W zeszłym roku napisałam posta o swoich kotach. Byłam wtedy w trakcie pewnego rodzaju żałoby po Ryśku i Lenie. Nadal oczy mi wilgotnieją na ich wspomnienie, ale ponieważ jest to wpis dość „wysoko” na stronie w porównaniu z tym, co piszę teraz, postanowiłam nieco zaktualizować informacje.
1 lipca 2020 roku, po szybkich poszukiwaniach na OLX i zakochaniu od pierwszego wejrzenia, wymianie smsów z autorką ogłoszenia, szybkim telefonie, czekaniu na wieść, czy kot jest jeszcze dostępny i jeszcze szybszej wieczornej jeździe do Gdyni (to była środa, w środy pracuję do 18:30, więc po robocie był kurs do domu po transporter i zaraz potem jazda 25 kilometrów w jedną stronę), do mojego mieszkanka dołączyła Balbina.
Balbina miała wtedy ok. 2-3 lat, została podobno odłowiona z ulicy w Gdyni. W swoim gdyńskim domu miała cudownych karmicieli, ale też mniej cudowną kocią towarzyszkę, która ją ścigała po mieszkaniu.
Z drugiej strony byłam ja, na skraju załamania i z wyjącą po nocach od trzech miesięcy Mrówką.
Kot został wzięty dla kota. Ja nie muszę mieć dwóch. Ale Mrówka musi mieć.
Balbina przez pierwsze dwa dni wyglądała głównie tak:
Ogólnie wiedziałam, że jest płochliwa, na ręce nie daje się w ogóle wziąć, próby złapania kończą się gonitwą po mieszkaniu, chyba że się ją weźmie naprawdę z zaskoczenia, ale kot wykazuje poza tym właściwie zero agresji, a o to mi w dużej mierze chodziło. Mrówka jest kocią seniorką, tu nie chodzi o przepędzenie jej po mieszkaniu, czego radośnie podejmował się Rysiek, tylko o jej instynkt stadny.
Trzeciego dnia było trochę lepiej, bo tak:
Trwało to dobre kilka dni, zanim Balbina zaczęła w ogóle jeść i pokazywać się w otwartej przestrzeni. Zaanektowała najwyższe legowisko na drapaku – jako pierwszy z trzech kotów, które z tego wysokiego na 160 cm drzewka korzystały.
Zaczęliśmy się oswajać ze sobą.
Po kilku tygodniach dochodziło i do takich sytuacji:
Złapać się nadal nie daje, ale trzyma się obok, czasami włazi na mnie, jak leżę w łóżku, i udeptuje.
A to zdjęcie z dziś:
Zatem tak, mam dwa czarne koty. Jeden trochę bardziej czarny od drugiego.
Nie kochają się specjalnie, Balbina z Mrówką, ale Mrówka nie wyje w nocy (przynajmniej nie tak, jak wiosną), Balbiny nikt nie goni po mieszkaniu, poprzedni właściciele z zaskoczeniem przyjęli wieść, że Balbina daje się wyczesać i że leży czasami z kołami do góry, bo u nich to się podobno nigdy nie zdarzało.
Oczywiście do końca różowo też nie było, bo Balbiniarz ten, fujtro włochate, mała paskuda obsikiwała nam meble (w tym NOWIUTKĄ kanapę kupioną na zamówienie za kupę piniondzów), więc od sierpnia jest na lekach uspokajających (amitryptylina, na receptę), które powoli odstawiam, ale nie jestem pewna, czy nie będę musiała do nich wrócić. Obserwuję.
Jak się przeprowadzałam do obecnego mieszkania, mieszkały tu już dwa koty mojej siostry: rudo-biały pręgowany Kisiel (jako kociak miał koci katar…) i czarna Mrówka. Taki wynajem mieszkania z kotami w pakiecie.
Kisiel był duży, lekko głupawy, raczej nienakolankowy, ale nieagresywny i całkiem przytulaśny. Żył sobie ok. 13 lat, przez ostatnie dwa lata z przewlekłą niewydolnością nerek. Pożegnaliśmy go w majówkę 2018 po wykryciu u niego nowotworu – kilka tygodni wcześniej zauważyłam, że schudł, nie chciał jeść, nie pamiętam, co weterynarze wtedy zalecili, ale w końcu w USG wyszło coś przylegającego do ściany jelita. Dostał „głupiego Jasia”, zrobiono mu dokładniejsze badania, pobrano biopsję; wybudził się, zawiozłam go do domu, pochodził sobie pijany z kąta w kąt, kiedy ja dzwoniłam, konsultowałam i zastanawiałam się, co zrobić, bo operować się tego niespecjalnie dało, a czekać aż kot wyniszczeje jeszcze bardziej? Tamtego dnia to Kisiel podjął decyzję za mnie – znaleźliśmy go pod łóżkiem.
Została Mrówka. Nie pamiętam dokładnie, jak się wtedy zachowywała, ale dwa tygodnie później wypatrzyłam sobie kociaka – półdługowłosy miks zwykłego kota domowego i prawdopodobnie kota syberyjskiego. Na początku czerwca 2018 pojechaliśmy po niego z Ł. do Olsztyna – i tak dołączył do nas Rysiek (początkowo Rysio, a jak rozrabiał, to był Ryszard).
Rysiek był szalony jak na kociaka przystało. Mrówka początkowo średnio go akceptowała, zresztą nigdy nie było między nimi super miłości. Rysiek skakał jej na plecy, zaczepiał, ona mu zresztą też dzielnie oddawała, ganiały się po mieszkaniu, chociaż Rysiek chętniej ganiał sam: Mrówka już wtedy była stateczną starszą panią. Był też głośny, potrafił się dopominać o jedzenie w nocy i niestety z czasem ten zwyczaj przeszedł na Mrówkę. Popisowy numer Ryśka to było bieganie przez całe mieszkanie z hamowaniem ślizgiem na panelach – często kończącym się na ścianie albo drzwiach. Kontrola trakcji u niego wyraźnie szwankowała :). Z czasem doskonalił technikę.
Rano 15 lutego tego roku, dzień po moich świetnych Walentynkach, znaleźliśmy Ryśka martwego na podłodze w łazience. Miał niecałe dwa lata.
Nie mamy pojęcia, co się stało. Po zasięgnięciu licznych opinii podejrzewamy, że miał jakieś ukryte problemy z sercem, dostał zawału albo zatoru. Żadnych nowych roślin nie było, raczej się niczym nie zatruł. Poprzedniego wieczoru biegał jak zwykle.
Powinnam wspomnieć, że Mrówka jest głośna. Mrówka gada, jojczy, czasem wyje. Głośno oświadcza, że wyszła z kuwety. Potrafimy się pokłócić. Po odejściu Ryśka po kilku dniach zaczęło się jojczenie w nocy, które doprowadzało mnie i Ł. do szału. Szybko zaczęłam szukać dla niej towarzysza: Mrówka zawsze była z innym kotem, więc to było szukanie kota dla kota. Po wysłaniu zapytania do fundacji położonej spory kawał g*wnianymi drogami od Olsztyna i nieotrzymaniu odpowiedzi, zgłosiłam się do towarzystwa w moim mieście. Zapytać poszłam w piątek. Tego samego dnia Mrówka miała „przegląd techniczny” i podstawowe szczepienia. W sobotę rano 22.02.2020 odebrałam Lenę.
Lena była młodziutką trzykolorową koteczką, małą gadułą, przytulakiem i mruczakiem. Miała przy tym spokojny charakter i pijacko ochrypły miauk. Zakochałam się w ciągu pięciu minut. Zapoznanie z Mrówką też przebiegło pokojowo, bo Lena miała na wszystko, że tak powiem, wyrąbane, a ze strony Mrówki też się obyło bez syczenia. W kolejnym tygodniu dostałam zdjęcie, jak panienki leżą obok siebie na łóżku.
W sobotę 29.02. Lena przestała jeść, chociaż próbowałam ją podkarmiać smakołykami. W poniedziałek pojechałam z nią do weterynarza, dostała antybiotyki (zapalenie spojówek i gardła), po powrocie trochę zjadła, znowu zaczęła mruczeć, miałam jej podawać antybiotyki w domu (weci wiedzieli, że umiem to robić, bo wielokrotnie robiłam też Kisielowi kroplówki podskórnie; znacznie bardziej wolę kota kłuć niż wciskać mu tabletkę do pyska, czego i tak nie umiem robić). We wtorek znowu zjazd, niechęć do jedzenia, ospałość. W środę kolejna wizyta u weta, leki, kroplówki i pierwsze podejrzenia bezwysiękowego FIP. W czwartek wieczorem dokładniejsze badania, Lena wyraźnie już wychudła. W piątek miałam podjechać nieco wcześniej, żeby pobrać krew na badania w kierunku FIP (wirusowego zapalenia otrzewnej, choroby może i wyleczalnej, ale niestety koszty leczenia są cholernie wysokie i dostęp do leków jest mocno średni; poza tym FIP musi być potwierdzony wynikami badań krwi, a zaczęłam się zastanawiać, czy Lena w ogóle do nich dożyje). Lena zaczęła mieć problemy z oddychaniem.
W sobotę rano, 7.03.2020, dwa tygodnie od wzięcia jej do domu, zawiozłam Lenę do uśpienia, stwierdziwszy, że nie będę kota męczyć na siłę. W ten sposób straciłam dwa młode koty w 3 tygodnie.
FIP się potwierdził, wyniki otrzymałam w kolejnym tygodniu.
No i Mrówka znowu jojczy. Ze względu na zaraźliwość FIP radzi się odczekać przynajmniej dwa miesiące przed wzięciem kolejnego kota. Jest spore ryzyko, że Mrówka i tak jest nosicielką. Wzięłam z pracy trochę płynu do dezynfekcji powierzchni i umyłam wszystkie podłogi i kuwety. Weterynarze z gabinetu, w którym próbowałam leczyć Lenę, znają całą historię i próbują mnie namówić na kolejnego kota – pewnie się na to zgodzę, ale te dwa miesiące miną dopiero za trzy tygodnie, więc Mrówka na razie dostaje środki uspokajające na noc, żebyśmy mogli się wyspać. Nawet działają, ale rytuał wieczorny musi być: gasimy światła -> Mrówka leży na łóżku -> idzie napić się wody, zjeść i skorzystać z kuwety -> wychodzi i jojczy -> my ją uciszamy -> jojczy dalej (do pewnego czasu to jojczenie potrafiło trwać całą noc, więc można sobie wyobrazić, jak szczęśliwi byliśmy) -> w końcu wdrapuje się do budki na drapaku i się ucisza -> rano śpi między nami w łóżku i zaczyna jojczyć albo o 7 rano, albo jak zaczynamy się ruszać, co z racji obecnie trwającej samoizolacji albo bezrobocia zaczyna się ok. 8.
Więc po tym wszystkim bardzo chętnie miałabym już tylko jednego kota, Mrówkę „na dożycie”, chociaż jej diabeł nie ruszy i pewnie dożyje trzydziestki (obecnie ma 16 lat, kontrolowaną niewydolność nerek, nadwagę, z którą próbujemy walczyć, i zwyrodnienie stawów biodrowych…), ale niestety, znowu trzeba będzie poszukać kota dla kota i mam cholera nadzieję, że do trzech razy sztuka, bo dopiero teraz przestaję ryczeć na wspomnienie Ryśka i Leny.
Na pocieszenie zdjęcia stada:
(koty bardzo lubią to miejsce – blat mojego biurka między laptopem a krawędzią – żeby zwrócić na siebie uwagę)
(ten fotel jest Ł., który się bardzo cieszy widząc, jak koty go lubią 😉 )
Od początku czerwca mam nowego kota. Ma na imię Rysiek i przed chwilą wyglądał tak:
A chwilę później tak:
Przywiozłam go z Olsztyna, jak miał 8 tygodni. Podobno to półkrwi Syberyjczyk. Fakt, ogon mu się robi coraz bardziej puchaty. Najpuchatszy z całego kota.
I stałe zęby mu rosną.
Rozrabia jak na kocie dziecko przystało (głównie biega po mieszkaniu i próbuje pobić kolejne rekordy wysokości. Pogryzł nam też jeden kabel od głośnika) i urodą nadrabia to swoje rozrabianie.
Poza tym byłam już na urlopie. W Bułgarii, w kurorcie Słoneczny Brzeg, 7,5 km od Nesebyru. Na wycieczkach były m.in. takie widoki:
Ogólnie miejsce fajne na totalne lenistwo, bo koło Słonecznego Brzegu nie ma nic ciekawego, poza samym Nesebyrem, który jest urokliwy, bardzo zabytkowy i pełen straganów. Większość czasu spędziliśmy nad hotelowym basenem, opalając się i pijąc drinki. W rezultacie tego drinkowania niemal totalnie straciłam ochotę na alkohol. Od powrotu chlapnęłam sobie kieliszek różanej nalewki, której reszta ostatecznie dostała się siostrze mojej jedynej, i kieliszek Krupniku Słony Karmel (siostra ma na mnie zły wpływ). Nie, żebym wcześniej piła dużo i regularnie, ale nawet piwka na koniec gorącego dnia się nie chciało.
Widoki powyżej to z wycieczki fakultatywnej do Bałcziku (piękne ogrody Marii, królowej rumuńskiej) i na półwysep Kaliakra (gdzie było zrobione powyższe zdjęcie). Bułgaria jest krajem z bardzo długą i ciekawą historią, ale jeśli ktoś chce mieć tanie wakacje, to Słoneczny Brzeg odpada, bo jak na kurort przystało jest drożej niż w Polsce.
Dla mnie dodatkową rozrywką był lot samolotem (leciałam pierwszy raz), który głównie utwierdził mnie w przekonaniu, że zwierzęciem jestem wybitnie lądowym. Widoki w drodze powrotnej mieliśmy wprawdzie fajne
ale jakieś to dla mnie wszystko za kruche jest.
Wiem, jeden rzut oka na flightradar24.com i widać, jaki jest ruch w powietrzu i jak rzadko cokolwiek się dzieje, ale mimo wszystko. Jak coś się dzieje, to z przytupem.
I tak w przyszłym roku lecimy do Grecji, na Zante, albowiem moja siostra jedyna ma na mnie zły wpływ. Rodzice chcą mnie namawiać na Korfu na następny rok, ale ja już myślę o Chorwacji albo Hiszpanii. Czy innej Portugalii. Zobaczymy.
Ogólnie po dwóch tygodniach pracy po urlopie dochodzę do wniosku, że potrzebny mi kolejny wyjazd. Najlepiej do SPA. I nawet wiem, którego.
Albo jest to potrzeba zrobienia czegoś ze swoim życiem, najchętniej zawodowym. Jakieś podniesienie kwalifikacji czy coś, bo ostatnio kolega ze studiów się do mnie odezwał z propozycją pracy, na cztery ręce, mikroskop, a ja pomyślałam, że ja nie ta liga, ja prosty wiejski dentysta jestem. Trochę stoję w miejscu. Mam chrapkę na jedno szkolenie z protetyki na początku grudnia, ale, kurna, jakoś mnie nosi. Kopsnąć się gdzieś w sobotę, posłuchać czegoś pożytecznego, ciastek zjeść i darmowej kawy się napić.
W szkole już nie pracuję. Raz do mnie zadzwonili, tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, nie mogłam odebrać, nie oddzwoniłam, od tamtej pory cisza. Chyba wreszcie muszę definitywnie zamknąć tamten rozdział.
Czasem mam ochotę zapytać niektórych moich pacjentów, czy im naprawdę nie przeszkadza ta wielka czarna dziura, jaką sobie wyhodowali w przednich zębach. Zwłaszcza nastolatków przed studniówkami/balami gimnazjalistów itp. Strach przed dentystą czy nie, ale naprawdę lepiej narazić się na drwiny kolegów (chyba najlepszy argument) niż pozbyć się tego wątpliwego ozdobnika? W XXI wieku, dobie znieczuleń i świetnych materiałów do wypełnień estetycznych?
Najlepsze są takie dziury u wypacykowanych na paszczy dziuń. Też się zdarza.
Albo czy nie czują, że od wczorajszego obiadu mają strzępki kurczaka między zębami. Wygrzebuję to potem zgłębnikiem i żartuję o zapasach na zimę.
Mnie osobiście żarcie między zębami wkurza niemożebnie, a mam ze dwie przestrzenie międzyzębowe, które gromadzą mięsko na potęgę. Znaczy gromadziłyby, gdyby nie nitka dentystyczna. Przy jednej przestrzeni jest wypełnienie do wymiany, przy drugiej też, ale ząb do zrobienia jest jakieś 21 lat po leczeniu kanałowym (właśnie poczułam się staro) i trochę strach go ruszać. Nastawiam się na wkład k-k i koronę.
A co do przednich zębów, fiksacja na temat moich sporawych górnych siekaczy kazałaby mi biegać do dentysty na pierwsze podejrzenie, że coś się z nimi dzieje. W rezultacie u mnie jedyne zęby nietknięte do tej pory próchnicą to właśnie fronty, od trójki do trójki (jakaś czwórka też się znajdzie). Pozostałe połatane, ale trzymają się kupy.
Czasem mam wrażenie, że zęby są traktowane jako nie do końca udany dodatek do reszty ciała. Się wyrwie i zrobi protezę. Mleczaki nie mają korzeni i i tak wypadną, a synek lat 6 nie chce myć zębów, no co mamusia zrobi? Krówa, zmusi. Ręce myje, buzię myje, tyłek po siku i kupie wyciera, to niech myje też zęby, to podstawowy element codziennej higieny. Mamusia na bilanse dziecko zaciągnie, czasem nawet zaszczepi, to niech zaprowadzi raz na pół roku do dentysty. Mamy wolny rynek i internet, jeden dentysta nie będzie odpowiadał, to się znajdzie innego.
* * *
Z innych wieści, Mrówka nadal jest jedynaczką. Myślę o wzięciu drugiego kota, ale a) zabieram się za to jak pies do jeża, b) dobrze by było, żebym wzięła drugiego sierściucha w momencie, w którym spędzę chociaż kilka dni w domu, a tego się chyba do listopada nie uświadczy, bo wszelkie moje długie weekendy i urlopy są związane z wyjazdami, c) zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle jakaś certyfikowana w międzynarodowych stowarzyszeniach hodowla sprzeda mi kota syberyjskiego do mojego 43-metrowego mieszkania bez możliwości wybiegu. Dlaczego syberyjskiego? Bo są puchate i nie uczulają, ale podobno bywają wysokogórskie, a ja wolałabym kota przypodłogowego. Zaczęłam myśleć, że może pal licho alergię, pomęczę się kolejne kilkanaście lat, a może wziąć w takim razie wymarzonego ragdolla? Z drugiej strony, kotów normalnie uczulających jest na pęczki w schroniskach i to za darmo, nie za 1500-2000 zł.
Czarną Mrówkę, która swoim gadulstwem, zwłaszcza w nocy, doprowadza nas czasem do szału, ale nadrabia tym, że włazi na kolana i ma spory rozumek, oraz rudego pręgowanego kocura Kisiela, który wprawdzie żyje raczej obok nas, ale jest mniej upierdliwy.
Kisiel od kilku lat chorował na przewlekłą niewydolność nerek. Dostawał specjalistyczną karmę, odpowiednie suplementy i sobie żył po staremu.
Jakiś miesiąc temu zauważyłam, że schudł. Zwróciłam uwagę, że jadł dużo mniej, niechętnie pił, ale poza tym zachowywał się normalnie. Podczas wizyty u weta okazało się, że zjechał z prawie 7 kg wagi na 5,5. Podejrzewano zapalenie gardła, bo wyniki badań krwi wyszły po staremu, nerki w miarę działały, nie było gorzej. Dostał antybiotyki, został odrobaczony, zmieniłam karmę, zaczął jeść trochę więcej. Kontrola miała być po dwóch tygodniach, z zastrzeżeniem, że może na czczo, to się zrobi USG.
Pojechałam wczoraj. Waga zjechała do 5 kg. Na wstępnym USG wyszedł guz w brzuchu, niedaleko ściany jelita, rozmiar 4×3 cm. Kot został w przychodni na cały dzień – dostał „Głupiego Jasia”, został przebadany dokładniej, od razu zrobiono biopsję i podano kroplówkę dożylnie.
Szczerze powiedziawszy, diagnoza mnie nie zdziwiła, biorąc pod uwagę wyniki krwi. Zasmuciła, ale brałam ją pod uwagę.
Podano mi opcje. Można było zostawić go w spokoju i czekać, aż mu się pogorszy. Tego robić niespecjalnie chciałam, bo żal było na niego patrzeć, jak chudł. Można było zrobić operację, otworzyć go, zobaczyć, czy dałoby się toto wyciąć, a jeśli nie, to po prostu go nie wybudzać. Miałam czekać na wyniki biopsji, chciałam się skonsultować też z innym wetem.
Niestety, wieczorem decyzja sama się podjęła. Kisiel leżał pod moim łóżkiem, doczłapawszy się tam na chwiejnych nogach kilka godzin wcześniej, i nie oddychał.
Mogę się tylko pocieszać, że nie zdążył się nacierpieć.
Siedzimy przy komputerach, Mrówka usadziła mi się na kolanach i zagaduje.
Ł: Cicho.
M: Mru.
Ł: Cicho!
M: Mrru.
Ł: CICHO!
M: … Mrr.
k., tarmosząc Mrówkę: Jakby to miało zadziałać. Ona zawsze musi mieć ostatnie słowo.
M: … Mru.
Lato, gdzieś w połowie lat 90-tych. Rodzinka k. wybrała się na wczasy. Śpią w jednym domku, córki na jednej kanapie, rodzice na drugiej.
Nad ranem Rodziciel rzuca w przestrzeń, że ktoś w nocy ciężko oddycha. k., lat około 10 (nie pamięta dokładnie), prawdopodobnie się rumieni.
I tak sobie żyje z wiecznie przytkanym nosem. Dużo oddycha przez usta i obecnie zwala na to dość dziwny kształt jej górnego łuku zębowego. Musi myć twarz po każdym smyraniu przybrudzonego kota, rezydującego tymczasowo w pokoiku w piwnicy. Czasami ma mniejszy katar, czasami większy. Ma też awersję do kropli do nosa, bo jej Rodziciel używa ich od zawsze i podobno ma w przegrodzie nosowej wypaloną dziurę wielkości złotówki. Zwiększony katar nad ranem to skuteczna przypominajka, że trzeba zmienić pościel. Całymi latami ma jednak nadzieję, że to krzywa przegroda nosowa. W końcu w rodzinie jest dwóch „zatokowców”.
Jedna wizyta u laryngologa, pod koniec studiów, przynosi zaprzeczenie. Przegroda nosowa nie jest aż tak skrzywiona, żeby powodować takie problemy. Wydane wtedy skierowanie do alergologa traci ważność, niewykorzystane.
Drugie skierowanie do alergologa, wydane przy okazji wizyty u lekarza z innym problemem, też nie zostaje wykorzystane. Mijają jakieś 2 lata.
k. postanawia zostać krwiodawcą. Zawsze o tym marzyła – o tym poczuciu satysfakcji ze zrobienia czegoś dobrego dla ludzkości (jej codzienna praca też czasami jej to daje, ale k. popycha chęć nowości). Do tej pory spróbować się nie udało, bo albo była na lekach (dermatologicznych), albo w badaniu krwi wychodziła anemia. Może nie ma jakieś specjalnie rzadkiej grupy krwi, ale na stronie gdańskiego RCKiK jej 0 Rh+ świeci się na żółto albo czerwono, znaczy potrzebna. Kilka dni wcześniej robi ogólne badania krwi, które wychodzą bardzo dobrze. Którejś soboty stawia się zatem w centrum krwiodawstwa, wypełnia ankietę, wchodzi do gabinetu lekarskiego, gdzie spotyka lekarkę, z którą na studiach miała ćwiczenia na jakimś oddziale szpitalnym, tylko nie pamięta już, na jakim.
Tam wychodzi kwestia kataru. „To pewnie zatokowe!”. Niestety, krwi tego dnia nie oddaje, bo trzeba postawić jednoznaczną diagnozę.
Zebranie się do laryngologa trwa jednak kilka tygodni. W międzyczasie k. zaczyna łykać leki przeciwhistaminowe sprzedawane bez recepty, które, o zgrozo, pomagają. W końcu wybiera się na wizytę prywatną, bo jej się nie chce śmigać jeszcze do rodzinnego po skierowanie. Pan doktor oświadcza, że jej objawy są „na 200% alergiczne”. Tym samym kariera krwiodawcy poszła się bujać. Pociesza on jednak k., że w jej wieku jest jeszcze szansa na odczulanie.
Mając w perspektywie kolejnych kilkaset złotych wydanych na alergologa, k. postanawia skorzystać ze zwiększonej ilości wolnego czasu w pewnym czerwcowym tygodniu i załatwić to jednak przez NFZ. Ze zdumieniem odkrywa, że w przychodni, do której jakiś czas temu się zapisała, można się zapisać na wizytę u lekarza rodzinnego z dwudniowym wyprzedzeniem i na rano.
W dniu wyznaczonej wizyty okazuje się, że podana godzina jest jedynie umowna, ale i tak udaje się tego dnia otrzymać odpowiednie skierowania. Niestety, najbliższy wolny termin do alergologa jest na początek września.
W okresie oczekiwania na wizytę k. nadał łyka leki przeciwhistaminowe.
Odstawia je na dwa tygodnie przed wizytą u alergologa. Znowu ma gorszy katar.
Na początku września ląduje u alergologa. Krótka rozmowa, krótkie badanie („Laryngolog nie powiedział, że ma pani skrzywioną przegrodę?”), potem testy skórne.
13 alergenów, próba kontrolna, próba z histaminą. k. podejrzała w kasetce z opisem alergenów, że nr 10 to sierść kocia.
I tak siedziała kilka minut, patrząc, jak rośnie jej bąbel pod histaminą. I bąbel przy numerze 10. Dwa jedyne bąble.
Z późniejszej wizyty u lekarza wychodzi z receptą, przykazem wyeliminowania alergenów i mokrymi oczami. Wsiadłszy do samochodu oświadcza płaczliwie, że „ku*wa, przecież się ich nie pozbędę”. Receptę postanawia wykupić dopiero następnego dnia, jak nie będzie zaryczana. Plany wzięcia na wiosnę trzeciego kota stają teraz pod znakiem zapytania.
Po powrocie do domu żali się znajomym na FB i szuka mniej alergizujących ras. Wymarzony Ragdoll odpada. Na tapetę wchodzi kot syberyjski (też ładny).
Może, kiedyś.
Dyskusja z kociarzami poprawia jej humor.
Uczulające Mrówka (ciemna sierść) i Kisiel (samiec) mogą się czuć bezpiecznie.
Zaczęłam się zastanawiać, kim była Mrówka w poprzednim wcieleniu.
Bo, jak Bozię kocham, tak „ludzkiego” kota nigdy nie widziałam.
Jestem jej karmicielką od dwóch lat, wcześniej karmy do miski dosypywała moja siostra. Jeszcze wcześniej była ratowana w domu tymczasowym w Toruniu i B(rz)ydgoszczy, a jeszcze wcześniej była kotem „działkowym”. Tyle wiemy.
Obecnie ma jakieś 8-9 lat.
Jest raczej nieduża, ma czarne futro z białymi plamami na szyi i w okolicach „bikini”. Ma dość krótki ogonek i wielkie, zielone oczy.
I świetnie rozwinięte z racji częstego używania struny głosowe. O ile koty mają coś takiego. Ale jakoś dźwięki z siebie wydają, nie? Mamy tu jakiegoś weterynarza?
I ma całkiem spory rozumek w małej, czarnej, kociej główce.
I ten rozumek jest chyba w niej najbardziej niesamowity.
Z Mrówką można pogadać. Można się pokłócić. Dobrze wie, co się do niej mówi.
Potrafi się obrazić, jak zabraniam jej wskoczyć do umywalki w łazience. Wyraźnie widać, jak przetwarza moje „nieeee…”, sprawdza kątem oka, czy na nią patrzę, przymierza się do skoku, po czym na moje zdecydowane „NIE!” odwraca się, odpyskowuje po kociemu, wychodzi z łazienki i siada tyłem do drzwi.
Jest pyskata, absorbująca, hałaśliwa, wymusza to, czego chce. Co rano muszę dosypać choć trochę świeżej karmy, choć w misce jest jeszcze żarcie. Po południu głośne miauczenie to informacja, że mam ją wpuścić na górną półkę szafy w korytarzu. Siedzi tam potem kilka godzin i jest spokój.
Przychodzi na kolana, komentuje głaskanie.
Protestuje na tarmoszenie, ale później i tak wraca.
Moja mama ostatnio opowiadała, jak Mrówka kiedyś ją poganiała do płaczącej, siostrowej córki.
Odpowiada, jak się do niej zagada.
Kim więc była w poprzednim wcieleniu? Inteligentnym człowiekiem, nielubiącym kotów, zamienionym w jednego za karę?
Wiem, że moją fascynacją Mrówką krzywdzę trochę Kisiela. Ale Kisiel to jest, niestety, trochę przygłupawy, duży rudzielec. Aż tak się nie angażuje. Trzyma się bardziej z boku. Lubi drapanie za uchem. Wieczorem, kiedy leżę w łóżku, podchodzi i robi bęc! i trzeba go pomiziać. Tulenie (a fajnie się go tuli) już jest ble, długo nie wytrzyma. Na kolana też nie przychodzi.
Głosik ma z rodzaju „ostatni kastrat”, czasami jego miauki wychodzą bezgłośne. Za to bardzo głośno mruczy.
Jest wybredny, podczas gdy Mrówka żebrze. Nie wiem, co gorsze. Z drugiej strony to Kisiel ma lepiej rozwinięty instynkt łowiecki: poluje na większość owadów w mieszkaniu i na świetlne zajączki. Potrafi biegać po ścianach ;).
Nie kuma idei drapaka, drapie wszystko (znaczy moje łóżko, fotel komputerowy, kanapę, uszczelkę uchylonych drzwi balkonowych, ścianę z kartongipsu…), tylko nie drapak. Nie zawsze wychodzą mu skoki na odległość. Bardzo łatwo go przestraszyć.
Więc jest to kot tak jakby z drugiego bieguna.
Też się cieszę, że go mam. Tak się często kocha. Inaczej, ale równie mocno 🙂
A to prostnica stomatologiczna (typ wiertarki. Na zębach się tego nie używa, raczej na protezach i wyjmowanych aparatach ortodontycznych).
Siedzę przy kompie, słyszę, że w kuchni piszczy płyta grzewcza – coś wlazło na nią i siedzi na guziczkach. Ponieważ przed chwilą smażyłam sobie jajecznicę, jeden „palnik” (kuchenkę mam elektryczną) jest pewnie wciąż ciepły. Wciąż siedząc w pokoju, krzyczę:
– Jak sobie przysmażysz łapy, to nie będę cię ratować.
Rozlega się odgłos kocich łapek lądujących na podłodze i Mrówkowe „miauuu!”.
Moje dwa przejęte z mieszkaniem sierściuchy nie są karmione Whiskasem, tylko Puriną. Od czasu do czasu dostaje im się jakiś „smakołyk”, typu przeraźliwie droga puszka z mokrym żarciem, z zawartością mięsa większą, niż typowe dla tanich karm 4%.
Dzisiaj dostała im się karma „premium”. Po otwarciu puszki moim oczom ukazały się dwie połówki małego jajka, otoczone obiecaną rybą. Ja pierniczę, w życiu jajek przepiórczych nie jadłam, a wrzuca się je do kociej karmy.
Kisiel jest stworem wybrednym. Mrówka nie. Nie zje może wszystkiego, ale lubi żebrać i nie pogardzi chrząstką z gotowanej nóżki kurczaka. Na kurczaczku zazwyczaj robię sobie zupę.
Jajeczkiem jaśniepaństwo wzgardziło zgodnie. Mrówka wyjadła samo żółtko, białko wyrzuciwszy z miski na podłogę, Kisiel w ogóle olał to dziwne coś. Wylizał z miski najpierw sos, potem zjadł rybę, jajko zostało.
Tak to z kotami bywa. Można kupować puszki Animondy (jedne z lepszych karm), ale kotom najbardziej będą się uszy trzęsły na nieszczęsnym Whiskasie. Jak u ludzi. Przecież niezdrowy fastfood wchodzi najłatwiej.
(z mniej smacznych szczegółów: jedno dobre, że zjadły swój „smakołyk” powoli. Wciągnięta hurtem zawartość miski często wraca na światło dzienne tą samą drogą)
PS.: Zimno mi. Biurko pod oknem to momentami średni pomysł.