Kategorie
Archiwalne Praca

Się działo…

… ale tylko dziś i na sam koniec 😉

Ogólnie groziłam gdańskim, potencjalnym pacjentom przez trzy dni: w środę i dziś. W pierwsze dwa dni zaliczyłam po trzy wezwania, przy czym były to głównie zasłabnięcia, ataki nerwicy czy transport do szpitala. Dziś, jako grande finale, działo się znacznie więcej.

Jeździłam w zespole P, czyli na pokładzie dwóch ratowników medycznych, bez lekarza (lekarze jeżdżą w karetkach typu S).

No więc dzisiaj były cztery wezwania. Raz telepaliśmy się (na sygnale, JUPI! 😉 ) do domu opieki, w którym zastaliśmy pana w ciężkim stanie, bez kontaktu, za to z prawdopodobnym zapaleniem płuc. Strach ruszać z łóżka. Telefon do rodziny, dużo pytań z jej strony o możliwość podania tlenu. „Tlen to swoją drogą, to nic nie da, czy państwo zdają sobie sprawę, w jakim stanie jest ojciec?”. Wzywamy karetkę S. Lekarz stwierdza, że nie ma co wieźć, tylko leczyć na miejscu, skoro można. Jedziemy do centrali, bez pacjenta.

Z centrali wysyłają nas na przejęcie dziecka po wypadku. Dziecię przywiezione śmigłowcem, przytomne, tylko obolałe, bo podczas wypadku samochodowego zawisło na pasach. Po wylądowaniu śmigłowca na poletku trawy jakiś pan się zatrzymał i zaczął robić nam zdjęcia – na cholerę mu one były, nie mam pojęcia. Zabronić mu nie można. Olaliśmy gościa, przewieźliśmy dziecię do szpitala, powrót do bazy.

Potem była nerwica, pani nie zgodziła się na przewiezienie do szpitala, podstawiliśmy ją pod dom.

No i na końcu…

„Duszność, sinica, chyba umiera” – usłyszał jeden z panów z zespołu od dyspozytorki. Śmigamy na sygnale. Pacjent w dość podeszłym wieku leży na łóżku. W historii zawał i rozległa miażdżyca. Ściągnęliśmy go na podłogę, jeden z ratowników zaczyna pośredni masaż serca („uciski”), drugi dzwoni po zespół S.

Starałam się trzymać z boku, w miarę szybko podawać leki i sprzęt, o który mnie proszono, przez chwilę sama robiłam uciski i zostałam pochwalona. Sześć osób (nie licząc mnie) działało jak zgrana maszyna. Przy okazji mogliśmy obserwować odczyty na monitorze defibrylatora. Najpierw była asystolia (bardzo filmowa płaska linia, której się NIE defibryluje*), po masażu i podaniu adrenaliny przekształciła się w migotanie komór. „Strzał”, dalszy masaż… Przez chwilę było tętno i całkiem akceptowalne ciśnienie, ale serce znowu zwolniło.

Reanimacja trwała ogólnie 40 minut, zgodnie ze wskazaniami monitora defibrylatora. Pacjent znalazł się w karetce S podłączony do respiratora, z wyczuwalnym tętnem, ruszył do szpitala.

W OGÓLE się tych 40 minut nie zauważyło. Było bardzo intensywnie, dodać do tego problemy z intubacją i moi opiekunowie przez chwilę musieli dochodzić do siebie.

Rodzina została poinformowana, że stan wymagający reanimacji jest bardzo ciężki. Serce bije, ale przez 5 minut od wezwania do naszego przybycia na miejsce nikt nie prowadził masażu serca…

A ja byłam pod wielkim wrażeniem, że się udało. Nasłuchałam się o beznadziejności asystolii i niewielkiej szansy na przeżycie. Owszem, nie wiem, co się dalej z tym pacjentem działo. Ale serce po tych czterdziestu minutach jednak ruszyło…

To był mój ostatni wyjazd. Pomogłam panom ogarnąć trochę sprzęt, dostałam odpowiednią pieczątkę w odpowiednim miejscu i pojechałam do centrali oddać mundurek (śmigałam w gustownym, czerwonym wdzianku) i książeczkę stażową, coby mi ją podbili.

Już w pociągu do domu okazało się, że zostawiłam w stacji pogotowia swój termos…

Od poniedziałku wracam do swojego dłubania w zębach. Miałam po drodze chwilowy występ w drukarni i stwierdziłam po wszystkim, że z trzech zawodów – dentysta, introligator i ratownik medyczny – ten pierwszy najbardziej mi odpowiada.

* defibrylacja polega na, jak to rzekł wykładowca na teoretycznych zajęciach z ratunkowej, „zresetowaniu serca”. Wiadomo, rytm sercu nadają głównie specjalne komórki. Prawidłowy rytm pochodzi z węzła zatokowego, ale mogą pochodzić też z innych źródeł, powodując nieprawidłowe – i nieefektywne – skurcze serca, jak migotanie komór. Dawka prądu wyłącza na jakiś czas owe nieprawidłowe źródła, dając szansę węzłowi zatokowemu na podjęcie prawidłowej pracy. Migotanie komór jest jednym z dwóch stanów, w których defibrylację się stosuje, rozpoznaje się je na EKG. Jeśli zatem mamy kompletny brak sygnału i wyładowań w sercu, czyli asystolię, co mamy defibrylować? Owszem, w filmach wygląda fajnie, ale ma tyle samo wspólnego z prawdziwą medycyną, co metody mycia zębów w reklamach past ;).

Kategorie
Archiwalne Praca

Kamień nazębny

Miałam ostatnio periodontologiczną rozmowę z pacjentem po sześćdziesiątce, posiadającym większość własnych zębów. Rzadki widok. Informuję, że jest kamień nazębny. „Ale to schodzi po myciu zębów” – rzecze pacjent. Nie, wyjaśniam. Chodzi mi o twardy osad, który można usunąć tylko u dentysty. Poszła opowieść o tym, jak sąsiad sąsiada musiał się zaopatrzyć w protezę po usunięciu kamienia – z dodatkowym, niewypowiedzianym przekazem, że skaling to zło. „No tak, bo kamień ładnie szynuje” – mruknęłam. Pół wizyty, również podczas wiercenia ubytku, przeznaczyłam na wytłumaczenie, co to jest kamień, co on oznacza i dlaczego trzeba go usuwać. Pacjentowi zęby się nie chwiały, więc może w jego wypadku takiego dramatu nie będzie. Poinformowałam o możliwości nadwrażliwości i lekkiego chwiania się zębów po zabiegu, jak również o tym, że na te miejsca, gdzie osadza się kamień, należy zwracać pilniejszą uwagę przy myciu. Zasugerowałam też kupno szczoteczek międzyzębowych.

Jeszcze na uczelni słyszałam o aferze, kiedy komuś niedługo po skalingu bodajże złamał się ząb. Poszedł do innego dentysty, ten z powrotem odesłał do periodontologa, co od razu stanowiło sugestię, że usuwanie kamienia mogło być przyczyną, a to nieprawda. Tak samo wypadanie wypełnień. Jeśli dzieją się takie dramaty, to raczej ze względu na osłabienie zęba z innego powodu lub uraz albo kiepskie trzymanie się plomby. Skaling to element profilaktyki zapalenia przyzębia. Profilaktyka z definicji nie powinna szkodzić.

Ogólnie krążą różne mity na temat skalingu. Ten z przesiadką na protezę jest bardzo popularny, ale oparty na złych podstawach, jak każdy mit zapewne. To nie usuwanie kamienia było przyczyną utraty zębów, tylko sam kamień i zapalenie przyzębia z nim związane.

Muszę zacząć uczyć się do LDEPu. Statystyki poprzedniego podejścia sugerują, iż perio powinna być pierwsza do powtórki…

Kategorie
Archiwalne Praca

Dziecięcy wniosek

Dziewczynki są znacznie spokojniejsze i bardziej odważne od chłopców, jeśli chodzi o wykonywanie zabiegów stomatologicznych. Mowa o dzieciach w wieku 5-7 lat.

Dziewczynki siedzą spokojnie i dają sobie robić, co trzeba, nie łapią mnie za rękę przy znieczulaniu, nie próbują mówić podczas zabiegu. Chłopcy często kręcą się w fotelu, oglądają się za siebie, próbują gadać mimo mojego powtarzania, że buzia ma być otwarta, bo jak się zamknie, to do zęba napłynie ślina i będzie trzeba wszysto robić od początku.

Zanim ktoś się zacznie kłócić – wyciągnęłam ten wniosek na podstawie zachowania moich pacjentów i od każdej reguły są wyjątki.

Mam na koncie osobisty triumf związany z sześciolatkiem. Chłopak ze stresu wymiotuje na fotelu. Nawet nie płacze i nie stawia oporu, po prostu, usiądzie i zaczyna mu lecieć. Leki podane przed wizytą nie pomagają. Opróżni żołądek na początku, posprzątamy i potem można już normalnie robić. Tak przynajmniej było podczas 2 pierwszych wizyt.

Później już nie wymiotował, a był u mnie z innymi rzeczami już jakieś 6-7 razy.

A ja nie lubię dzieci na fotelu. W sensie nie lubię tego elementu niepewności, jak się będzie zachowywać. Nie traktuję ich jakoś szczególnie, może tłumaczę nieco więcej – jak powiem, że biorę watkę, to dziecko nie będzie się oglądać, żeby zobaczyć, co robię. Oczywiście zmieniam słownictwo, ale nie potrafię opowiadać bajek czy śpiewać podczas pracy. Nie nadaję się do szybkiej pracy w przypadku, gdy pacjent stawia zdecydowany opór i trzeba przytrzymać, żeby zrobić coś na siłę. W ogóle nie nadaję się do pracy z niewspółpracującym pacjentem. Podziwiam pedodontów, takich dobrych. Stomatolog dziecięcy bez cierpliwości i właściwego podejścia do pacjenta moim zdaniem nie jest dobry. Podziwiam ich przede wszystkim za wytrzymałość psychiczną. Stomatologia dziecięca byłaby ostatnią pozycją na liście „jeśli specka, to jaka?”, zaraz obok chirurgii szczękowej.

Ale czasem się udaje tak przyzwyczaić do siebie pacjenta i sprawić, że się nie boi zabiegów stomatologicznych, że przestanie odczyniać swoje typowe do tej pory numery i po wyłączeniu gadatliwości staje się bardzo poważnym kandydatem na listę moich ulubionych, małych pacjentów.

Kategorie
Archiwalne Praca

Raz, raz, próba mikrofonu…

Ta notka ma za zadanie przetestować działanie RSS Graffiti na Facebooku. Owe RSS Graffiti lubiącym profil blogaska tamże wyśle informację o nowej notce już bez mojego błyskotliwego komentarza, tadam, tadam.

Środa w firmie to od niedawna dzień, kiedy za pogotowie bólowe robię tylko ja (na trzech pracujących lekarzy). W nagrodę figę z makiem obolałym będę pokazywać w piątki, jako że nie mam prawa wtedy przyjmować na NFZ, bo się NFZ wtrąci (co jest niesprawiedliwe, jako że środa to długa popołudniówka, zaś piątek to krótkie trzy godziny w pracy…). Dzisiaj oczywiście powitała mnie pełna poczekalnia, ten był pierwszy, ten prywatnie, pan pielęgniarz… „Kogo mam najpierw wziąć?”, zadano mi pytanie. „Osobę zapisaną” – odrzekłam bez zawahania (kiedyś zaczynałyśmy od pacjentów z bólem). Wychodzę z założenia, że osoby wpisane w grafik wcześniej są uprzywilejowane, nie moja wina, że ktoś zębiszczów nie upilnował i go boli. Tak czy siak, po kilku bólowych i grafikowych pacjentach, czyli w połowie zmiany, padałam na nos.

Dzisiaj miałam śliczny przykład martwicy miazgi zęba. Pacjent kiedyś zgłosił się bólem. Czasami próbuję kombinować i zamiast od razu robić kanałówkę, wkładam opatrunek leczniczy. Pacjent później (przy okazji robienia innego zęba) stwierdził, że niemal od razu mu ulżyło. OK. Pochodził z tym opatrunkiem kilka tygodni, dziś miałam założyć wypełnienie stałe. Ale trzeba sprawdzić reakcję zęba. Na zimno, z przykładaniem wacika schłodzonego chlorkiem etylu do dwóch różnych miejsc – zero reakcji. No dobra, idziemy w brutalność, informuję o zamiarze zrobienia testu nawiercania – zwyczajnie zabrałam się za usuwanie opatrunku bez wcześniejszego znieczulenia. Nic. Wiercę, wiercę – zero reakcji. Dziabię zgłębnikiem, w coś wpadam – kłuje? Nie kłuje. Pacjent poinformowany, że będzie kanałowe. Rozwiercam – nadal zero reakcji. Pracuję pilnikami w kanałach – przepisowe cztery kanały w górnej szóstce znalezione (przy okazji zamarzyły mi się c-file – wyglądają podobnie do k-file’i, ale są cieniutkie, mniej łamliwe i mają tępy czubek – świetne do wstępnego opracowywania bardzo cienkich kanałów), nadal zero reakcji. A w międzyczasie (w sensie między wizytami) pacjenta zupełnie ten ząb nie bolał.

Martwica (polegająca na tym, że miazga zwyczajnie obumrze, ale nie wiąże się to później z dolegliwościami bólowymi) zdarza się rzadko, bo miazga zazwyczaj jest zakażona bakteriami, które robią z niej zgorzel – a to już boli (i ładnie śmierdzi przy opracowywaniu). Być może zadziałało to, że usunęłam czynnik wybitnie drażniący (w postaci bakterii w próchnicy) i założyłam środek antybakteryjny (rzeczony opatrunek). Miazgi to nie uratowało, ale oszczędziło pacjentowi zgnilizny w komorze zęba ;).

Ogólnie siedzę w tych cholernych kanałach i wygrzebać się z nich nie mogę. Po skończeniu stażu chyba będę sobie czas pracy przedłużać, żeby jakoś to wszystko ogarnąć… Zwłaszcza, że opiekun do podbijania recept już nie będzie mi potrzebny. 😉 Tylko co z pomysłem, żeby pracować jeszcze gdzieś indziej? Tak sobie z lenistwa myślę, że na razie popracuję tylko tam, gdzie teraz, nabiorę doświadczenia, pobawię się w więcej protetyki, żeby coś w tym moim CV jednak było. A po roku, jeśli będzie OK, poszukam czegoś jeszcze…

Kategorie
Archiwalne Praca

Studniówka

Znowu duża część pacjentów nie przyszła… Wymagają szacunku dla swojego czasu, a sami naszego nie szanują.

Z okazji stażowej „studniówki” kupiłam ciasto marcello i w sumie się całe rozeszło (z moją własną pomocą, dobre było).

Na początku mieliśmy trochę zamieszania z pacjentami, ale ostatecznie od ok. 15 była już nuda. Zresztą skorzystała na tym moja asystentka: korzystając z obecności asystentki-stażystki ze szkoły wyleczyłam jej jednego ząbka. Trochę łatwiej się leczy kolegów z pracy niż własnych rodziców, chociaż presja nadal jest. Poza tym, zapisałam się znowu do „kolegi” po fachu (cudzysłów, bo pan doktor jest dobre kilkanaście lat ode mnie starszy), bo mi się guzek zębowy z lekka ukruszył. W ogóle dziwnie wygląda (sprawdzałam dziś, posługując się lampą od unitu, lusterkiem stomatologicznym i takim podręcznym) i ciekawe, co z tego wylezie. Pan doktor znowu na mnie nie zarobi. 😉

Niestety, wredota naszych pacjentów nijak się odbiła na czasie mojego powrotu do domu, bo ostatnia sztuka dzielnie dotarła. Kończyłam u niej leczenie kanałowe, więc chociaż trochę kaski do firmy wpłynęło ;). Swoją drogą, pacjent miał ciekawie rozłożone kanały w górnym trzonowcu: policzkowy, środkowy (żadna perforacja, tylko ujście kanału na środku dna komory) i podniebienny. Zwykle są dwa policzkowe i jeden podniebienny. Taki myk. Nie lubię leczyć kanałowo górnych trzonowców…

W ostatniej chwili przypomniałam sobie o jutrzejszym Dniu Ojca. Autko to fajna rzecz, można z mojej wiochy dostać się w 20 minut do cywilizacji, kupić coś odpowiedniego i niecałą godzinę później już być z powrotem w domu :).

Trochę chaotycznie, bo padnięta dość jestem.

Kategorie
Archiwalne Praca

Nie jest dobrze

Pacjent „bólowy”. Ząb dolny, trzonowy. Znieczulam. Wcześniej stwierdzono, że ząb będzie do leczenia kanałowego, więc zdecydowanie podążam w stronę spodziewanego sklepienia komory (ze względu na wcześniejsze zniszczenie zęba przez próchnicę daleko nie miałam). Robię dziurkę w komorze bez wpadania wiertłem do środka. Z dziurki wydostaje się…

KOSMITA!!!

Zapalenie miazgi wiąże się ze znacznym wzrostem ciśnienia w komorze z powodu przekrwienia, co jest jedną z ważniejszych przyczyn bólu. Zapalenie miazgi ze zniszczoną komorą często jest bezbolesne właśnie z tego powodu: mimo przekrwienia nie ma wzrostu ciśnienia. Co nie oznacza, że przy bólu zęba trzeba go sobie łamać, oczywiście.

No więc po zrobieniu dziurki ujrzałam śliczny, wiecznie fascynujący mnie, „sztywnawy”, szarobrązowy „glutek” miazgi. W sensie „nerw” wywędrował przez zrobiony otworek.

Tylko i wyłącznie siła mojej słabej woli powstrzymała mnie przed zmianą w coś w rodzaju „orajualefajne!!!”.

Źle ze mną, ojjj, źle.

Za krótko pracuję, żeby takie rzeczy przestały być fascynujące. Trzeba znaleźć coś ciekawego w podobno najmniej opłacalnej i najbardziej „dłubaniogennej” (w sensie dużo się dłubie – ale żem się dzisiaj neologizmami popisała, a nic wyskokowego nie piłam…) dziedzinie stomatologii, jaką jest endodoncja.

A moje umiejętności się rozwijają. Cały przyszły tydzień będę miała w „kanałach”.

A potem urlop, hyhy.

[To chyba jedna z tych notek, przez które ludzie w ankietach podejrzewali mnie o odchyły psychiczne. Prawda? Prawdaaaa??]

Kategorie
Archiwalne Praca

No nie chce, no…

Nie chce wrócić w mniej zdenerwowane i bardziej doświadczone (ale za to płatne) ramiona naszego dentysty, tylko musi mnie stresować, no.

Środowa wizyta Rodziciela jako pacjenta przebiegła bez zakłóceń. Odkruszona ścianka rodzicielskiej piątki okazała się być drobiazgiem (nawet znieczulenia nie podałam) i mam nadzieję, że będzie się trzymać. Za to wypełnienie, które zakładałam na pierwszej wizycie jakiś czas temu, które spowodowało znacznie większą ilość nerwów w moim wypadku (ósemka dolna, głęboki ubytek, mokro i znieczulenie działało tak sobie, co u Rodziciela ponoć jest typowe), raczyło wypaść. W sensie się odkleiło od zęba i się ruszało przy każdym gryźnięciu. Tymczasowo zakleiłam toto „opatrunkiem” z tlenku cynku z eugenolem, zaś moje „wolałabym, żeby tata poszedł z tym do K. [naszego dentysty]” zostało kompletnie zignorowane. No nic, będę z cholerstwem walczyć w sierpniu.

Fajnie, że Rodziciel jakoś się nie boi moich rozedrganych rąk, ścisku w dołku i tego, że przy powrocie do domu otworzyłam tylko pół bramy (po czym wróciłam do samochodu i zreflektowałam się, jak spojrzałam w lusterka) i zapomniałam zamknąć okno samochodu przy gaszeniu silnika (mam elektrycznie sterowane szyby z przodu). Zresztą mój samochód całą noc stał otwarty, ale akumulatora nikt nie ukradł…

Bo jak się leczy rodzinę, prawie zawsze coś się rypnie…

Kategorie
Archiwalne Praca

Pozytywna opinia ma swoje wady

Teraz wszystkie dentofoby z okolicy będą walić do mnie. 😉

Dzisiaj jednemu takiemu dentofobowi („Bratanek mówił, że pani taka sympatyczna”) tak pięknie odbudowałam górną jedynkę (w sensie wypełniłam ubytek), że byłam z siebie dumna. A i pacjent zadowolony, bo pod znieczuleniem, więc nie bolało. I udało mi się usunąć ząb pt. „Proszę zawołać szefa” – szef został zawołany, ale przed jego przyjściem złapałam za korzeń jeszcze raz i wyciągnęłam.

Ja ogólnie staram się być miła, w miarę możliwości prosto tłumaczyć. Z gadaniem podczas zabiegu nadal mam problem, wychodzi mi to najlepiej podczas usuwania. Dla pacjentów przyznających się do lęku mam ewentualnie kilka zdań typu „nie robię nic na siłę”, „będę robić powoli i delikatnie”. Staram się odpowiadać na wszystkie pytania i nie zaskakiwać niczym. Nie wiem, czy to dobrze, że ostrzegam przed wbiciem igły w podniebienie albo dziąsło.

Cieszę się z każdego usuniętego bez problemu zęba, pięknie założonej plomby (zwłaszcza z przodu – na studiach nie znosiłam robić prac estetycznych, teraz chyba mniej się przejmuję), każdego „nic nie bolało!” i „jestem pani bardzo wdzięczna”, uścisku dłoni szczęśliwego pacjenta. Nie chcę, żeby krążyły o mnie negatywne opowieści czy pacjenci wzdrygali się na samo wspomnienie mojego nazwiska.

Chyba nadaję się do tej roboty. 😉

Kategorie
Archiwalne Praca

Pozytywny dialog

– Wie pani, ja się strasznie boję…
– Spokojnie, mam pozytywny wpływ na pacjentów – odparłam z łagodnym uśmiechem.
– Słyszałam.

AAAAA!!!

Ciekawe, jak mocno się rumienię w takich chwilach?

Są pacjenci, którzy zrezygnowali z moich usług z różnych powodów. Czasami leczenie u dziecka pójdzie nie tak, jak byśmy wszyscy chcieli i wiem, że maluch na następnej wizycie będzie się mnie bał. Ale fajnie, że mimo to krąży o mnie tak pozytywna opinia :).

Chciałabym nauczyć się jeszcze kilku rzeczy. Pracy z włóknem szklanym, na przykład. Albo pinami zębinowymi. O poważniejszej protetyce nie wspomnę. Zielony ze mnie dentysta, póki co, ale to „słyszałam” potrafi dodać skrzydeł :).

Kategorie
Archiwalne Praca

Wzorce

„Po raz pierwszy na fotelu nic mnie nie bolało” – stwierdził kiedyś jakiś mój pacjent. Leczenie próchnicy odbywało się pod znieczuleniem.

Pewne wzorce zachowań przy fotelu zgapiłam od mojego byłego już dentysty. Zawsze po podaniu znieczulenia gdzieś sobie szedł na chwilę. Ja nigdzie nie idę, ale od wyciągnięcia igły z błony śluzowej jamy ustnej pacjenta do mojego chwycenia kleszczy czy wiertarki zawsze mija kilka minut. Bez patrzenia na zegarek. Pogapimy się przez okno, skomentujemy pogodę, ja coś powiem na temat leczenia, asysta o coś zapyta, uzupełnimy dokumentację, pożartujemy. Jak znieczulam przewodowo, gotowość pacjenta jest podyktowana poziomem zdrętwienia połowy języka i dolnej wargi. Przy usuwaniu również kopiuję czynność podpatrzoną jeszcze na studiach u starszych studentów na ćwiczeniach z chirurgii stomatologicznej: biorę zgłębnik i kłuję dziąsło w najbliższej okolicy znieczulonego zęba. Jak pacjent nie czuje kłucia, to zabieram się do pracy.

Z drugiej strony inny student na tych ćwiczeniach zabierał się za usuwanie zaraz po podaniu znieczulenia. Pacjent podskakiwał, student dokładał środka i znowu chwytał za kleszcze.

Wspomniany na początku pacjent wcześniej też miał leczenie pod znieczuleniem. Różnica w bezbolesności polegała na tych kilku minutach. Niewielka chwila, która pozwala środkowi znieczulającemu przeniknąć przez kość do nerwu i odciąć przesyłanie nieprzyjemnych sygnałów.

Uwielbiam znieczulenie. Dobra, kłucie igłą ciężko uwielbiać. Ale znacznie bardziej wolę być przez jakiś czas zdrętwiała, niż podczas zabiegu myśleć o tym, kiedy mnie zaboli. Nigdy też nie odmawiam tego dobrodziejstwa pacjentom. Zresztą znieczulenie to wygoda też dla dentysty. Wierzcie mi, znacznie lepiej się pracuje, kiedy wiem, że pacjent nagle nie podskoczy i nie nadzieje się na wirujące wiertło…