Kategorie
Archiwalne Praca

Wzorce

„Po raz pierwszy na fotelu nic mnie nie bolało” – stwierdził kiedyś jakiś mój pacjent. Leczenie próchnicy odbywało się pod znieczuleniem.

Pewne wzorce zachowań przy fotelu zgapiłam od mojego byłego już dentysty. Zawsze po podaniu znieczulenia gdzieś sobie szedł na chwilę. Ja nigdzie nie idę, ale od wyciągnięcia igły z błony śluzowej jamy ustnej pacjenta do mojego chwycenia kleszczy czy wiertarki zawsze mija kilka minut. Bez patrzenia na zegarek. Pogapimy się przez okno, skomentujemy pogodę, ja coś powiem na temat leczenia, asysta o coś zapyta, uzupełnimy dokumentację, pożartujemy. Jak znieczulam przewodowo, gotowość pacjenta jest podyktowana poziomem zdrętwienia połowy języka i dolnej wargi. Przy usuwaniu również kopiuję czynność podpatrzoną jeszcze na studiach u starszych studentów na ćwiczeniach z chirurgii stomatologicznej: biorę zgłębnik i kłuję dziąsło w najbliższej okolicy znieczulonego zęba. Jak pacjent nie czuje kłucia, to zabieram się do pracy.

Z drugiej strony inny student na tych ćwiczeniach zabierał się za usuwanie zaraz po podaniu znieczulenia. Pacjent podskakiwał, student dokładał środka i znowu chwytał za kleszcze.

Wspomniany na początku pacjent wcześniej też miał leczenie pod znieczuleniem. Różnica w bezbolesności polegała na tych kilku minutach. Niewielka chwila, która pozwala środkowi znieczulającemu przeniknąć przez kość do nerwu i odciąć przesyłanie nieprzyjemnych sygnałów.

Uwielbiam znieczulenie. Dobra, kłucie igłą ciężko uwielbiać. Ale znacznie bardziej wolę być przez jakiś czas zdrętwiała, niż podczas zabiegu myśleć o tym, kiedy mnie zaboli. Nigdy też nie odmawiam tego dobrodziejstwa pacjentom. Zresztą znieczulenie to wygoda też dla dentysty. Wierzcie mi, znacznie lepiej się pracuje, kiedy wiem, że pacjent nagle nie podskoczy i nie nadzieje się na wirujące wiertło…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *