Kategorie
Osobiste

Wymyśliłam

W zeszłym roku wpadło mi do głowy, żeby pojechać do Australii i Nowej Zelandii. Oczywiście na kilka tygodni i po zebraniu solidnej kasy. Zerknęłam na oferty biur podróży i trochę szczęka mi opadła na ofertę bodajże 19 dni szalonej objazdówki ze wszystkimi sztandarowymi atrakcjami za ok. 35 tysięcy złotych. Zrobiłam wielkie NOPE, ale pomysł został zasiany i zapuścił korzenie. Ja często coś wymyślam, ale zazwyczaj mi przechodzi po kilku dniach. Tu przejść nie chciało.

W rozmowach ze znajomymi, o których wiedziałam, że spędzili kilka tygodni na Antypodach, wyszło, że można za mniej-więcej tę samą lub nawet mniejszą kasę zwiedzać dwukrotnie dłużej, jeśli się to załatwi po swojemu, nie z biura.

Kilka miesięcy później mam ustalony cel finansowy, zapisanych parę stron w zakładkach przeglądarki i wstępny termin: 5 tygodni wczesną jesienią (na naszej półkuli) 2026 roku. Poza skromnym riserczem i zaglądaniem z ciekawości od czasu do czasu na SkyScanner nie zrobiłam nic więcej. Lwia część moich oszczędności jest do przyszłego roku niedostępna, więc za konkretne działania zabiorę się dopiero wtedy, gdy te pieniądze odzyskam.

W pracy już wiedzą. Rodzina też wie. Wiem, kogo pytać o porady. Wiem też, z kim mam szansę się spotkać po raz pierwszy na żywo, jak już tam dolecę po 25-35 godzinach podróży.

Tak, boję się pająków. Nie panicznie, ale generalnie unikam. To jest problem na jesień 2026.

Jedzie ktoś ze mną? Kamper w Nowej Zelandii wyszedłby taniej 😉


Jakieś dwa tygodnie temu wymyśliłam, że przydałoby się zmienić nawyki żywieniowe. Niestety od kilku lat namiętniej niż wcześniej jem słodycze i chipsy, co się przekształciło w oponkę w miejscu, w którym kiedyś miałam talię (którą w sobie lubiłam). Spojrzałam pewnego wieczora w duże lustro, które robi za drzwi do szafy w korytarzu, i powiedziałam sobie, że czas się o siebie zatroszczyć.

Swoją drogą, podejście z troską, a nie złością, to jeden z rezultatów trzech lat terapii.

Na spacery zaczęłam zabierać zakurzone już w szafie kijki do nordic walkingu. Chleb pszenny zamieniłam na pełnoziarnisty. Jem więcej owoców, warzyw i orzechów; poprzednich grzeszków na ten moment nie jem wcale – ostatnia paczka chrupek i ostatnia tabliczka czekolady leżą nietknięte. Dzielnie omijam te trzy regały ze słodyczami w Lidlu. Zamieniam obiady smażone na pieczone lub gotowane. Jeśli chcę zjeść coś słodkiego (ciasto w pracy…), to jem razem z obiadem, a nie dwie godziny później, i jeden kawałek, a nie dwa. Nawet piwa mniej piję (chociaż nigdy nie piłam dużo, max 1-2 puszki/butelki tygodniowo, zazwyczaj wcale), a jeśli już, to sięgam raczej po bezalkoholowe z edycji Hydrate albo Fit (hasztag wpisniesponsorowany).

Nie mam zamiaru się mordować i głodzić. Nie chcę przechodzić na specjalną dietę, bo nie o to mi chodzi i wiem, że skończyłoby się to porażką. Chcę pozbyć się pokusy opędzlowania pół tabliczki czekolady albo pół paczki chrupek do wieczornego oglądania YouTube’a. Jeśli przy okazji schudnę, to super. Jeśli nie – cóż, przynajmniej próbowałam, a gorzej nie będzie.


I tak sobie myślę czasami. I różne rzeczy wychodzą…

Kategorie
Osobiste

Achievement unlocked

Niedawno pewna trudna sytuacja w pracy została określona przez znajomego gracza jako co najmniej tzw. expienie w porywach do odblokowania kolejnego levelu.

No to wczoraj, kiedy stanęłam na wadze, oczami wyobraźni zobaczyłam coś w stylu [Achievement unlocked].

Bo zjechałam z masą ciała poniżej 68 kg. To był mój taki mały, „połowiczny” cel. Minimum.

Tyle ważyłam długi czas. Wczoraj na wyświetlaczu pokazało się 67,5 kg.

Kiedy schudłam do okolic 70 kg, czułam, że mi dobrze ze sobą. Te początkowe 76 kg, chociaż nie ważyłam tyle zbyt długo, było bardzo ciężkie. Zjechałam do 70, 69 kg i nagle fajnie znowu patrzeć w lustro, jak się biega po mieszkaniu w gaciach i koszulce. Uda nadal mam dość grube, tyłek nadal dość duży, brzuszek też jeszcze trochę wystaje, ale odzyskałam talię. Chwilę się cieszyłam, po czym zdałam sobie sprawę, że zanim przytyłam, te 69 kg mi przeszkadzało. Niby norma wagowa, ale jednak niefajnie. Chciałam część z nich zgubić, ale nie miałam motywacji. Jak się motywacja pojawiła w postaci ponad 4 kg nadwagi, postanowiłam pójść na całość i wrócić z kilogramami do stanu dla mnie wygodnego.

No to jeszcze czeka mnie jakieś 2,5-7,5 kilograma do zgubienia. Ile się da.

Ale fajnie się gubi kilogramy, jak można sobie zrobić jajecznicę na boczku i z serem co niedziela i dopchać to wafelkiem.

Wiem, że wiele osób walczy z nadwagą i nie przychodzi im to tak łatwo. Ja miałam łatwy start, bo to moja pierwsza w życiu dieta. Metabolizm jeszcze inny. Nieco szybszy. Teraz się cieszę, ale zdaję sobie sprawę, że ta pierwsza w życiu dieta oznacza bycie na tej diecie jeszcze długi czas. Bo teraz trzeba będzie się pilnować. Owszem, wrócić do chleba na śniadanie zamiast wafla ryżowego. Ale mieć zapas czerwonej herbaty. Odkurzyć książkę z ćwiczeniami. Nie żreć słodyczy tyle, ile przed dietą. O kolacji w starym stylu też raczej zapomnieć, ale nie wkurzać się, jak na nią zapraszają. Być bardziej świadomym tego, co i ile się je.

Ale kto mi zabroni czuć się fajnie?

Kategorie
Osobiste

Za szybko chudnę?

Kurde, no.

Wszyscy mi mówią, że za szybko.

5,8 kg w 3 tygodnie, owszem, brzmi całkiem całkiem.

Ale ja, kurde, nie chodzę głodna. No dobra, tylko wieczorami, bo moje kolacje ok. 18-tej mają max 100 kalorii i potem piję tylko wodę.

Nie mam ochoty na słodycze. Czuję się dobrze. Nie rzygam potajemnie. Jestem przytomna. Jem, kiedy mam ochotę i zazwyczaj to, na co mam ochotę. Na słodycze zazwyczaj tęsknie patrzę, czasami zjem faworka czy kostkę albo dwie czekolady. Albo batona z musli. A że wychodzi mi z tego dieta jakichś 1200 kalorii?

Na śniadanko kanapeczki na chlebku ryżowym (na początku diety jadłam jeszcze na chlebie). Znajoma z nietolerancją glutenu stwierdziła, że niedobrze jej się robi na sam ich widok. Ja jeszcze wytrzymuję. Śniadanko składa się z dwóch wafli ryżowych (po jednym na kanapeczkę), posmarowanych margaryną, na to plasterek szynki drobiowej lub plasterek sera gouda (bo lubię), lub trochę serka śmietankowego, posypanego kiełkami i szczyptą soli, lub pasta rybna, lub śledź z puszki, lub dżem. Czyli norma, jeno wafle ryżowe w miejsce chleba. Do tego słodzone stevią herbatki – najpierw czarna, bo uwielbiam i sobie nie daruję, potem czerwona, zazwyczaj przygotowana wcześniej i wypita na zimno, duszkiem, bo jest niedobra, chociaż zaczynam się przyzwyczajać.

II śniadanie, w pracy – porcja musli typu crunchy z jogurtem naturalnym.

Na obiad, jak jestem w pracy, to jest zazwyczaj kupna, spora porcja surówki z małą ilością sosu. I wafel ryżowy 😉

Jak nie jestem w pracy, czyli w weekend, wymyślam różnie. Przez kilka dni miałam kotlety jajeczne. Innym razem pieczone warzywa i łososia pieczonego w folii. Jeszcze innym razem nadziewaną cukinię, ale tamten weekend przypłaciłam powrotem 1 kilograma na wadze ;). Jem do syta.

Jakiś czas temu poszłam na obiad do Green-Way’a, wzięłam koftę indyjską z kaszą, zjadłam całą. Wszystko. Sos – mój ulubiony w całym tym daniu – też. Talerz niemal wylizany. Psychicznie było mi z tym bardzo dobrze. W Pizza Hut albo Sphinxie byłoby gorzej.

Podwieczorek to coś słodkiego – czekoladka, baton z musli, porcja sorbetu.

Gdzieś w to wepchnie się czasami jakieś jabłko.

Kolacja? Ogórek. Świeży lub kiszony. Albo kapusta kiszona, uwielbiam. I wafel ryżowy, coby się dopchać.

Po większych posiłkach kubek czerwonej herbaty, wychodzą mi jakieś 2-3 kubki dziennie. Powinnam dodać do tego Aspargin, ale zapominam.

Wieczory są najtrudniejsze, najsłabsze, najbardziej kuszące, żeby się przełamać i coś podjeść. Wszystkie słodycze, które wcześniej jakoś się rozpełzły po całym mieszkaniu, poszły do szafki kuchennej, która jednak nie jest zamknięta na tajemniczo zniknięty klucz. Dostęp do nich jest, ale nie muszę na nie patrzeć. To pomaga.

Moja „inteligentna” waga łazienkowa twierdzi, że się nie odwadniam. Że rzeczywiście tracę tłuszcz na rzecz wody.

Nie ważę się codziennie. Przez pierwszy tydzień tak, potem 2-3 razy w tygodniu. Wszystkie pomiary zapisuję na kartce powieszonej nad biurkiem.

Więc co ja mam robić? Czemu mam zwolnić z tym chudnięciem? I jak? Jak już zjadę do wyczekiwanego poziomu, jak mam uniknąć efektu jojo? Co powinnam dodać (poza ruchem, na który w ciągu najbliższych dwóch tygodni raczej nie będę miała sił ani ochoty)? Co zmienić?

Podchodzę do całej sprawy tak, że nie chcę się męczyć z tą całą dietą. Głodówki, życie wyłącznie na wodzie i warzywach całymi dniami – to nie dla mnie. Nie chcę się odchudzać tak, że po osiągnięciu wymarzonej wagi rzucę się na wszystkie pochowane po szafkach słodycze, bo to nie ma sensu. Mi ma być w życiu dobrze.

Czy ta moja dieta naprawdę jest taka zła?

Kategorie
Osobiste

Czas się wziąć za siebie

Już się porozpieszczałam. Z majówki wróciłam 4 kilogramy cięższa, potem trochę domowych lodów na kremówce i 9 czerwca rano, po nieopatrznym stanięciu na wadze łazienkowej stwierdziłam, że mam nadwagę. Po pracy próbowałam jeszcze kupić sobie koszulkę i nie zmieściłam się w swoim dotychczasowym rozmiarze.

Została podjęta decyzja o odchudzaniu. Minimum te 8 kg od majówki. Chętnie 10 kg. A 16 to już w ogóle cudownie.

Wbrew pozorom nie uczyni to ze mnie anorektycznie chudej. Będę w normie.

Po niezmieszczeniu się w koszulce kupiłam czerwoną herbatę w saszetkach. Wróciłam do domu, dojadłam resztę grochówki z weekendu. Wypiłam pierwszy kubek czerwonej herbaty. Poszłam na godzinny spacer z kijami do nordicu. O 18 zjadłam coś w stylu pomidora na kolację i później tylko piłam wodę.

Następnego dnia rano ważyłam 2 kg mniej.

Wiedziałam, że nie ma się co cieszyć, bo większość z tych zgubionych kilogramów to woda. I owszem, po pracowitym wtorku z odpuszczeniem sobie sportu przywitałam z powrotem jeden kilogram.

W środę znowu spacer po pracy, tym razem z lepszym nawadnianiem. W czwartek rano prawie 2 kg na minusie wględem środy. W tym część to na pewno tłuszcz – tak twierdzi moja mądra waga łazienkowa.

Zobaczymy, co będzie dalej.

Śniadania i obiady jem normalne, tylko kończę je kubkiem czerwonej herbaty. Kolacja jest symboliczna i najpóźniej o 18 – zazwyczaj to ogórek. Zamienię je na wafle ryżowe, zanim mi zbrzydnie. Jem co 3-4 godziny. Plus ta odrobina sportu – nordic walking nie odchudza jakoś bardzo (po godzinie spaceru – 5,5 km – Endomondo wskazuje spalenie ok. 350 kalorii), ale liczy się ruch. Procesy spalania tłuszczu są chociaż trochę pobudzone. Na razie nie mam jakiegoś strasznego parcia na słodycze, ale czekoladki raz dziennie sobie nie odmówię. Nie mam postanowienia, że zrzucę te 8 kilogramów do wyjazdu do Pragi (15 lipca), tylko że w ogóle się z nimi pożegnam w najbliższej przyszłości. Jeszcze tylko przeproszę się z dawno temu zakupioną płytą i książką z ćwiczeniami na uda, brzuch i pośladki…

Czas się i tak porozpieszczać. Znów z przyjemnością patrzeć w lustro na zaznaczoną talię. Wyrzeczeniem na majówce była wydana kasa. Tym razem  można się pożegnać z kanapką na majonezie na kolację.