Jedno miasto, jedna noc (lub dwie), tani bilet na samolot w Wizzair albo Ryanair, dowód osobisty, czasami paszport, i można na szybko liznąć obcej kultury i nowych widoków.
Moja ukochana starsza siostra lubi to. I czasem mnie wyciągnie w świat.
Heraklion – czerwiec 2023
Jak wspomniałam we wpisie o Pizie, pewnego dnia mój poziom frustracji na bardzo niewłoską pogodę sięgnął takiej wartości, że na wariata postanowiłam dołączyć do mojej siostry na jej dwudniowy wypad na Kretę. W planie było plażowanie i żarcie. Plan został wykonany.
Tani hotel w samym centrum miasta (El Greco), tanie i pyszne lody, niezawodna grecka kuchnia (w restauracji Siga Siga, wciśniętej między kamienice – oboziujakietobyłodobre), autobus na plażę, który może zabierze pasażerów, a może nie, a nuż pojedzie kolejny za 15 minut, chociaż w rozkładzie jest za godzinę – warto wtedy patrzeć na tubylców :); widok na lądujące i startujące samoloty z plaży, radosne kalimera! na ulicach, ciepło i słońce… Bardzo to wszystko greckie 🙂
(był moment, kiedy siostra bała się powiedzieć mi, że ma być wietrznie. Wszak na Kretę leciałam po pogodę.)
Już kiedyś pisałam, że lubię Grecję. W tym roku lecimy na Korfu.
(nie kąpałam się, bo morze nie było najcieplejsze, poza tym wiało i były fale, a ja nie lubię. Smażing był wystarczający.)
Bergen – wrzesień 2023
– Są tanie bilety do Bergen – stwierdziła siostra. – Możemy lecieć – odpowiedziałam. – Cholera, narażasz mnie na wydatki…
No to poleciałyśmy na jeden dzień na północ. Ogólnie zabawne, że do niebędącej członkiem UE Norwegii można polecieć na dowód osobisty.
Norweskie fiordy, urokliwe drewniane domki, hotdog z kiełbasą z mięsa renifera i sosem borówkowym… Spokojne zejście z punktu widokowego szlakiem turystycznym przez las ze strumykami… Miałyśmy ogromne szczęście do pogody, bo było cudnie. Chłodno, ale cudnie.
Nocleg był mniej urokliwy, ale było cicho, ciepło i blisko centrum miasta.
Marzy nam się szybki wyjazd na dużo dalszą północ i zobaczenie zorzy polarnej. Może kiedyś.
Londyn – grudzień 2023
Tym razem leciałam sama, chociaż znowu z inspiracji siostry (która znalazła mi nocleg w dość charakterystycznym hotelu 🙂 ). Jakoś tak latem wyrobiłam sobie paszport z myślą o rozszerzeniu możliwości podróżniczych. Po drodze trafiły się względnie tanie bilety lotnicze (chyba 160 zł w obie strony)… i poleciałam.
(tak w ogóle to o wyjeździe do Londynu myślałam już ponad 10 lat temu, kiedy pojęcie city break było mi jeszcze obce)
Ryanair przetransportował mnie z Gdańska na Stansted, stamtąd pociągiem dojechałam do Liverpool Station, stamtąd metrem na śniadanie do Speedy’s… A dalej już poszło. Życie na krawędzi, bo nie miałam ani gotówki, ani powerbanka 🙂 (wszędzie można płacić kartą, a telefon wytrzymał).
Trzeba mieć przejściówkę do gniazdka! Na Allegro uniwersalne chodzą za 20-40 zł; albo dedykowane do UK na lotnisku za chyba 50 albo 80 zł. Pozostałe opisywane przeze mnie kraje używają gniazdek takich, jak w Polsce. Włoskie są trochę inne, ale też się da żyć bez prześciówki.
To nie wszystkie zaliczone atrakcje, bo byłam też w Muzeum Zrabowanych Pamiątek (British Museum) i Katedrze Św. Pawła. Do Westmisterskiej nie wchodziłam, chociaż zdjęcie Parlamentu zrobiłam z ławeczki stojącej właściwie na tyłach tej katedry. Nie widziałam też Buckingham Palace, bo nie dotarłam tak daleko. Mam powód, żeby tam wrócić ;).
Poza angielskim śniadaniem (które zapycha) było też fish & chips, bo bez tego nie miałam po co wracać do domu.
Lot powrotny był bardzo opóźniony, ale warunki pogodowe były złe i ogólnie to był cud, że w ogóle doleciałam.
A po powrocie z tej podróży zauważyłam, że mój stary kot pije bardzo dużo wody; kilka dni później została u niej zdiagnozowana cukrzyca, która wiąże się z podawaniem insuliny dwa razy dziennie… więc na razie koniec z takimi szybkimi wyjazdami. Już wystarczy, że na marzec i lipiec mam zaplanowane dwie dłuższe podróże.
– Można względnie tanio kupić bilety z Gdańska do Pizy – oświadczyła moja siostra.
No, można – stwierdziłam ja i kupiłam u Ryanaira bilety w obie strony, na tygodniowy pobyt na początku czerwca 2023 roku, z wyborem miejsca w samolocie i drugim bagażem podręcznym (średniej wielkości walizką).
Potem przez Booking wynajęłam sobie mieszkanie niedaleko dworca kolejowego w Pizie.
Potem pożyczyłam od siostry przewodnik Pascala po Toskanii i zaczęłam go powoli czytać.
W rezultacie tego czytania do wstępnego planu wycieczki (oczywiste Piza i Florencja, podpowiedziane przez siostrę Lukka i miasteczka Cinque Terre) dopisana została Siena (i pojawiły się wątpliwości, czy będzie mi się chciało pojechać do Cinque Terre).
Nadal przez internet kupiłam bilet wstępu do kompleksu katedralnego we Florencji (30 euro, bilet ważny 3 dni, z wyznaczoną godziną wejścia na kopułę katedralną). Zainstalowałam na telefonie apkę Trenit!, pozwalającą na wyszukiwanie połączeń kolejowych, bo jak wiadomo, we Włoszech najlepiej działają koleje. Wyczytałam też, że można kupić kolejowy bilet turystyczny, co mnie szczególnie uszczęśliwiło. Kupiłam go kilka dni przed wylotem (49 euro za 5 dni korzystania ze wszystkich regionalnych pociągów Trenitalia, łącznie z przyspieszonymi).
Pogoda niestety zapowiadała się niepewna do kiepskiej. W Polsce panowały wtedy susze. We Włoszech miało padać.
Przylot do Pizy
nastąpił 5 czerwca ok. godziny 15. Z lotniska do dworca kolejowego w Pizie dotarłam za pomocą PisaMover, kolejki automatycznej (przejazd 5 euro, bilet kupuje się w automacie przy wejściu, jedzie się ok. 5-10 minut). Znalazłam mieszkanie (jakieś 300 metrów od dworca), ogarnęłam się i poszłam się włóczyć po mieście.
Podreptałam sobie w stronę Placu Cudów (na którym znajduje się katedra). Trochę zabłądziłam, ale po jakimś czasie wyszłam zza rogu i oto była! Katedra z rzeczywiście krzywą wieżą.
Połaziłam sobie po placu, skręciłam w jakąś uliczkę i znalazłam pizzerię. Zamówiłam pizzę z lokalnym salami, poczytałam, jak wypada jeść pizzę we Włoszech, przy konsumpcji złamałam prawdopodobnie wszelkie zasady savoire-vivre z powodu sprzecznych informacji. Trudno, jestem turystką, pewnie i tak więcej mnie tu nie zobaczą.
Pod koniec posiłku się solidnie rozpadało, zaczekałam chwilę pod dachem i ruszyłam pod parasolem z powrotem do mieszkania. Po drodze zrobiłam zakupy, dotarłam do bazy, przebrałam się w suche spodnie, pograłam na Switchu, umyłam się i poszłam spać.
Dzień 2: Siena
Trenit! bardzo się przydawał w wyszukiwaniu połączeń kolejowych, łącznie z przesiadkami. Do Sieny z Pizy nie da się przejechać bezpośrednio, trzeba się przesiąść. Dojazd trwał ok. półtorej godziny, nie było żadnych problemów. Zdziwiło mnie, że w drodze z dworca w Sienie do centrum miasta jest najpierw centrum handlowe, potem dłuuuuugi ciąg schodów ruchomych (można też pojechać autobusem). Na szczycie schodów wypiłam kawkę i zjadłam ciasteczko w kawiarence z widokiem.
Następnie poszłam do twierdzy Medyceuszy…
…przeszłam przez jakiś kościół, dotarłam bliżej centrum… żeby się przekonać, jak bardzo krzywo jest w tym mieście.
Siena jest miastem trudnym dla osób z problemami z poruszaniem się.
Jest jednak miastem niesamowicie klimatycznym i pięknym.
Bardzo się cieszyłam, że miałam wcześniejszą rezerwację biletu wstępu do katedry i przyległości, bo kolejka do kas była bardzo długa. Musiałam wprawdzie odebrać bilet, ale do tego były osobne kasy, więc mogłam po prostu ominąć kolejkę.
Powiem tak: zaliczyłam chyba cztery katedry podczas tego wyjazdu. Tylko w Sienie miałam ciarki.
Po zaliczeniu kompleksu katedralnego poszłam się znowu włóczyć. Niestety pogoda była kiepska, co chwilę padało.
W jakiejś sympatycznej knajpce zjadłam obiad (chyba sałatkę, nie pamiętam dokładnie), po obiedzie wyszukałam sobie pociągi powrotne do Pizy i poczłapałam na dworzec, tym razem inną trasą.
Ogólnie pierwszy dzień korzystania z włoskich kolei był bardzo udany. Przesiadki były bardzo sprawne, pociągi był punktualne albo tylko trochę opóźnione.
Dzień 3: Florencja
[notka autorki: od tego momentu piszę dobre pół roku po tej podróży, więc pamiętam już niewiele]
Przyznam szczerze, że z tego dnia mam niewiele zdjęć. Głównym punktem programu było wejście na kopułę katedry we Florencji (ponad 460 schodów), przez co byłam wypruta przez resztę dnia. Do samej katedry chyba nie wchodziłam, bo kolejka była masakryczna (wejście za darmo) i nie wiedziałam, że posiadacze biletów mogą skorzystać z innego wejścia (do „płatnej” części, z której później spokojnie można przejść do tej bezpłatnej, o czym się dowiedziałam dwa dni później. Kolejka w sumie przechodziła całkiem szybko, o czym też się przekonałam dwa dni później.). Na pewno coś zwiedzałam (znaczy włóczyłam się po mieście) i na pewno poszłam na obiad. 🙂 Pogoda chyba też była nieco lepsza.
Dzień 4: Piza i Lukka
Dzień na odpoczynek! Ta, jasne. Poszłam się włóczyć po Pizie, zaliczyłam kompleks katedralny (na wieżę nie wchodziłam, nie zrobiłam też zdjęcia z przewracania jej 😉 ), poszłam też do ogrodu botanicznego. Przez ten odpoczynek wydeptałam chyba 14 tysięcy kroków.
Około godziny 13 wsiadłam do pociągu i pojechałam do Lukki, która katedrę miała wprawdzie skromniutką, ale samo miasteczko jest szalenie urokliwe. Bardzo pozytywne zaskoczenie.
Tam też zjadłam obiad: na rynku będącym pozostałościami miejscowego koloseum 🙂
Ponownie wypruta, ale zadowolona wróciłam do mieszkania. Pociągi dalej bardzo się sprawdzały.
Dzień 5: Florencja
Miałam resztę biletu do katedry do wykorzystania i parę innych punktów do zaliczenia. Pogoda była całkiem spoko od trzech dni, ale i tak, jak siostra do mnie napisała, że podczas jej szybkiego wyjazdu do Heraklionu na Krecie w następnym tygodniu zapowiada się słonko i 30 stopni… zrobiłam jedną z bardziej szalonych rzeczy i stwierdziłam, że polecę z nią. Nie protestowała, pomogła kupić bilety na samolot (miałam problemy z połączeniem, bo załatwiałyśmy to, kiedy ja siedziałam w pociągu), zmieniła sobie nocleg na ogólnie lepszy od pierwotnego i dziwiła się, że jestem zdolna do tak szalonych rzeczy ;).
Ale drugi dzień łażenia po Florencji był ogólnie bardzo udany. Wnętrze katedry zaliczone (bardzo w sumie puste…), połaziłam po Pałacu Pittich i Ogrodach Boboli, przeszłam się mostem złotników (Ponte Vecchio), zjadłam sycylijskie cannoli (POLECAM)… Włócząc się już bez celu doszłam do Kościoła Św. Krzyża, gdzie jest pochowanych wiele sław z czasów renesansu. Tam się podłączyłam pod wycieczkę z przewodnikiem (sam zapraszał), który z przyjemnym amerykańskim akcentem opowiedział wiele ciekawych historii, co jest wyższą formą zwiedzania. Bardzo udany dzień.
I chociaż niezobaczenie rzeźby Dawida to pewnie profanacja i jak tak mogłam, nie sądzę, że udałoby mi się zdobyć bilet. Zawsze mam pretekst, żeby tam kiedyś wrócić.
Dzień 6: Livorno
Ostatni dzień z biletem turystycznym na pociągi, przy okazji sobota. Zrezygnowałam z podróży do miasteczek Cinque Terre, bo tam to głównie hiking, a na sobotę zapowiadały się tłumy, część szlaków była zamknięta i pogoda znowu się zepsuła, więc pojechałam tam, gdzie mogłam dojechać relatywnie szybko.
Livorno to miasto portowe i przemysłowe, z dużą ilością kanałów przypominających te weneckie. Zdecydowanie źle podeszłam do tego miasta, bo ogólnie byłam zawiedziona. Niby czytałam w przewodnikach, że coś tam można zobaczyć, ale stara hala targowa nie była dla mnie interesująca, w fortecy było pusto, pogoda była do kitu mimo lepszych progroz… Ogólnie do Pizy wróciłam zła.
Chociaż obżarta pizzą.
Dzień 7: Piza
Ostatni pełny dzień pobytu, ponownie włóczenie się po Pizie. Przy okazji było to też Boże Ciało, które w tym bardzo katolickim kraju obchodzi się w niedzielę, a nie czwartek, który był normalnym dniem pracującym. Z punktów programu w końcu została zaliczona Krzywa Wieża. Śmiesznie się wchodziło, bo w zależności od tego, gdzie się było w stosunku do nachylenia, szło się normalnie albo ściągało na jedną lub drugą ścianę.
Liczyłam na zobaczenie procesji i dywanów z kwiatów, ale ostatecznie do niczego nie doszło.
Następnego dnia, chyba po południu, był wylot z Pizy i na tym się skończyła moja toskańska przygoda.
Jakiś czas temu wyświetliło mi się na Facebooku wspomnienie z zeszłego roku tego, jak się zastanawiałam, co zrobić z blogiem. Weny na pisanie (bloga) nie ma, hosting i domena trochę kosztują, nie mam ochoty przesiadać się znowu na jakiś darmowy portal blogowy. Brak aktywności na blogaskowym fanpejdżu też mnie gryzł w sumienie.
Niedługo po tamtym wpisie po cichu usunęłam fanpejdża blogaska. Nikt pewnie nie zauważył.
Ale blogasek (z opłaconym do grudnia hostingiem i domeną) pewnie pozostanie przy życiu. Przynajmniej do momentu, w którym przestanie mnie gryźć sumienie przez brak aktywności.
Podoba mi się ten blogasek. Kawał historii – trzynaście lat pracy zawodowej plus perypetii osobistych z naciskiem na koty. Wspomnienie tego, że kiedyś byłam w stanie przeczytać ponad 40 książek w ciągu roku.
Z tym czytaniem książek jest tragedia. Fanfiction o długości kilkunastu tysięcy słów po angielsku wciągam niczym Reksio szynkę. Dzisiaj rano doczytałam pierwszą książkę od chyba ponad roku. Fakt, miała ponad sto tysięcy słów (nieco ponad czterysta stron) (po polsku), według autora. Książka była ciekawa i sporo się z niej dowiedziałam. Ale leżała na szczycie kupki wstydu od około roku, jak mi się wydaje. Tamtych czterdzieści książek rocznie to nie były nowele, to były prawilne, drukowane (bądź też cyfrowe, acz nie fanfiction) książki o długości średnio dwieście stron.
Jedna książka.
„Przepis na człowieka” baj Dawid Myśliwiec baj de łej. Tempo mojego czytania wcale nie świadczy o jakości przekazywanych treści.
Kupka wstydu czeka, zawierając głównie dzieła mojego obecnie ulubionego Tumblrowego „celebryty”, Neila Gaimana (zbiór krótszych treści plus wycinki z dłuższych, dostałam na własne życzenie na Gwiazdkę i nadal nie ruszyłam; do tego 8 tomów Sandmana, bo mnie serial poraził; aczkolwiek o komiksie wiem już na tyle dużo, że trochę boję się czytać).
Książkę doczytałam w miejscu, które zajmuje trzecią pozycję (z trzech) na mojej liście miejsc, które poprawiają mi humor (zaraz za Bulwarem Nadmorskim w Gdyni i Starym Rynkiem w Krakowie). Miejsce to czterogwiazdkowy hotel ze SPA, Anders w Starych Jabłonkach niedaleko Ostródy. Poprawianie humoru tamże zazwyczaj kosztuje mnie nieco ponad tysiąc złotych za dwie noce (ale są w tym zawsze przynajmniej dwa zabiegi w SPA, plus śniadania i obiadokolacje – a żarcie mają tam świetne – do tego taplanie się w basenie i/lub suszenie się w saunie do woli), ale jadę tam po konkretną jakość usług i tę jakość otrzymuję. Aż szkoda, że nie robią tam żadnych szkoleń czy konferencji stomatologicznych. Chętnie wpadałabym tam częściej – i z możliwością wliczenia sobie pobytu w koszty prowadzenia działalności gospodarczej ;).
No więc wróciłam dzisiaj z weekendu w Andersie, weszłam do mieszkania, zobaczyłam, że Mrówka zarzygała mi podłogi w dwóch z trzech pokoi (plus narzutę na łóżku), więc zamiast się rozpakować, zaczęłam sprzątać i z rozpędu, poza ogarnianiem podłogi, umyłam jeszcze dwa okna. Na parapecie trzeciego stoją doniczki z zimującymi pelargoniami, czekającymi na wystawienie na balkon (czyli w maju), więc nie wiem, czy kiedykolwiek umyję to okno, bo taką akcję robiłam ostatnio kilka lat temu. Muszę częściej z Andersa wracać, może wreszcie uda mi się ogarnąć bałagan w mieszkaniu (głównie kurz. Karaluchów nie stwierdzono).
Poza tym co u mnie? Kredyt spłacam dalej, na początku maja będę miała wymieniane drzwi wewnętrzne w mieszkaniu, nadal mam Mrówkę i Balbinę za towarzystwo, do związków romantycznych mnie nie ciągnie. Chodzę na terapię i rozpracowuję różne sprawy prywatne (poza brakiem chęci na związki, ale to sobie sama rozpracowałam i nie wymaga to dyskusji) i zawodowe. Dalej pracuję w mojej placówce eks-stażowej. W październiku wymieniłam komputer z laptopa gamingowego na gamingowego potwora PC (dla mnie potwora, dla zapalonych graczy karta graficzna RTX 3080 to pewnie już jest *meh*) (procesor AMD Ryzen 5 5600 6-Core Processor 3.50 GHz, 16 GB RAM, 1TB SSD + 4TB HDD; monitor Gigabyte G27Q, klawiatura jakiś Logitech, myszka jakieś Steelseries 🙂 ). Nie mam pary, żeby sobie paszport wyrobić (bo to wymaga wstania rano i pójścia do urzędu), aczkolwiek wiem, że powinnam to zrobić, biorąc pod uwagę, kto może znowu wygrać następne wybory parlamentarne (taaaa, jasne, wyemigrowałabym, mhm, oczywiście. Może po kolejnym roku terapii). Chociaż paszport to jest raczej w celu możliwości wyjazdów urlopowych do krajów spoza UE/Strefy Schengen.
W czerwcu lecę sobie na tydzień do Pizy – będą to moje pierwsze od dłuższego czasu wakacje zagraniczne nieorganizowane przez biuro podróży (poprzednie to była bodajże Praga w 2014 – samodzielnie – i Belgia z Holandią w 2015 – z siostrą). Mieszkanie wynajęte, w planach kursy pociągami do Florencji, Lukki i miasteczek w regionie Cinque Terre. Jeszcze nie odliczam, ale już się cieszę :).
Po poprzednio opisanym wyjeździe na Maderę, w tym samym, 2021 roku był też wyjazd do Rethymno na Krecie (jestem totalnie zakochana i gdyby świat nie był taki duży i ciekawy, to bym tam wróciła), a w zeszłym roku na Rodos (który to wyjazd właściwie powinnam też dokładniej opisać i wrzucić tu jakieś zdjęcia).
Ponieważ mamy początek stycznia, humory coś nie te, laba się kończy i teraz będzie tylko zapierlod do Wielkanocy (dla mnie do przełomu marca i kwietnia, bo biorę tydzień urlopu, żeby dojść do siebie po miesiącu urlopu mojego szefa 😉 ), to wklejam trzy fotki z Grecji.
I niech Was te trzy zdjęcia dociągną do kolejnego urlopu.
Tydzień do urlopu. Od tygodnia kaszlę męcząco, nawet poszłam do lekarza, lekarz stwierdził zakażenie wirusowe, dostałam na wyciszenie sterydy w dwóch postaciach i syropek. Te sterydy jakoś do mnie nie przemawiają. Zawsze byłam kiepska (nawet bardzo) z farmakologii, ale sterydy przy infekcji to chyba średnio? Miałam się zgłosić ponownie, gdyby syropek po trzech dniach nadal nie pomógł.
I chyba się zgłoszę w poniedziałek.
Tak po prawdzie, to nie wiem, czy zdzierżę ten tydzień w pracy. Jestem chyba niemożebnie wręcz zmęczona, muszę mieć chociaż tydzień nicnierobienia. Jeszcze chętniej dwa. Nie chce mi się jeździć do pracy i kręcić kolejnych kanałów. Rzygam już tymi Kerrami i podchlorynem sodu. Jeden pacjent czeka na odbiór protezy; najbliższe terminy do mnie są za miesiąc, a gdzieś trzeba by było ewentualnie powciskać paców w przypadku nieplanowanej nieobecności. Tylko to mnie powstrzymało przed odpowiedzią twierdzącą na pytanie lekarza: „Zwolnienie?”. Dzisiaj żałuję.
Wypalenie zawodowe mi się włącza? Czy to naprawdę tylko kwestia tego, że od lipca nie miałam pełnego tygodnia wolnego, bo pracowałam nawet 27 i 28 grudnia?
Od początku czerwca mam nowego kota. Ma na imię Rysiek i przed chwilą wyglądał tak:
A chwilę później tak:
Przywiozłam go z Olsztyna, jak miał 8 tygodni. Podobno to półkrwi Syberyjczyk. Fakt, ogon mu się robi coraz bardziej puchaty. Najpuchatszy z całego kota.
I stałe zęby mu rosną.
Rozrabia jak na kocie dziecko przystało (głównie biega po mieszkaniu i próbuje pobić kolejne rekordy wysokości. Pogryzł nam też jeden kabel od głośnika) i urodą nadrabia to swoje rozrabianie.
Poza tym byłam już na urlopie. W Bułgarii, w kurorcie Słoneczny Brzeg, 7,5 km od Nesebyru. Na wycieczkach były m.in. takie widoki:
Ogólnie miejsce fajne na totalne lenistwo, bo koło Słonecznego Brzegu nie ma nic ciekawego, poza samym Nesebyrem, który jest urokliwy, bardzo zabytkowy i pełen straganów. Większość czasu spędziliśmy nad hotelowym basenem, opalając się i pijąc drinki. W rezultacie tego drinkowania niemal totalnie straciłam ochotę na alkohol. Od powrotu chlapnęłam sobie kieliszek różanej nalewki, której reszta ostatecznie dostała się siostrze mojej jedynej, i kieliszek Krupniku Słony Karmel (siostra ma na mnie zły wpływ). Nie, żebym wcześniej piła dużo i regularnie, ale nawet piwka na koniec gorącego dnia się nie chciało.
Widoki powyżej to z wycieczki fakultatywnej do Bałcziku (piękne ogrody Marii, królowej rumuńskiej) i na półwysep Kaliakra (gdzie było zrobione powyższe zdjęcie). Bułgaria jest krajem z bardzo długą i ciekawą historią, ale jeśli ktoś chce mieć tanie wakacje, to Słoneczny Brzeg odpada, bo jak na kurort przystało jest drożej niż w Polsce.
Dla mnie dodatkową rozrywką był lot samolotem (leciałam pierwszy raz), który głównie utwierdził mnie w przekonaniu, że zwierzęciem jestem wybitnie lądowym. Widoki w drodze powrotnej mieliśmy wprawdzie fajne
ale jakieś to dla mnie wszystko za kruche jest.
Wiem, jeden rzut oka na flightradar24.com i widać, jaki jest ruch w powietrzu i jak rzadko cokolwiek się dzieje, ale mimo wszystko. Jak coś się dzieje, to z przytupem.
I tak w przyszłym roku lecimy do Grecji, na Zante, albowiem moja siostra jedyna ma na mnie zły wpływ. Rodzice chcą mnie namawiać na Korfu na następny rok, ale ja już myślę o Chorwacji albo Hiszpanii. Czy innej Portugalii. Zobaczymy.
Ogólnie po dwóch tygodniach pracy po urlopie dochodzę do wniosku, że potrzebny mi kolejny wyjazd. Najlepiej do SPA. I nawet wiem, którego.
Albo jest to potrzeba zrobienia czegoś ze swoim życiem, najchętniej zawodowym. Jakieś podniesienie kwalifikacji czy coś, bo ostatnio kolega ze studiów się do mnie odezwał z propozycją pracy, na cztery ręce, mikroskop, a ja pomyślałam, że ja nie ta liga, ja prosty wiejski dentysta jestem. Trochę stoję w miejscu. Mam chrapkę na jedno szkolenie z protetyki na początku grudnia, ale, kurna, jakoś mnie nosi. Kopsnąć się gdzieś w sobotę, posłuchać czegoś pożytecznego, ciastek zjeść i darmowej kawy się napić.
W szkole już nie pracuję. Raz do mnie zadzwonili, tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, nie mogłam odebrać, nie oddzwoniłam, od tamtej pory cisza. Chyba wreszcie muszę definitywnie zamknąć tamten rozdział.
Urlop zaczęłam obmyśliwać już w styczniu-lutym. Padł pomysł na Bieszczady. Wstępny termin: przełom lipca i sierpnia.
Potem przyszło zaproszenie na ślub znajomych, który miał się odbyć 1 lipca. Para młoda mieszka w Warszawie, więc po otrzymaniu wstępnego zawiadomienia myślałam, że ślub będzie tam. Kiedy zaproszenie właściwe przyszło pocztą, okazało się, że całość będzie w ogólnie pojętych okolicach Zawiercia, znaczy w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Ponieważ stwierdziłam, że dwa razy w ciągu miesiąca na południe Polski tłuc się nie będę, połączyliśmy jedno z drugim – przyspieszyłam urlop. Całe szczęście nie miałam jeszcze zarezerwowanego noclegu.
Ruszyliśmy moim autem w piątek, 30 czerwca. Ja wyjechałam koło 14, Ł. dołączył do mnie w Gdańsku ok. 15:20. Pokonując korki na obwodnicy 3miasta i jedno ślimaczenie się autostradą (na której po drodze skończył mi się LPG, ale przecież mam jeszcze cały bak benzyny, prawda?), ok. 23 nieomal widzieliśmy szyld hotelu, gdzie mieliśmy spędzić weselny weekend.
No cóż. Auto w pewnym momencie po prostu straciło moc i zgasło. Po odpaleniu ujechało kilka kilometrów (całe szczęście wjechaliśmy w oświetlony teren zabudowany), po czym umarło i nie chciało ożyć.
O tym, gdzie dokładnie byliśmy, wiedziałam z ekranu nawigacji GPS.
Oczywiście musiałam się pożalić na Fejsie (uczyniłam to jakoś w trakcie szukania pomocy, kiedy czekaliśmy na czyjś telefon).
Mam ubezpieczenie z Assistance. Próbowałam się dodzwonić do okolicznych pomocy drogowych (wszyscy zajęci) i ubezpieczyciela. Do tego drugiego udało mi się za trzecim razem i po kilkunastu minutach czekania na połączenie. Przyjęto zgłoszenie, przy czym nasze perspektywy nie wyglądały dobrze: mogli nas zawieźć w tylko jedno miejsce (np. na parking warsztatu albo do hotelu: w drugie musielibyśmy sobie sami organizować dojazd). Po kilku minutach oddzwonił pan z pomocy drogowej ze Szczekocin, bo to on miał umowę z moim ubezpieczycielem na pomoc w ramach Assistance.
I w tym momencie bardzo panu dziękuję, bo zostaliśmy potraktowani naprawdę po ludzku i profesjonalnie. Przyjechał z lawetą jakiś jego znajomy, zaufany mechanik. Zaciągnął moje autko na lawetę. ODWIÓZŁ NAS I NASZE RZECZY DO HOTELU. Po czym zabrał samochód do warsztatu z zapowiedzią, że będzie o ósmej rano dzwonił z wynikami diagnostyki.
W łóżkach znaleźliśmy się ok. 1 w nocy.
Pan mechanik zadzwonił, zgodnie z obietnicą:
Kilka godzin później odezwał się również pan ze Szczekocin. Oczywiście trzeba było o tym napisać na fejsiku 😉
Po dalszej weryfikacji wyszło, że poszły prawdopodobnie wtryskiwacze. Pan ze Szczekocin przywiózł moje auto na lawecie, poinstruował mnie, jak je odpalić od razu na LPG w trybie awaryjnym (zazwyczaj po uruchomieniu silnika samochód chwilę chodzi na benzynie, po czym przełącza się na gaz), stwierdził, że dopóki jest ciepło, to można tak jeździć, trzeba tylko pilnować, żeby nie zabrakło LPG. Bardzo pomógł nam fakt, że nocleg mieliśmy w hotelu nad stacją benzynową, więc auto jeszcze na lawecie zostało zatankowane prawie pod korek.
Lokalsi nas nie oskubali.
1 lipca o 14 wyruszyliśmy na wesele wraz z niewielką grupą członków tzw. Bocznicy, czyli dziś już niestety nieistniejącej grupy dyskusyjnej, której członkami byłam m.in. ja, Ł. (dzięki tej grupie się poznaliśmy) i Pan Młody.
Sam ślub i wesele… Pogoda średnio dopisała. Co miało znaczenie, jako że ceremonia ślubna miała miejsce na świeżym powietrzu, ale chowaliśmy się pod parasolami i drzewami i nikt chyba specjalnie nie zmókł.
Potem zawieziono nas do innego hotelu, a tam… były tańce i hulanki, i góra pysznego jedzenia, i przejażdżka wozem drabiniastym (dla wielu traumatyczne przeżycie, wsiadało się trzeźwym, wysiadało zachrypniętym i pijanym 😉 ), moje prawie-szpilki okazały się całkiem wygodne i nie zdzierżyłam dopiero wchodzenia po schodach w naszym miejscu noclegowym, kiedy ok. 3 w nocy tam zlądowaliśmy.
W niedzielę 2 lipca ruszyliśmy w Bieszczady. Dojechaliśmy koło 17. Było deszczowo i mgliście. Zameldowaliśmy się w naszej bazie (Gościniec Horb w Strzebowiskach).
3 lipca ruszyliśmy zwiedzać. Na pierwszy ogień poszła Solina (Zalew Soliński; chcieliśmy zwiedzić elektrownię, ale w poniedziałki nie ma zwiedzania i bosko, że jest o tym gdziekolwiek napisane) i Lesko (miasteczko i kirkut).
4 lipca kopsnęliśmy się nieco dalej, bo do Sanoka. W Sanoku znajduje się największy skansen w Europie.
Stworzyliśmy grupę wycieczkową z przypadkowo poznanymi przy kasie ludźmi i ruszyliśmy na ponad 2 godziny wędrówki z fajną przewodniczką. Ogólnie w tym skansenie można spędzić cały dzień, od przyszłego roku ułatwi to karczma, która się otworzy na terenie, a nie przed bramą. Polecam serdecznie. Ze skansenu ruszyliśmy do zamku, gdzie obejrzeliśmy m.in. największe zbiory twórczości Beksińskiego. Nie dało się wszystkiego obejrzeć (zabrakło sił i czasu), ale ogólnie z jego dzieł: fotografii, grafik czy najlepiej znanych obrazów wyziera niepokój i depresja, której podobno nie miał, ale „zaprzeczenie to silny mechanizm obronny”.
5 lipca to była trasa objazdowa. Zaliczyliśmy Wodospad Ostrowskich, Chmielowe Kaskady, próbowaliśmy zobaczyć żubry (ale się schowały), zrobiliśmy piwne zakupy w browarze Ursa Maior i serowe u Greka mieszkającego w Wańkowej, i w końcu udało się wejść do wnętrza Zapory Solińskiej.
(Odwrotne graffiti to takie wymyte z brudu na ścianie myjką ciśnieniową)
Do domu wróciliśmy z lekka wypruci. Wieczorem zaczęłam się nudzić i uruchomiłam niedawno skończonego pierwszego „Wiedźmina” (grę). Pierwsze przejście trwało u mnie pół roku. Drugie, zaczęte na tych wakacjach, skończyłam już w domu, po 3,5 tygodnia. Drugiego „Wiedźmina” mój laptop nie jest w stanie normalnie pociągnąć (bo zamieniłam dwa rdzenie procesora i kartę graficzną na 12 GB RAM i 250 GB dysku SSD), co mnie zasmuciło jeszcze przed urlopem.
6 lipca postanowiliśmy odpocząć i nic nie robić, ale ok. 13 w pensjonacie wyłączyli nam internet, więc trzeba było wyjść z domu ;). Poszliśmy na nóżkach na obiad do pobliskiej knajpy, po drodze zadzwoniłam do kuzyna mojej mamy, który wedle wszelkich danych posiada w okolicy pensjonat. Okazało się, że ów pensjonat znajduje się w sąsiedniej wsi. Umówiliśmy się na wieczór. Tam sprowokowano naszą ambicję: jak to tak, jesteśmy w górach, a na żaden szczyt nie chcemy wejść? Na Połoninę Wetlińską ludzie wchodzą w klapkach! No to się wyklarowały plany na ostatni dzień naszego pobytu.
7 lipca, piątek. Planowana wyprawa wysokogórska (całe 1223 m n.p.m., podejście od 872 m). Na wyposażeniu aparat fotograficzny, kilka małych butelek wody i kije do nordic walkingu. Weszliśmy.
Było ciężko. Może to nie było zimowe wejście na K2, ale a) bez kijów ani rusz. Dzień wcześniej wywaliłam się idąc po asfalcie, na kijach przynajmniej moja zaburzona równowaga dawała sobie radę; b) na szlaku spod Przełęczy Wyżnej nie radzę iść w klapkach, bo jest kamieniście na sporym odcinku; c) moja czasem ujawniająca się skłonność do spadków glukozy nakazuje brać coś słodkiego ze sobą na szlak. W drodze w dół poczułam się dziwnie, według Ł. zbladłam. Uratowała mnie Pepsi kupiona na szczycie, w schronisku. Poza tym d) czasy podane na oznakowaniu szlaków są mniej-więcej zgodne z tempem chodu osób bez kondycji (czyli naszym); e) widoczki są bombowe; f) miałam na sobie m.in. koszulkę z długimi rękawami, które w drodze podwinęłam. Ani się obejrzałam, a zrobiła mi się opalenizna do połowy przedramienia.
Do lokum dotarliśmy żywi i raczej usatysfakcjonowani. Od morderczych zakwasów uratowały nas tabletki Asparginu, wzięte przed i po wyprawie. W rezultacie następnego dnia oboje byliśmy sztywnawi, ale byliśmy w stanie normalnie się poruszać (w sensie bez bólu).
8 lipca ok. 10 opuściliśmy nasze śliczne, przyjazne lokum. Do Piotrkowa Trybunalskiego jechaliśmy drogami gminnymi i powiatowymi, pod Piotrkowem (dokładnie w połowie drogi) mieliśmy wjechać na autostradę. Zrobiliśmy chwilę przerwy na stacji benzynowej. Po wyjeździe ze stacji, na nieco dziurawym odcinku, coś mi zaczęło niepokojąco stukać w jednym kole. Zjechaliśmy. Obejrzeliśmy wszystkie koła dookoła, myśląc, że złapałam kapcia. Ostrożnie ruszyliśmy dalej, było cicho. Już na autostradzie sytuacja się powtórzyła. Znowu zjazd. Jedno koło gorące. Szukam w sieci informacji, co to może być. Pierwsza diagnoza: poszło łożysko. Ale co zrobimy 400 km od domu? Nic. Ruszyliśmy powolutku i ostrożnie, mimo chęci znalezienia się w domu jechałam spokojne 100 km/h. Była cisza. Na następnym postoju na stacji stwierdziliśmy, że owo koło jest nieco cieplejsze od pozostałych, ale chyba możemy się bardziej rozpędzić. Ruszyliśmy dalej. Znowu stuka. Nici z rozpędzania, dalej suniemy 100 km/h (najbardziej waliło w przedziale 60-80 km/h, potem cichło, ale generalnie cały czas był słyszalny szum). W domu znaleźliśmy się o 23. Ł. po przejściu przez próg mieszkania ucałował podłogę.
W niedzielę jechaliśmy do moich rodziców, więc po drodze zostawiłam auto u mechanika. Dnia następnego dowiedziałam się, że poza pompą paliwową poszły klocki hamulcowe i jakieś prowadnice w owym rozgrzewającym się kole. Ogólnie mieliśmy szczęście, że się w ogóle doturlaliśmy do domu.
Wypróbowane miejsca, gdzie dają jeść za opłatą:
Restauracja „Niedźwiadek”, Ustrzyki Dolne, Dworcowa 5. Miejscówka polecona przez Krytykę Kulinarną (specjalnie tam jechaliśmy przez tę rekomendację). Jedzenie (rożki baranie dla Ł., gołąbki po bieszczadzku z kaszą i sosem borowikowym dla mnie) bardzo smaczne, tylko moje, no cóż, chłodnawe. Ale w sosie rzeczywiście były grzyby, nażarliśmy się pod korek.
Restauracja „Stary Kredens”, Sanok, pl. św. Michała 4. Tu, jak dla mnie, dużo większe wow. Dania bardziej wymyślne i skromniejsze ilościowo, ale wystarczające, żeby się najeść.
Bar „Na tarasie”, Solina. Ot, bar w drodze na koronę zapory od strony miejscowości Solina. Karta dań wybitnie uniwersalna i barowa, ale żarcie było zjadliwe, ciepłe i w dużych ilościach.
Karczma „Brzeziniak”, Przysłup. Restauracja najbliżej naszego pensjonatu (15 minut piechotką po nieczynnych torach kolejki wąskotorowej – właśnie wracając z niej inną trasą wywaliłam się na asfalcie, ale cóż, ta zupa grzybowa była naprawdę dobra 😉 ), porcje wielkie, w „normalnych” cenach (20-35 zł za danie główne), pyszne.
Przy okazji bardzo, bardzo polecam Pensjonat Horb i dziękuję Czytelniczce za polecenie :). Położony na końcu wsi, w nocy tylko żaby grały, widoki z tarasu przepiękne, śniadania super (oprócz pieczywa, wędliny, sera i warzywnych dodatków zawsze dostawaliśmy coś ciepłego, do tego można sobie wziąć płatki czy jogurt, plus oczywiście kawa i herbata), pokoje wygodne i wyposażone we wszystko, co jest potrzebne (ręczniki w łazience, suszarka do włosów, lodówka, telewizor 😉 ).
Może kiedyś tam wrócimy, bo jeszcze kolejkę wąskotorową trzeba zaliczyć, do Przemyśla pojechać, Polańczyk zwiedzić albo na jakowąś wycieczkę stamtąd wyruszyć…
Przedpołudniem ostatniego dnia pracy przed urlopem, na 7 pacjentów, 6 jest zapisanych z leczeniem kanałowym. Jeden mleczak, chyba 2 wypełnienia kanałów, reszta pierwsza wizyta po dewitalizacji/wstępnym oczyszczeniu.
Już raz było podobnie. Ciekawe, czy nam narzędzi starczy.
Dobrze, że po południu tylko jeden „kanał”, może dożyję…
(Ł. wczoraj wieczorem zaczął snuć plany. Wyjeżdżamy w piątek po południu, odbieram go z pracy.
Ł.: To w piątek wychodzę z domu i jest duża szansa, że nie wrócę. Pakujemy się, rzucamy wszystko w pi*du i jedziemy w Bieszczady.)
Mój tygodniowy urlop na nicnierobienie dobiega niniejszym końca. Pierwsze cztery (a właściwie 5, bo razem z niedzielą) minęły mi na właśnie nicnierobieniu z przerwami na podstawowe sprzątanie i zakupy. A nicnierobienie w moim wypadku to przesiadywanie w Internecie, na łóżku z książką albo granie w „Wiedźmina”.
Weekend od piątku do dziś był wyjazdowy. Jakoś udało mi się przekonać Ł. do wypadu do mojego ulubionego hotelu ze SPA. Poprzedni nasz pobyt w hotelu był związany z moją konferencją, lokalizacja była średnio przyjazna (posiłki wieczorem były wydawane za każdym razem w innym miejscu, poza tym Ł. się najzwyczajniej w świecie wynudził jak mops), więc nasz wypad do Andersa w Starych Jabłonkach był okupiony ryzykiem, że padnie „nigdy więcej!” i później jeździć będę sama albo wcale. Oba wyjścia niefajne, bo ja Andersa bardzo lubię, a jeździć w pojedynkę, jak się jest w związku, też tak trochę nie bardzo.
Podeszłam do tego metodycznie. Mianowicie jakieś 15 minut drogi od Andersa leży Gietrzwałd i Karczma Warmińska. W Karczmie kiedyś już byłam, opinie mają bardzo dobre. Więc najpierw pojechaliśmy na obiad. I to był bardzo dobry pomysł, bo żarcia było dużo, było pyszne (czernina spełniła oczekiwania Ł., choć ja osobiście nie mam nawet odwagi spróbować), podane szybko i przez miłą obsługę. Więc udało się trochę przykryć wątpliwości ;).
A Anders jak Anders – ładne pokoje, wygodne łóżko, basen i sauna w cenie noclegu, posiłki w formie szwedzkiego stołu (pierogi z rybą na kolację w piątek rozwiały chyba resztę wątpliwości). Na sobotę miałam zaplanowane zabiegi w SPA, do tego dokupiliśmy godzinkę na torze do bowlingu, była też zaplanowana bardziej romantyczna kolacja. Po śniadaniu poszliśmy też na basen. Rezultatem naszych sobotnich aktywności jest to, że dzisiaj ja się ledwo ruszam, a Ł. też jest nieco zesztywniały.
Ogólnie ten wyjazd minął nam pod znakiem pysznego żarcia. Trzeba się przeprosić wreszcie ze sprzętem do fitnessu i pożegnać słodycze.
Wnioski z soboty: w bowling jestem niezmiennie beznadziejna; nie wiedziałam, ile tracę, nie korzystając wcześniej z sauny; jak już zabierać laptopa i dysk przenośny, dobrze zabrać jeszcze kabel HDMI, bo hotelowe telewizory nie trawią plików .mkv.
Najważniejszy wniosek padł jednak przed powrotem do domu: następnym razem, jak tam pojedziemy, to na dzień dłużej. Byłam w ciężkim szoku, jak to usłyszałam ;).
Recepcjonistka nie patrzyła dziwnie.
Pogoda była do kitu, nawet nie było kiedy pójść na spacer.
I zaklepałam nam miejscówkę na urlop letni. Bardzo dziękuję „dentystce z Lublina”, która pod poprzednią notką podrzuciła namiary – z jednego z nich skorzystaliśmy :). Urlop jednak odbędzie się w pierwszej połowie lipca. Przynajmniej taką mamy nadzieję, bo zadatek na lokum wpłacony, tylko szefostwo jeszcze o naszych planach nie wie.
Kolejne lenistwo za półtora miesiąca. Majóweczka 🙂
Przyszły tydzień mam wolny. Wszyscy dookoła mi zazdroszczą, jakby nie można było pójść do szefostwa i albo wykorzystać należne dni wolne (to dla szczęściarzy na umowie o pracę), albo pogodzić się ze zmniejszonym przychodem i pozwolić sobie na lenistwo i rozrywki (opcja dla pozostałych pracowników). Czasem trzeba. Moje plecy wołają o pomoc*.
No to w poniedziałek jadę do ortodontki. Ząbek, który miał się od ostatniej wizyty obrócić, się nie obrócił, a miejsce w łuku jest – tyle że trzy zęby dalej. Zobaczymy, co z tego będzie. Na razie wiem tyle, że z pudrowego różu ligaturek przejdę na jadowity fiolet. A co. Zabroni mi ktoś?
Potem planuję pojechać kupić sobie nowy stanik, o. Miałam to zrobić w Dzień Kobiet, ale pracowałam wtedy od 8 do 20, więc mi się nie chciało.
Wtorek będzie leniwy, planów brak. Może lokum ogarnę. Książkę poczytam, kryzys mam. W „Wiedźmina” pogram, golem na bagnach czeka na pokonanie 😉 (wtajemniczeni będą pewnie pamiętać, o co chodzi).
Środa to będzie przedsmak weekendu. Najpierw na 10 kosmetyczka. Potem na 13 fryzjer. A później zakupy. I na koniec kino.
Czwartek znowu leniwie. Może uda mi się znaleźć jakieś lokum na urlop letni, na razie celujemy w Bieszczady. Warunek: przystępna cena, dobra baza wypadowa (w sensie w promieniu 100 km jest co obejrzeć/gdzie pochodzić), wygodne łóżko, swobodny dostęp do wyposażonej kuchni, ładna łazienka. Jako bonus dostęp do internetu ;). Jeśli ktoś zna jakieś przystępne lokacje**, proszę dać znać ;).
A w piątek do SPA :). Do niedzieli :). Trochę się śmieję, bo moi rodzice byli w tym samym hotelu w ten weekend. Ciekawe, czy recepcjonist(k)a będzie się na mnie dziwnie patrzeć, jako że nazwisko mam dość charakterystyczne ;).
A od kolejnego poniedziałku dalej praca. Do maja, długa majówka będzie :>. Urlop letni na przełomie lipca i sierpnia. Jednak takie odpuszczenie sobie jest mi potrzebne raz na 3-4 miesiące.
Tak jeszcze a’propo zdrowia, wstęp miałam w piątek. Byłam na cytologii. Dla osób, które nigdy nie miały, a mogą mieć (ja przez długi czas nie mogłam, chodziłam tylko na USG) – badanie nie boli, trwa dosłownie minutkę, a warto.
* Łamanie kości u tej samej pani, co regularnie nastawia moją siostrę, jest zaplanowane na 27 marca. Pewnie się podzielę wrażeniami, bo podczas rozmowy telefonicznej padło stwierdzenie, że „robi się lordoza kręgosłupa szyjnego, trzeba to najpierw nastawić”. Na moje pytanie, czy będę w stanie pracować dzień później, usłyszałam „a ma pani wybór?”. Stay tuned 😉
** BTW, lokacje. Widać, że się zabrałam za gry komputerowe…