W zeszłym roku napisałam posta o swoich kotach. Byłam wtedy w trakcie pewnego rodzaju żałoby po Ryśku i Lenie. Nadal oczy mi wilgotnieją na ich wspomnienie, ale ponieważ jest to wpis dość „wysoko” na stronie w porównaniu z tym, co piszę teraz, postanowiłam nieco zaktualizować informacje.
1 lipca 2020 roku, po szybkich poszukiwaniach na OLX i zakochaniu od pierwszego wejrzenia, wymianie smsów z autorką ogłoszenia, szybkim telefonie, czekaniu na wieść, czy kot jest jeszcze dostępny i jeszcze szybszej wieczornej jeździe do Gdyni (to była środa, w środy pracuję do 18:30, więc po robocie był kurs do domu po transporter i zaraz potem jazda 25 kilometrów w jedną stronę), do mojego mieszkanka dołączyła Balbina.
Balbina miała wtedy ok. 2-3 lat, została podobno odłowiona z ulicy w Gdyni. W swoim gdyńskim domu miała cudownych karmicieli, ale też mniej cudowną kocią towarzyszkę, która ją ścigała po mieszkaniu.
Z drugiej strony byłam ja, na skraju załamania i z wyjącą po nocach od trzech miesięcy Mrówką.
Kot został wzięty dla kota. Ja nie muszę mieć dwóch. Ale Mrówka musi mieć.
Balbina przez pierwsze dwa dni wyglądała głównie tak:
Ogólnie wiedziałam, że jest płochliwa, na ręce nie daje się w ogóle wziąć, próby złapania kończą się gonitwą po mieszkaniu, chyba że się ją weźmie naprawdę z zaskoczenia, ale kot wykazuje poza tym właściwie zero agresji, a o to mi w dużej mierze chodziło. Mrówka jest kocią seniorką, tu nie chodzi o przepędzenie jej po mieszkaniu, czego radośnie podejmował się Rysiek, tylko o jej instynkt stadny.
Trzeciego dnia było trochę lepiej, bo tak:
Trwało to dobre kilka dni, zanim Balbina zaczęła w ogóle jeść i pokazywać się w otwartej przestrzeni. Zaanektowała najwyższe legowisko na drapaku – jako pierwszy z trzech kotów, które z tego wysokiego na 160 cm drzewka korzystały.
Zaczęliśmy się oswajać ze sobą.
Po kilku tygodniach dochodziło i do takich sytuacji:
Złapać się nadal nie daje, ale trzyma się obok, czasami włazi na mnie, jak leżę w łóżku, i udeptuje.
A to zdjęcie z dziś:
Zatem tak, mam dwa czarne koty. Jeden trochę bardziej czarny od drugiego.
Nie kochają się specjalnie, Balbina z Mrówką, ale Mrówka nie wyje w nocy (przynajmniej nie tak, jak wiosną), Balbiny nikt nie goni po mieszkaniu, poprzedni właściciele z zaskoczeniem przyjęli wieść, że Balbina daje się wyczesać i że leży czasami z kołami do góry, bo u nich to się podobno nigdy nie zdarzało.
Oczywiście do końca różowo też nie było, bo Balbiniarz ten, fujtro włochate, mała paskuda obsikiwała nam meble (w tym NOWIUTKĄ kanapę kupioną na zamówienie za kupę piniondzów), więc od sierpnia jest na lekach uspokajających (amitryptylina, na receptę), które powoli odstawiam, ale nie jestem pewna, czy nie będę musiała do nich wrócić. Obserwuję.
Madera, położona u północnych wybrzeży Afryki, jest dość “młodą” wyspą pochodzenia wulkanicznego, nazywana czasami Hawajami Europy. Jest bardzo górzysta, występuje tu kilkadziesiąt mikroklimatów. Woda pitna pochodzi z chmur, jest bardzo smaczna, bardzo miękka i jest jej pod dostatkiem, co jest bardzo ciekawe na wyspie położonej na środku oceanu.
Znana już Fenicjanom, została oficjalnie odkryta na początku XV wieku i bardzo szybko zasiedlona (nie było tu ludności pierwotnej).
Obecnie stanowi region autonomiczny Portugalii i jest peryferyjnym obszarem Unii Europejskiej: ma własny rząd i prezydenta, płaci się w euro, wyspa należy do strefy Schengen.
Główne lotnisko znajduje się niedaleko stolicy wyspy, Funchal; nazwane imieniem Cristiano Ronaldo (najsłynniejszy Maderczyk) ma opinię niebezpiecznego. Ostatni bardzo poważny wypadek miał miejsce w 1977 roku, kiedy to samolot linii TAP Portugal (jednej z najbezpieczniejszych na świecie), usiłujący wylądować w trudnych warunkach pogodowych stoczył się z bardzo krótkiego pasa (wtedy ok. 1600 metrów); zginęły wtedy 133 osoby. Obecnie lotnisko jest pełnowymiarowe, pas ma długość ponad 2700 metrów (część pasa jest podparta nad drogą na 180 filarach), ale ze względu na boczne wiatry i zmienne warunki pogodowe nadal jest bardzo trudne technicznie. Piloci lądujący tutaj muszą mieć specjalną licencję. Na YT można bardzo łatwo znaleźć filmiki ze spektakularnymi lądowaniami 🙂
Lądowanie samolotu lini Enter Air, który poleciał z Warszawy 27 marca 2021 m.in. ze mną i moją siostrą (pomysłodawczynią całego wyjazdu) na pokładzie nie było spektakularne, chociaż odbyło się podczas burzy. Odprawa była właściwie niezauważalna, obie pokazałyśmy zaświadczenia pomocne podczas podróżowania w czasie epidemii (w moim przypadku potwierdzenie przyjęcia obu dawek szczepionki przeciwko Covid-19) i szybko zostałyśmy odwiezione do hotelu Florasol sieci Dorisol w Funchal.
I tu zaczęło się robić ciekawie 🙂
Ponieważ nie zdążyłyśmy zrobić zakupów na kolację, wybrałyśmy się do hotelowej restauracji. Kolacja była pełna emocji – nie dość, że zgodnie ubzdryngoliłyśmy się sangrią, to jeszcze z powodu nagromadzonej w suficie wody (ciągle padało) spadł spory kawał płyt gipsowo-kartonowych. Ogólnie zastanawiałyśmy się, czy nie popłyniemy. Gdzieś na wzgórzach trzasnął piorun i zniknął prąd na całej ulicy (dopiero następnego dnia przeczytałam, że właściwie pół wyspy nie miało prądu, a lokalni mieszkańcy zaczęli się obawiać powtórki z 20 lutego 2010 roku, kiedy to w lawinach błotnych zginęło kilkadziesiąt osób). Ogólnie noc była bardzo kiepsko przespana, spędzona na wsłuchiwaniu się w plusk i szum wody za oknem.
Następnego dnia, po śniadaniu zjedzonym w pokoju (do restauracji nie było wstępu, dostałyśmy kanapki, owoce, ciasto i sok – z racji braku prądu o kawie nie było mowy) poszłyśmy na zakupy do lokalnej Biedronki (Pingo Doce) i potem na spacer po Funchal. Wyszło słoneczko, temperatura była przyjemna (ok. 18 stopni), spokojnie przedreptałyśmy ok. 16 kilometrów, zjadłyśmy obiad na mieście.
W poniedziałek odbyła się pierwsza zorganizowana wycieczka wraz z lokalnym biurem, Dragon Tree Travel, prowadzonym przez Polaka, Juliusza zwanego Julkiem. Wycieczki (były w sumie trzy) odbywały się trzema samochodami terenowymi Land Rover; gadaninę Julka można było słychać we wszystkich trzech za pomocą specjalnego systemu nagłaśniającego.
Ogólnie z Julkiem przejechałyśmy naprawdę spory kawał wyspy: górzyste centrum, północ z basenami lawowymi w Porto Moniz, lasy wawrzynowe, stary las laurowy Fanal, Półwysep św. Wawrzyńca, przeszłyśmy się wzdłuż lewady – jednego z kanałów, które rozprowadzają wodę skraplającą się na północy po całej wyspie… Ogólnie wycieczki Julka to chyba punkt obowiązkowy dla pierwszorazowych turystów na Maderze 🙂
Same też trochę pozwiedzałyśmy; największe wrażenie zrobił na mnie ogród tropikalny na wzgórzu Monte w Funchal – można tam spędzić cały dzień.
Ponieważ wtedy jeszcze nie zaczął się sezon turystyczny, trochę atrakcji nas ominęło, np. przejazd kolejką linową z Funchal na Monte i później zjazd saniami. Obie atrakcje ruszyły w maju.
Madera jest regionem ogólnie dość biednym – ze względu na izolację dużo ludzi choruje na depresję i alkoholizm (szpitale psychiatryczne i leczenia alkoholizmu razem wzięte mają więcej łóżek niż szpital ogólny), zarobki też nie są wysokie. W Funchal, gdzie mieszkałyśmy, spokojnie można dostać wszystko, co jest potrzebne, płatności kartą to norma, bardzo łatwo można się dogadać po angielsku.
Wiele dróg jest bardzo trudnych dla niewprawionych kierowców: drogi są wąskie, występują duże nachylenia terenu. Drogi szybkiego ruchu zaczęły powstawać dopiero w latach 90 XX wieku, zjazd z głównych traktów dostarcza sporo adrenaliny. W nagrodę kultura jazdy jest – na pierwszy rzut oka – bardzo wysoka. Pieszym ustępuje się pierwszeństwa na pasach, nikt nie trąbi po złości ;).
Nie jest to miejsce na plażowanie; plaż piaszczystych jest bardzo mało. Jest to natomiast raj dla osób lubiących wędrówki po szlakach turystycznych, bo widoki naprawdę zapierają dech w piersiach.
Co do lokalnej kuchni, warto spróbować espady (lokalna rybka głębinowa, podawana często z bananem), estepady (kawałki wołowiny pieczone na grillu; z powodu hodowli krów “na wolnym wybiegu” mięso jest bardzo delikatne) i bolo do caco (chlebek czosnkowy). Z lokalnych trunków alkoholowych można wymienić ponchę (najlepsza robiona na świeżo: biały rum z sokiem pomarańczowym i cytrynowym w równych proporcjach plus miód do smaku; w sklepach można dostać gotową ponchę, ale to nie to samo, chociaż kopie przyjemnie) i lokalne wino madera (wino wzmacniane).
Ogólnie był to bardzo udany wyjazd w niekonwencjonalne miejsce 🙂
(PS.: Restauracja hotelowa została ogarnięta w ciągu chyba 4 dni – pod koniec naszego pobytu nie było śladu po powodzi. Tamte opady należały zresztą do rekordowych w historii wyspy. Nie skończyły się tragicznie głównie dzięki temu, że padało głównie na wybrzeżu, a nie wysoko w górach, ale i tak podtopionych zostało kilka parkingów podziemnych.)
Już dawno zauważyłam, że żeby coś ze sobą zrobić, muszę się wkurzyć. Nie na jakiś drobiazg, jakąś namacalną rzecz, tylko tak ogólnie. Na siebie. Na świat. Na wszystko.
Noc z 27 na 28 czerwca miałam ciężką. Mrówka od ponad trzech miesięcy nie miała kociego towarzystwa, więc jojczała po nocach. My od tygodnia nie mieliśmy materaca, więc spaliśmy na wąskiej i trochę za krótkiej wersalce w salonie; zmiana mebla i miejsca naszego nocnego przebywania też się źle odbiła na Mrówie. Trwała kampania prezydencka z całym tym szczuciem na mniejszości. Ja byłam niewyspana, zmęczona i sfrustrowana. Tej niedzieli rano się ze mnie ulało. Siedziałam dobre pół godziny przy biurku i ryczałam.
Tego dnia postanowiłam pójść na terapię. Terapeutę znałam – postawił na nogi moją mamę i siostrę, ja też do niego chodziłam (terapia rodzinna z moimi rodzicami), kiedy byłam na studiach i prawie je zawaliłam z powodu uzależnienia od kompa.
Pan psycholog miał wolny termin na najbliższy piątek. Tak więc wylądowałam u niego na fotelu (do wyboru z kanapą) 3 lipca 2020 roku.
Zaczęłam od tego, jaka byłam sfrustrowana na cały świat. Chwilę później się okazało, że powód był bardziej konkretny. Hasłem przewodnim tamtej sesji było „dlaczego nie przyszła Pani z partnerem?”.
Poszłam do niego też tydzień później. Tym razem zaczęliśmy pracować nade mną, a nie moim życiem związkowym. Chciałam przestawić w sobie kilka rzeczy. Chciałam ruszyć trochę z rozwojem zawodowym: są rzeczy, szczególnie w protetyce, których na studiach nie udało mi się rozpracować, na stażu tym bardziej, i tak sobie żyję 10 lat w zawodzie, lepiąc dziury po próchnicy, dłubiąc w kanałach i wyrywając ząbki. A tej jednej, ważnej, rozwojowej, protetycznej rzeczy unikam jak ognia, bo nie mam praktyki. Jak do tego podejść?
Małymi kroczkami.
Ogólnie po trzech sesjach wychodzi na to, że te małe kroczki to w sumie klucz do rozwoju. Ja bym najchętniej zrobiła wielki skok, tyle że to mnie właśnie trzyma w miejscu.
Chciałabym kupić mieszkanie, ale boję się ponosić ryzyko kredytu hipotecznego na 3o lat. Co zrobić? Wystarczy na początek pomyśleć, czy na pewno jest mi to potrzebne. Pooglądać ogłoszenia. Oswoić się z myślą. Boję się ruszyć dalej z protetyką stałą? Wystarczy poświęcić pół godziny siedzenia na tyłku na przerwie na szlifowanie zębów usuniętych z powodu parodontozy. Robiąc u pacjenta coś innego pomyśleć, co można by u niego zrobić protetycznie. Jak sobie poszlifuję odpowiednią ilość zębów, znaleźć pacjenta, u którego byłby jakiś prosty przypadek.
Na pełne samotności pytanie „jak w wieku 34 lat zdobyć nowych znajomych w prawdziwym życiu” padła odpowiedź „poszukać wśród tych starych”. Może ktoś z mojego miasta, kogo znam ze szkoły, jednak chciałby wpaść na kawę. Tyle że po tej sesji została praca domowa: „co ja mogę dać ludziom, jaki mieliby powód, żeby mnie lubić?”
Cholernie trudne pytanie dla osoby, której się wydaje, że ma dziecinne pasje i hiperfiksowanie się na nich jej szkodzi, bo nie ma o czym rozmawiać z ludźmi.
Ogólnie wniosek jest taki, że w celu wykonania małych kroczków muszę oderwać się od laptopa.
Nie cierpię swojego ciała, mam nadwagę, nie mam kondycji. To co można zrobić? Małymi kroczkami. Pomysł na ten moment jest taki, żeby 20 minut dziennie, po pracy (albo przed, jeśli mam tylko popołudniówkę), poświęcić na jakąś bardzo spokojną aktywność fizyczną. Mam rowerek stacjonarny. Mam matę i książkę do jogi. Wiem, że 20 minut to mało, ale a) lepsze to niż nic, b) chodzi o wyrobienie nawyku robienia codziennie czegokolwiek dla formy fizycznej, c) małe krówa kroczki. Karnetu na siłownię nie wykupię, bo wiem, że się zmarnuje.
A w weekend jakaś dłuższa i trochę poważniejsza aktywność. Godzinny spacer po obiedzie, jak dziś, jeśli pogoda pozwoli. Wyjazd nad morze, zamoczyć kopyta w brudnej wodzie i pochodzić boso po piasku. Pójście na basen, bo unosić się na plecach umiem rewelacyjnie, nawet w słodkowodnym basenie, ale pływanie na brzuszku mnie stresuje.
Chciałabym nauczyć się rysować. Mam trzy książki na ten temat, ołówki i szkicownik. Czas też mam. Tyle że spędzam go przed kompem. Więc w weekend godzinka. Balkon posprzątałam, muszę się jeszcze gniazd os spod parapetów i gzymsów pozbyć i można się smażyć z ołówkiem w ręce.
A co do laptopa… Wieczorami czas zżera mi w głównej mierze pewna gra online. I tak przestałaby działać z końcem roku (jest oparta na Flashu), ale chyba trzeba jej powiedzieć „do widzenia” nieco szybciej.
Małe kroczki. Trzeba zrobić ten pierwszy, bo to wkurzenie się miesiąc temu to było tylko metaforyczne założenie butów. A potem może jakoś pójdzie.
Jak się przeprowadzałam do obecnego mieszkania, mieszkały tu już dwa koty mojej siostry: rudo-biały pręgowany Kisiel (jako kociak miał koci katar…) i czarna Mrówka. Taki wynajem mieszkania z kotami w pakiecie.
Kisiel był duży, lekko głupawy, raczej nienakolankowy, ale nieagresywny i całkiem przytulaśny. Żył sobie ok. 13 lat, przez ostatnie dwa lata z przewlekłą niewydolnością nerek. Pożegnaliśmy go w majówkę 2018 po wykryciu u niego nowotworu – kilka tygodni wcześniej zauważyłam, że schudł, nie chciał jeść, nie pamiętam, co weterynarze wtedy zalecili, ale w końcu w USG wyszło coś przylegającego do ściany jelita. Dostał „głupiego Jasia”, zrobiono mu dokładniejsze badania, pobrano biopsję; wybudził się, zawiozłam go do domu, pochodził sobie pijany z kąta w kąt, kiedy ja dzwoniłam, konsultowałam i zastanawiałam się, co zrobić, bo operować się tego niespecjalnie dało, a czekać aż kot wyniszczeje jeszcze bardziej? Tamtego dnia to Kisiel podjął decyzję za mnie – znaleźliśmy go pod łóżkiem.
Została Mrówka. Nie pamiętam dokładnie, jak się wtedy zachowywała, ale dwa tygodnie później wypatrzyłam sobie kociaka – półdługowłosy miks zwykłego kota domowego i prawdopodobnie kota syberyjskiego. Na początku czerwca 2018 pojechaliśmy po niego z Ł. do Olsztyna – i tak dołączył do nas Rysiek (początkowo Rysio, a jak rozrabiał, to był Ryszard).
Rysiek był szalony jak na kociaka przystało. Mrówka początkowo średnio go akceptowała, zresztą nigdy nie było między nimi super miłości. Rysiek skakał jej na plecy, zaczepiał, ona mu zresztą też dzielnie oddawała, ganiały się po mieszkaniu, chociaż Rysiek chętniej ganiał sam: Mrówka już wtedy była stateczną starszą panią. Był też głośny, potrafił się dopominać o jedzenie w nocy i niestety z czasem ten zwyczaj przeszedł na Mrówkę. Popisowy numer Ryśka to było bieganie przez całe mieszkanie z hamowaniem ślizgiem na panelach – często kończącym się na ścianie albo drzwiach. Kontrola trakcji u niego wyraźnie szwankowała :). Z czasem doskonalił technikę.
Rano 15 lutego tego roku, dzień po moich świetnych Walentynkach, znaleźliśmy Ryśka martwego na podłodze w łazience. Miał niecałe dwa lata.
Nie mamy pojęcia, co się stało. Po zasięgnięciu licznych opinii podejrzewamy, że miał jakieś ukryte problemy z sercem, dostał zawału albo zatoru. Żadnych nowych roślin nie było, raczej się niczym nie zatruł. Poprzedniego wieczoru biegał jak zwykle.
Powinnam wspomnieć, że Mrówka jest głośna. Mrówka gada, jojczy, czasem wyje. Głośno oświadcza, że wyszła z kuwety. Potrafimy się pokłócić. Po odejściu Ryśka po kilku dniach zaczęło się jojczenie w nocy, które doprowadzało mnie i Ł. do szału. Szybko zaczęłam szukać dla niej towarzysza: Mrówka zawsze była z innym kotem, więc to było szukanie kota dla kota. Po wysłaniu zapytania do fundacji położonej spory kawał g*wnianymi drogami od Olsztyna i nieotrzymaniu odpowiedzi, zgłosiłam się do towarzystwa w moim mieście. Zapytać poszłam w piątek. Tego samego dnia Mrówka miała „przegląd techniczny” i podstawowe szczepienia. W sobotę rano 22.02.2020 odebrałam Lenę.
Lena była młodziutką trzykolorową koteczką, małą gadułą, przytulakiem i mruczakiem. Miała przy tym spokojny charakter i pijacko ochrypły miauk. Zakochałam się w ciągu pięciu minut. Zapoznanie z Mrówką też przebiegło pokojowo, bo Lena miała na wszystko, że tak powiem, wyrąbane, a ze strony Mrówki też się obyło bez syczenia. W kolejnym tygodniu dostałam zdjęcie, jak panienki leżą obok siebie na łóżku.
W sobotę 29.02. Lena przestała jeść, chociaż próbowałam ją podkarmiać smakołykami. W poniedziałek pojechałam z nią do weterynarza, dostała antybiotyki (zapalenie spojówek i gardła), po powrocie trochę zjadła, znowu zaczęła mruczeć, miałam jej podawać antybiotyki w domu (weci wiedzieli, że umiem to robić, bo wielokrotnie robiłam też Kisielowi kroplówki podskórnie; znacznie bardziej wolę kota kłuć niż wciskać mu tabletkę do pyska, czego i tak nie umiem robić). We wtorek znowu zjazd, niechęć do jedzenia, ospałość. W środę kolejna wizyta u weta, leki, kroplówki i pierwsze podejrzenia bezwysiękowego FIP. W czwartek wieczorem dokładniejsze badania, Lena wyraźnie już wychudła. W piątek miałam podjechać nieco wcześniej, żeby pobrać krew na badania w kierunku FIP (wirusowego zapalenia otrzewnej, choroby może i wyleczalnej, ale niestety koszty leczenia są cholernie wysokie i dostęp do leków jest mocno średni; poza tym FIP musi być potwierdzony wynikami badań krwi, a zaczęłam się zastanawiać, czy Lena w ogóle do nich dożyje). Lena zaczęła mieć problemy z oddychaniem.
W sobotę rano, 7.03.2020, dwa tygodnie od wzięcia jej do domu, zawiozłam Lenę do uśpienia, stwierdziwszy, że nie będę kota męczyć na siłę. W ten sposób straciłam dwa młode koty w 3 tygodnie.
FIP się potwierdził, wyniki otrzymałam w kolejnym tygodniu.
No i Mrówka znowu jojczy. Ze względu na zaraźliwość FIP radzi się odczekać przynajmniej dwa miesiące przed wzięciem kolejnego kota. Jest spore ryzyko, że Mrówka i tak jest nosicielką. Wzięłam z pracy trochę płynu do dezynfekcji powierzchni i umyłam wszystkie podłogi i kuwety. Weterynarze z gabinetu, w którym próbowałam leczyć Lenę, znają całą historię i próbują mnie namówić na kolejnego kota – pewnie się na to zgodzę, ale te dwa miesiące miną dopiero za trzy tygodnie, więc Mrówka na razie dostaje środki uspokajające na noc, żebyśmy mogli się wyspać. Nawet działają, ale rytuał wieczorny musi być: gasimy światła -> Mrówka leży na łóżku -> idzie napić się wody, zjeść i skorzystać z kuwety -> wychodzi i jojczy -> my ją uciszamy -> jojczy dalej (do pewnego czasu to jojczenie potrafiło trwać całą noc, więc można sobie wyobrazić, jak szczęśliwi byliśmy) -> w końcu wdrapuje się do budki na drapaku i się ucisza -> rano śpi między nami w łóżku i zaczyna jojczyć albo o 7 rano, albo jak zaczynamy się ruszać, co z racji obecnie trwającej samoizolacji albo bezrobocia zaczyna się ok. 8.
Więc po tym wszystkim bardzo chętnie miałabym już tylko jednego kota, Mrówkę „na dożycie”, chociaż jej diabeł nie ruszy i pewnie dożyje trzydziestki (obecnie ma 16 lat, kontrolowaną niewydolność nerek, nadwagę, z którą próbujemy walczyć, i zwyrodnienie stawów biodrowych…), ale niestety, znowu trzeba będzie poszukać kota dla kota i mam cholera nadzieję, że do trzech razy sztuka, bo dopiero teraz przestaję ryczeć na wspomnienie Ryśka i Leny.
Na pocieszenie zdjęcia stada:
(koty bardzo lubią to miejsce – blat mojego biurka między laptopem a krawędzią – żeby zwrócić na siebie uwagę)
(ten fotel jest Ł., który się bardzo cieszy widząc, jak koty go lubią 😉 )
W czwartek w pracy zabrakło w obsadzie jednej osoby (asystentka się rozchorowała), ale ogólnie praca przebiegała płynnie i gładko, co żeśmy z moją zastępczą asystentką zgodnie doceniły (werbalnie).
Dzisiaj w nocy po raz pierwszy od dawna pamiętałam swój sen. Miałam w nim małą stłuczkę, dwa auta wgniotły blachy w moim, bo wpadły w poślizg. Ostatnie, co pamiętam ze snu, to to, że jeden z uczestników zaczął winę zwalać na mnie, ale ponieważ od dwóch tygodni jeżdżę z kamerką, jakoś się tym specjalnie nie przejęłam.
Pamiętam, że dziś rano wyłączałam jeden budzik (nastawiam zawsze dwa, poza tym po pierwszym koty zaczynają wyrażać, jak bardzo są głodne).
Obudziłam się, bo ktoś mnie szturchał. Ł. powiedział, że jest 7:42.
– Aha. Od dziesięciu minut powinnam być w drodze do pracy.
Wstałam, ubrałam się, umyłam szybko zęby, wzięłam jabłko, pomarańczę i telefon, i ruszyłam do pracy, po drodze wysłałam smsa, że mogę się spóźnić.
Nie spóźniłam się. Przed przystąpieniem do pracy zdołałam zjeść jabłko i dwa ciastka owsiane.
W pracy przedweekendowy rzut pacjentów z bólem. Jeden z lekarzy powiedział, że na trasie, którą miałam zamiar jechać do Gdańska, był wypadek – ktoś dachował. Ogólnie zapowiadało się kiepsko. Miałam opóźnienie, czasu na drugie śniadanie zero, ogólnie wyszłam z pracy 10 minut po planowanym czasie (kończę o 12, bo pracuję w porządnej firmie 😉 ). Ruszyłam do Gdańska. Google Maps pokierowało mnie inną trasą, również malowniczo kaszubską.
W CH Matarnia zawołały do mnie dwie pary butów. Jedne z nich, planowane na kolejny sezon zimowy, były przecenione z 240 zł – ostatecznie zapłaciłam ok. 85 zł. Drugie były nieco droższe, ale też z przeceny. Na obiad zjadłam zarąbiste pierogi. W IKEA dostałam to, co chciałam (poszłam po trzy pudła, wyszłam z trzema pudłami i torcikiem Daim).
W domu byłam po 16. Padam na dziup. Ale dzień był fajny.
Więc mam nadzieję, że ta wyśniona stłuczka to była tylko zapowiedź zaspania do pracy 😉
Ponieważ mamy początek stycznia, humory coś nie te, laba się kończy i teraz będzie tylko zapierlod do Wielkanocy (dla mnie do przełomu marca i kwietnia, bo biorę tydzień urlopu, żeby dojść do siebie po miesiącu urlopu mojego szefa 😉 ), to wklejam trzy fotki z Grecji.
I niech Was te trzy zdjęcia dociągną do kolejnego urlopu.
Stały pacjent, który mnie pyta, jak ma dać łapówkę pewnemu chirurgowi. Ile ma dać i kiedy? „Jeśli będzie potrzeba, u mnie z pieniędzmi nie ma problemu, nikomu nie powiem!” Jeden lekarz go wypierniczył po propozycji łapówki. Pac się zastanawia, czy za mało nie zaproponował.
Pacjenci, którzy podczas rozmowy telefonicznej celem potwierdzenia wizyty powiedzą, że będą, po czym nie przychodzą. Muszę im z bomby przy najbliższej okazji dodawać do kosztów wizyty to, czego przez ich nieobecność nie zarobiłam (czyli jakieś 55-60 zł). Może się nauczą. Dzwonić z informacją albo przychodzić jak Bozia przykazała.
A propos Bozi, wkrówiają mnie też ci wszyscy święci katole, którzy w dni powszednie i soboty plują, dogadują, rzucają kamieniami na sąsiada albo obcego, albo osobę o odmiennym kolorze skóry, albo niehetero, albo niepozostającego w świętym związku małżeńskim, albo w jakikolwiek sposób różniącego się od Normalnej Większości, a w niedzielę grzecznie drepczą na pierwszą możliwą Mszę św., łapki złożone do pobożnej modlitwy, regułki bezmyślnie wyrecytowane, pieśni na całe gardło z pamięci odśpiewane, pewien Sakrament przyjęty, sumienie czyste, miłuj swego bliźniego jak siebie samego, amen. Jak ja nienawidzę tego polskiego katolstwa, które z naukami Jezusa Chrystusa nie ma nic wspólnego. Jestem biała, hetero, cis (czyli nie trans, znaczy w akcie urodzenia mam płeć żeńską i z taką się identyfikuję), żyję na kocią łapę od kilku lat, nie mam dzieci, stara lambadziara, w kwestiach wiary uważam się za agnostyka-hipokrytę, moja świadomość jeśli chodzi o kwestie płci i orientacji seksualnych zaczęła się rozwijać dopiero niedawno, ale krówa mać, żyję i daję żyć innym. Czemu mi krówa ma przeszkadzać to, co inni nieszkodliwie dla siebie i ogółu społeczeństwa robią we własnej sypialni? Czemu dzieci mają się nie uczyć o tym, co jest naturalne, bo tak nas przecież Bozia stworzyła? Czemu mają odrzucać wszelkie odmienności, wytykać różnice palcami? Z internetu mają się uczyć, dlaczego dziewczyna woli dziewczyny, a nie chłopaków, albo dlaczego biologicznej dziewczynie wybitnie to ciało nie pasuje, wolałaby męskie? I jak się to wszystko nazywa, skąd się wzięło i że to wcale nie zboczenie, nie choroba?
Tak sobie myślę, że mam tę swoją działalność gospodarczą od ponad 7 lat, ZUS się płaci (od początku pełny, bo na stażu była umowa o pracę), podatek się płaci, księgowej się płaci, rachunki się szefowi wystawia, faktury zbiera, szkolenia się wrzuca w koszty, cichcem się marzy o własnym gabinecie w rodzinnej wsi, czasem ukradkiem przemknie myśl „a może jednak kupimy z Ł. mieszkanie” (Ł. o tej myśli jeszcze nie wie, pewnie zaraz się dowie, bo narodziła mi się dziś, przelotem; minusem jest konieczność wzięcia kredytu – na pewno nie we frankach – i dość spore ograniczenia lokalizacyjne, jeśli miałoby mieć to sens dla nas obojga, bo on chce trochę bliżej 3miasta, a ja nie chcę zmieniać obecnego miejsca pracy, bo tam mi dobrze, a im bliżej 3miasta, tym będę miała dalej), się wkurwia na państwowe rozdawnictwo moich ciężko zarobionych pieniędzy i jakoś to leci bez większego stresu…
… a dla niektórych własna działalność to taki trochę ojej, czy ja podołam, wielka zmiana w życiu i co to będzie.
Czy ja coś robię nie tak? Czy ja o czymś nie wiem? Czy jakiś urząd się właśnie nie szykuje, żeby zrzucić mi na łeb konsekwencje czegoś, co powinnam od tych 7 lat robić, a nie robię, bo nie wiem, że powinnam?
W mojej rodzinie mamy taki pożyteczny zwyczaj, że przed wszelkimi świętami związanymi z kupnem prezentów, wysyłamy sobie chcelisty. Czyli co byśmy chętnie zobaczyli pod choinką (najczęściej).
Może ciężko w to uwierzyć, dzieci, ale nadchodzi taki czas w życiu pewnych szczęściarzy, że nie mają oni pojęcia, co chcą dostać, bo wszystko potrzebne już mają, a na niepotrzebne rzeczy brakuje im miejsca i czasu na odkurzanie.
Ja tak miałam w te Święta. Rodzina mojej chcelisty nie dostała. I tak dostałam fajne prezenty, ale!
Tak sobie siedzę na moim krześle komputerowym, które się rozsypuje od kilkunastu lat (serio, post na Fejsie o tym, że krzesło dogorywa, pisałam jakieś 7 lat temu), przetarte siedzisko przykryte dywanikiem, strach je podnieść wyżej, z drugiej strony i tak siedzę zgarbiona, laptop jest niezdrowy dla pleców.
I tak sobie marzę o nowym krzesełku, ale ilekroć wchodzę do sklepu z meblami i widzę ewentualnych następców, to mi się mózg wyłącza.
Bo chociażby podnoszone podłokietniki, podobno fajna sprawa. We wszystkich dostępnych modelach w Jysku wyglądały na gówniane.
A te, które nie wyglądały, były częścią krzesła za 400 zł. Albo bardzo dużego krzesła, a my nie mamy dużo miejsca. Pewnie gdyby zrobić czystki, byłoby łatwiej, ale do tego potrzeba mobilizacji.
Na brak kasy nie narzekam, ale jak coś do mnie nie zawoła albo nie zrobię solidnego riserczu z wymienianiem cech w tabelce w Excelu z traktowaniem Ctrl+B głównych zalet (dwa laptopy tak kupiłam. Nie jednocześnie! Z półtorarocznym odstępem czasowym, zalety za każdym razem były inne), nie wydam ot tak 400 zł.
Jak zawoła, to i owszem. Po riserczu w sumie też.
No. To ja poproszę krzesło komputerowe na urodziny. Żebym to nie ja musiała robić ten risercz.
(do sierpnia jeszcze troszkę)
Motywację też poproszę, ale to jest bardziej skomplikowana sprawa. Mnie by trzeba było zmobilizować do wielu rzeczy, bez terapeuty się nie obędzie, a do niego też trzeba pojechać i przejść przez ten żmudny proces terapeutyczny, a ja się boję, co jest chyba normalne.
I tak od krzesła komputerowego przeszliśmy do problemów psychicznych.
Z innej beczki: aktywnie acz z przerwami, od kilku lat, piszę fanfiction. Ostatnio również po angielsku. Nie, to nie jest domena wyłącznie gimnazjalistek. Zaczęłam pisać dopiero w klasie maturalnej i jest to proces równie kreatywny co tworzenie własnych historii. Co z tego, że postaci już mamy podane na tacy. Pisze się tag AU (Alternative Universe) albo OOC (Out of Character) i można popuścić wodze fantazji.
Trochę mi przeszedł smutek na brak Fejsbunia. Najprawdopodobniej tam wrócę, ale pierwszą rzeczą będzie ponowne klikanie „Lubię to!” celem oczyszczenia ścianki z rzeczy, które nie są mi do szczęścia potrzebne. Fejsik się nie poddaje, dostaję na email powiadomienia o zdjęciach wrzuconych przez matulę oraz o tęsknocie moich fanów na fajpejdżu blogaska. Ale spokojnie, jeszcze jakieś 2-3 tygodnie. Nie odliczam, patrzę tak teraz na kalendarz wiszący mi nad biurkiem ;).
Przez cały luty nie tknęłam książki. Znaczy kryzysu ciąg dalszy. Szamałek nadal pokrzywdzony.
Mam zapitolnik w pracy, bo często wszyscy pacjenci z bólem spadają na mnie. Niestety, muszę ograniczać ich ilość, bo zwyczajnie nie daję rady przyjąć wszystkich. W niesprzyjających okolicznościach osoby przybyłe do przychodni po 9 wychodzą z niej przed 13, bo paców dodatkowych przyjmujemy między pacjentami już zapisanymi. Absencje pacjentów to ogólnie czasami dar bóstw, zwłaszcza na początku zmiany.
Blox ogłosił zamykanie się. Dostałam powiadomienia o blogach, o których w sumie zapomniałam. Oczywiście ściągnęłam zawartość wszystkich trzech ( 😉 ), ale raczej nie będę ich już nigdzie wrzucać. Trochę szkoda, bo na jednym z nich (z czasów studenckich) ostatnio posypały się komentarze. Najlepsze były te z życzeniami powodzenia pod notkami o egzaminach. Z, powiedzmy, 2009 roku.
Zastanawiam się też nad zmianą wyglądu tego bloga. Chyba muszę pogrzebać w skórkach na WordPressie i może w jakąś zainwestować. Znowu będzie grzebanie w CSSie.