kamieniami na sąsiada albo obcego, albo osobę o odmiennym kolorze skóry, albo niehetero, albo niepozostającego w świętym związku małżeńskim, albo w jakikolwiek sposób różniącego się od Normalnej Większości, a w niedzielę grzecznie drepczą na pierwszą możliwą Mszę św., łapki złożone do pobożnej modlitwy, regułki bezmyślnie wyrecytowane, pieśni na całe gardło z pamięci odśpiewane, pewien Sakrament przyjęty, sumienie czyste, miłuj swego bliźniego jak siebie samego, amen. Jak ja nienawidzę tego polskiego katolstwa, które z naukami Jezusa Chrystusa nie ma nic wspólnego. Jestem biała, hetero, cis (czyli nie trans, znaczy w akcie urodzenia mam płeć żeńską i z taką się identyfikuję), żyję na kocią łapę od kilku lat, nie mam dzieci, stara lambadziara, w kwestiach wiary uważam się za agnostyka-hipokrytę, moja świadomość jeśli chodzi o kwestie płci i orientacji seksualnych zaczęła się rozwijać dopiero niedawno, ale krówa mać, żyję i daję żyć innym. Czemu mi krówa ma przeszkadzać to, co inni nieszkodliwie dla siebie i ogółu społeczeństwa robią we własnej sypialni? Czemu dzieci mają się nie uczyć o tym, co jest naturalne, bo tak nas przecież Bozia stworzyła? Czemu mają odrzucać wszelkie odmienności, wytykać różnice palcami? Z internetu mają się uczyć, dlaczego dziewczyna woli dziewczyny, a nie chłopaków, albo dlaczego biologicznej dziewczynie wybitnie to ciało nie pasuje, wolałaby męskie? I jak się to wszystko nazywa, skąd się wzięło i że to wcale nie zboczenie, nie choroba?

Późno już. Idę spać, wkrówiona.

Kategorie
Praca

Sprawy ważne

Opis sytuacyjny:
W pracy trochę nam się posypała obsada. Z pięciu lekarzy zostało trzech, w tym codziennie pracuję ja i szef.
Szef mieszka nad przychodnią.

Wychodząc któregoś razu z pracy widziałam, że szef wyjeżdżał tyłem autem z podjazdu do garażu. Musiałabym przejść za jego autem, żeby dojść do swojego wozidełka.

Stanęłam więc, żeby mógł wyjechać. Szef się też zatrzymał. Oboje się zawahaliśmy. W końcu szef wyjechał, opuścił szybę i rzucił:

„Muszę uważać, bo jak potrącę, będę musiał zupełnie sam pracować…”

No tak. Priorytety jasno ustalone 😉

(za karę zgasł mu silnik przy wykręcaniu.)