Co ciekawego widać na poniższym zdjęciu?
Tag: stomatologia
Aparat stały
Poproszono mnie o instrukcję „z czym to się je”. Ponieważ ortodontą nie jestem i poza pobieżnym określeniem wady zgryzu ortodoncji nie tykam, mogę napisać tylko o własnych doświadczeniach z aparatem stałym, który, jak wiadomo, mam założony od końca września (2016 roku).
Leczenie mam aparatem ligaturowym na zasadzie łuku prostego, zamki zwykłe, metalowe (mogą być zamki przezroczyste, ale podobno są kruche).
Jak to wygląda na zębach? Tak, jak pewnie wszyscy kojarzą. Metalowe zamki, drucik biegnący między nimi i kolorowe gumki trzymające drucik w zamkach.
(zęby nie moje, obrazek z Google)
Przed założeniem aparatu należy doprowadzić ząbki do porządku. Wyleczyć wszystkie ubytki, ściągnąć kamień i osad.
Diagnostyka wady zgryzu to przede wszystkim modele diagnostyczne (wykonywane na podstawie wycisku) i zdjęcia RTG – pantomograficzne i cefalometryczne.
Samo zakładanie aparatu polega na przyklejeniu zamka do powierzchni zęba odpowiednim „klejem”, zazwyczaj jest to po prostu biały, światłoutwardzalny materiał typu flow. W zamkach są rowki, w których umieszcza się łuk (czyli ten drut, wygięty fabrycznie w kształt idealnego łuku zębowego) i zakłada ligaturki, czyli wspomniane gumki. Łuk jest sprężysty, wygięty między zamkami dąży do kształtu pierwotnego – właśnie to „dążenie”, przełożone na zamki, powoduje przestawianie zębów.
Łuki mają różne rozmiary, mogą być okrągłe, kwadratowe lub prostokątne w przekroju, są też zrobione z różnych metali (stal nierdzewna, stop niklowo-tytanowy).
Koszt założenia aparatu w zależności od gabinetu i rodzaju aparatu waha się zazwyczaj między 1200-2000 zł za jeden łuk zębowy. Do tego trzeba doliczyć koszty wizyt kontrolnych (co miesiąc) i aparatów retencyjnych, które utrzymują efekt leczenia po ściągnięciu łuków. Moje leczenie (głównie stłoczenia, zwężenie łuków zębowych) zostało przewidziane na 1,5 roku czynnego leczenia + 1,5 roku retencji.
Ważna kwestia nr 1: czy boli?
Odpowiedź: Jak dla mnie da się przeżyć. Nie miałam do tej pory potrzeby korzystania z leków przeciwbólowych. Zęby na początku leczenia i po zmianie łuku na grubszy są nieco tkliwe i troszeczkę się ruszają. Wypaść nie wypadną, są wszak zszynowane 😉
Ważna kwestia nr 2: co z jedzeniem?
Odpowiedź: Bezpośrednio po założeniu aparatu ma się wyraźny problem z gryzieniem twardych rzeczy, ale to się po kilku dniach normuje. Jedzenie kanapki z użyciem noża i widelca rozwiązuje problem. Odradzano mi jedzenie orzechów – sprawdziłam, że daję radę ;). Pizzę zjem. Piętki od chleba nie próbowałam, bo dobra jest tylko taka świeżo upieczona, twarda i ciepła, a już pisałam, jak to jest z odgryzaniem twardych rzeczy. Jak jadłam chleb z twardą skórką, to tę skórkę musiałam odkrajać. Z gryzieniem bułek jest słabo. Ogólnie odgryzanie rzeczy bardziej wymagających jest utrudnione, ale jem prawie normalnie. Przeżuwam normalnie, chociaż czasem mi się zapętla nieco łuk w jednym miejscu, ale to wymaga tylko przepchnięcia drutu przez rurkę na szóstce, co jestem w stanie zrobić sama w domu.
Przy okazji jedzenia: cytrusy, szpinak i szczypiorek najchętniej zostają między łukiem a zębami 🙂
Ważna kwestia nr 3: co z utrzymywaniem higieny jamy ustnej?
Odpowiedź: To jest absolutna podstawa. Odwapnienia na powierzchni zębów są wskazaniem do ściągnięcia aparatu! Należy się przygotować na zakup szczoteczki elektrycznej (od 40 zł), szczoteczek międzyzębowych (ok. 8 zł), nici dentystycznych typu SuperFloss (12 zł) i irygatora (od 130 zł, jest za to mniej upierdliwy w użytkowaniu w porównaniu z nićmi, chociaż używać go należy nad wanną albo kabiną prysznicową, bo chlapie). Wzrośnie zużycie płynu do płukania jamy ustnej, szczoteczki też się będą szybciej zużywać. Myć zęby należy po każdym posiłku.
Na pewno szybko osadzi się osad po kawie czy herbacie.
Ważna kwestia nr 4: kiedy widać efekty?
Odpowiedź: Ja pierwsze zmiany dostrzegłam po… 2 dniach po założeniu aparatu. Mianowicie 5 szpar zrobionych wiertłem między górnymi przednimi zębami w celu uzyskania miejsca skumulowały się w 2 szersze szpary. W tej chwili (po 3 miesiącach noszenia) wyraźnie widzę, że mój trapezoidalny dolny łuk zębowy wyraźnie się zaokrąglił, zęby sieczne dolne nie są tak bardzo stłoczone (chociaż sam stripping, czyli robienie szpar, już znacząco zmniejszył wrażenie stłoczenia). Moja ortodontka po każdej zmianie łuku robi zdjęcia i porównuje z obrazem z poprzedniej wizyty.
Ważna kwestia nr 5: czy warto?
Odpowiedź: A to każdy musi sobie sam przemyśleć po konsultacji z ortodontą.
Pomogłam? 🙂
Nie wspomniał
Leczy się u mnie dwóch braci. Niestety, obaj mają leczenie kanałowe.
Brat nr 1 zaczyna pierwszy. Nie wyraża zgody na znieczulenie. Podaje, że żaden ząb go nie boli. Dobieram się do większego ubytku w zębie dwukanałowym. Widzę, że go boli, proponuję znieczulenie. Odmawia. Wiercę dalej. Widzę, że doszło do próchnicowego obnażenia miazgi. Staram się możliwie strepanować komorę, bo pacjent nadal nie chce znieczulenia. Zakładam „truciznę”, zamykam ząb.
Druga wizyta po dwóch tygodniach. Ponieważ dostęp „trucizny” do miazgi był niewielki, częściowo „zatruł się” tylko jeden kanał, przy drugim widzę, że boli dużo bardziej. Pacjent nadal nie chce znieczulenia (proponuję mu kilkakrotnie w trakcie wizyty), choć mam autentyczną ochotę prosić, żeby się zgodził. Nie, woli czuć, co się dzieje. Opracowuję, jak się da, ze względu na widoczny ból nie udaje mi się opracować drugiego kanału, zakładam leki, zamykam. Wpisuję w karcie, że pacjent nie zgadza się na znieczulenie.
Trzecia wizyta. Drugi kanał prawie nieżywy, udaje się szybko usunąć resztki miazgi i zakończyć leczenie z mniejszą dawką bólu, nadal bez znieczulenia. „Dzisiaj było dużo przyjemniej” oświadcza pacjent, dziękuje i wychodzi.
Dzień później na fotelu siada brat nr 2, który leczy się w znieczuleniu. Mam się zabrać za ząb jednokanałowy, też już po zatruciu. Pacjent oświadcza, że chce ząb usunąć, bo sobie nie wyobraża tego leczenia, z protezą będzie lepiej, czytał w internecie o tym całym leczeniu kanałowym i tej truciźnie i się przestraszył. Po dłuższej dyskusji udaje nam się (mi i asystentce) przekonać go, żeby jednak spróbował leczyć. I pada znamienne zdanie: „bo brat mi mówił, że to strasznie boli”.
„Tak, tylko nie wspomniał, że na własne życzenie”, wypalam, w głębi duszy wściekła na brata nr 1.
Ząb udaje się bezboleśnie oczyścić (w znieczuleniu), lek, skierowanie na zdjęcie, dziękuję, do widzenia.
Zatem, proszę Państwa. Jak się MedOnet reklamował, że nie trzeba chodzić do lekarza, tylko poczytać w sieci, też się cicho wkurzyłam. Jakiś czas temu trafiłam na beznadziejnie i absolutnie po laicku, w stylu wyznawcy Andrew Wakefielda (co to skłamał w artykule, że szczepionka MMR powoduje autyzm), napisany artykuł o tym, jak to leczenie kanałowe prowadzi do raka. Więc, owszem, lekarze czasami czegoś nie wiedzą. Nie wyłapią. Diagnozują długo nie to, co trzeba. Ale jednak często warto popytać kilku lekarzy niż szukać czegoś w internecie, bo skutki będą takie, jak powyżej – internet cię nie widzi. Nie zbada. Nie studiował przez pięć-sześć lat, nie doszkalał się przez kolejnych kilka/naście/dziesiąt. Nie zna wszystkich szczegółów. Powie, że będzie bolało. Nie wspomni, że tylko w przypadku braku znieczulenia.
Smutna prawda
Dentysta nie jest najulubieńszą osobą w społeczeństwie.
Przynajmniej nie w naszym, w dużym stopniu cierpiącym na syndrom dentystki z podstawówki, co to rwała mleczaki bez znieczulenia, krzyczała i wyciągała dzieci z lekcji celem dokonywania tortur.
Tak mi się dzisiaj pomyślało, kiedy załatwiałam sprawę w banku. Sprawa się nieco przedłużała, ale wszystkich zainteresowanych moją osobą informowałam z uśmiechem, że mam czas. Najpierw obsługiwała mnie miła pani, potem przejął mnie na chwilę miły pan o równie miłym głosie. Coś tam wpisywał do systemu i celem zabicia ciszy zapytał mnie, czym się zajmuję.
– Jestem dentystką – odparłam nieśmiało, wiedząc, jaka będzie reakcja.
– Jak miiiiło… – usłyszałam w odpowiedzi. Nie patrzyłam panu w oczy, więc nie wiem, czy próbował przestać pokazywać zęby w uśmiechu (nie wiem, jakie miał zęby). Jak w końcu na niego zerknęłam, wyglądał na nieco przestraszonego, mimo mojego wcześniejszego spokojnego podejścia do ich problemów technicznych. Więc to nie mnie się bał. Tylko zawodu, jaki uprawiam.
Więc, niestety, studenci stomatologii. Pacjenci mogą was lubić, możecie być mili, możecie nie komentować uzębienia osób spotykanych na ulicy, możecie w miarę cierpliwie odpowiadać na wszelkie pytania („a bo ja mam taką sprawę…”), ale tak czy siak Syndrom Dentystki z Podstawówki was prędzej czy później dopadnie. I niewiele będziecie w stanie na to poradzić.
Pewnego dnia przyszedł do gabinetu pacjent z bólem. Pacjent ów dwa lata temu miał zatruty ząb. Ten sam ząb go właśnie bolał. Pacjent dość sporych gabarytów i podający nadciśnienie. Ładnie prosił o usunięcie zęba, bo boli, a na kanałowe (z wątpliwą szansą powodzenia, biorąc pod uwagę stan zęba) nie ma kasy.
Trzy ampułki Ubistesinu Forte, podane przewodowo, książkowo. Działały może pięć minut, po czym przestały. Za namową pacjenta („niech pani spróbuje, wytrzymam”) podjęte trzy próby ekstrakcji, z powodu utrzymującego się bólu zakończone ze strony dentysty wydaniem recepty na antybiotyk i skierowania na RTG. Ze strony pacjenta było to poinformowanie poczekalni pełnej ludzi (w tym osoby towarzyszącej pacjenta), że „ona nie umie znieczulać, skoro nie umie, to na cholerę się zabiera za usuwanie”.
Dentysta się nie przejął. Ze wzruszem ramion stwierdził (w myślach), że przy potencjalnym stanie zapalnym (którego nie można było specjalnie potwierdzić, bo a) pacjent podawał, że ząb go boli od jakichś trzech dni, b) nie było zdjęcia RTG i możliwości wykonania go na miejscu, c) nie było ewidentnego obrzęku itp.) znieczulenie może nie zadziałać i nie jest winą dentysty to, że pacjent chodził dwa lata z toksyczną substancją w zębie. Poza tym znieczulać umie, bo robi to od kilku lat i prawie zawsze wychodzi (w medycynie nic nie ma na 100%).
Kilka dni później inny gabinet, inny pacjent, ten sam dentysta. Również znieczulenie podane przewodowo. Pacjent się znieczulił w ciągu kilku minut, zabieg (leczenie zachowawcze) przebiegł bez bólu i nerwów. Szczęśliwy pacjent na odchodne stwierdził, że „pani zawsze trafia z tym znieczuleniem!”. Szczęśliwszy chwilowo dentysta uśmiechnął się z satysfakcją.
Wniosek z powyższej historii?
Nie da się wszystkich zadowolić.
Aktywna asysta
Techniką na cztery ręce nie pracuję. Nie nauczyli. Znaczy pracuję tylko chwilami, jak moje dwie ręce to za mało.
Ale mam asystentki dentystyczne na zawołanie. Wierzcie mi, dobra asysta to skarb.
Dobra asysta w wielu przypadkach oznacza osobę, która wie, co robi i umie obserwować lekarza, z którym pracuje.
Jakiś czas temu zastanawiałam się, po co w szkołach asystentek i higienistek stomatologicznych uczą przebiegu zabiegu od strony lekarskiej. U nas nadal pacjent większość czasu podczas wizyty spędza pod bezpośrednim okiem lekarza dentysty, więc wydawało mi się, że taka wiedza u asysty nie jest konieczna.
Ostatnio zmieniłam zdanie.
Do pracy po studiach poszłam z wyrobionymi na uczelni zwyczajami. Owe zwyczaje częściowo uległy zmianie z przebiegiem czasu i zyskiwanym doświadczeniem, są jednak rzeczy, których się trzymam. Przez ponad cztery lata w pierwszej pracy i półtora roku w drugiej, asystentki zdołały wyłapać sporo z tych rzeczy.
I tu się przydaje wiedza odnośnie danego zabiegu.
Dzisiaj przychodzi pacjent. Ząb po dewitalizacji (zatruciu miazgi) na poprzedniej wizycie. Mówię asystentce, że wizyta po zatruciu. Pada tylko pytanie, ile płynów do płukania kanałów ma być. Ja na to, że dwa.
No to dostaję pilniki do opracowania kanałów, owe dwa płyny (podchloryn sodu i EDTA), endometr, linijkę endo i ssak. Jeśli potrzebuję czegoś więcej, to o tym mówię.
Jeśli pacjent na leczenie zachowawcze miał na wcześniejszej wizycie założony określony rodzaj i kolor wypełnienia, na kolejnej, również z leczeniem zachowawczym, dostanę na asystor ten sam materiał, bez proszenia.
Podczas wizyty na NFZ użycie wytrawiacza przeze mnie wiąże się z pytaniem asysty o kolor wypełnienia z kompozytu. Kondycjoner do zębiny oznacza użycie glass-jonomeru i nikt nie musi o to pytać. Wypełnienie estetyczne w zębach przednich asysta zaczęła szybko łączyć z moim proszeniem o trzymadełko do tarczki polerskiej – już nie muszę o nie prosić, dostaję z automatu.
Asystentka musi wiedzieć, co robi lekarz. Musi wiedzieć, dlaczego to robi. Jeśli nie wie, niech zapyta. Jeśli pracuje z lekarzem na cztery ręce, czyli pomaga mu bezpośrednio, siedzi po drugiej stronie pacjenta i ma wgląd w paszczę ofiary, musi wiedzieć, co za zabieg będzie się odbywał, żeby wszystko zawczasu przygotować.
Ostatnio rozmawiałam z higienistką, wyszkoloną w Niemczech. Opowiadała mi, że jeśli u pacjenta miało być na przykład szlifowanie zęba pod koronę protetyczną, lekarz wykonywał tylko samo szlifowanie. Znieczulanie, zakładanie nici retrakcyjnej celem odsunięcia dziąsła, a później wyciski, robiła higienistka. Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, w bogatszych miastach. Ale nawet tutaj, na wsi i w małym mieście, już nie będę się dziwić, „po co wam to?”.
Praca jest niezdrowa, lekarze odradzają
Alergii na lateks dorobiłam się na 5 roku studiów. Najpierw na czwartym roku niechcący na grzbiet prawej dłoni sypnęłam sobie proszek od mieszanego materiału do wypełnień (zazwyczaj do proszku dodaje się specjalny płyn, miesza to razem, pakuje do ubytku i to twardnieje przez kilka minut), później, na piątym, zaczęły się pojawiać podrażnienia, spękania i przesuszenie skóry na tej dłoni. Z rękawiczek lateksowych przerzuciłam się na winylowe, kupowałam ich określony rodzaj, jako że generalnie ciężko je założyć na ręce, które są chociaż trochę wilgotne. Obecnie używam nitrylowych. Jak się zrobi trochę chłodniej na zewnątrz, zacznie działać ogrzewanie, kremik nawilżający idzie w ruch. Latem jest OK.
Rok temu prawy nadgarstek zaczął zdradzać objawy zespołu cieśni. Znaczy bolało, miałam osłabiony chwyt i trzymanie czegoś ciężkiego (typu talerz z obiadem) w wyciągniętej ręce też było niekomfortowe, chociaż noszenie w ręce opuszczonej w dół takiego problemu nie stanowiło. Pomęczyłam się tydzień, w dniu, kiedy wreszcie poszłam do lekarza, przestało boleć. Dostałam skierowania na rehabilitację, nie skorzystałam, bo kilka tygodni wcześniej byłam na 3-tygodniowym zwolnieniu lekarskim, przez kilka wcześniejszych miesięcy okazjonalnie nie było mnie w pracy – szef wprawdzie nie narzekał, ale wolałam nie zgłaszać się do niego z kolejnym zwolnieniem.
W zeszły poniedziałek znowu zabolało. Wkurzyłam się. Zaczęłam się dopytywać o możliwość przeniesienia do innej przychodni – w tej, w której jestem zarejestrowana, dostanie się do lekarza równa się stanie w kolejce w rejestracji od 6:30, poza tym jest daleko. Wzięłam odpowiednie druczki z przychodni na osiedlu obok. Jeszcze ich nie wypełniłam i nie zawiozłam. Bo we wtorek rączka przestała boleć.
Piątek, tydzień temu. Wstałam po szóstej (co się rzadko zdarza), pojechałam na kurs do Gdańska. Po kursie obiad w McDonald’s (dzisiaj się ważyłam, poniżej 68 kg, uff 😉 ), po Macu do pracy. W pracy zapitolnik. Wafelek przegryziony w pośpiechu koło 19, chwila na wypicie herbaty zrobionej po 15, dopiero koło 20. O 22 w domu. Ok. 24 spać. Pobudka przed siódmą, śniadanie, herbatki, na 8:30 do pracy. W drodze do pracy migotanie obrazu na peryferiach pola widzenia prawego oka. Dojechałam do pracy. Było coraz gorzej. Trzymając butelkę wody w prawej ręce na wysokości twarzy, jakieś 45 stopni w prawo od osi widzenia na wprost, stwierdziłam, że jej nie widzę. Popiłam wodę, zabrałam się do pracy. Przy pierwszym pacjencie sytuacja z oczami zaczęła wracać do normy. Prawdopodobnie odwodnienie i zmęczenie. Raz mi się coś takiego dziwnego zdarzyło po szczepieniu.
Pracuję 4 lata. Mam pracować jeszcze jakieś 39-40.
Dożyję do emerytury?
Satysfakcja
Ogólnie fajnie, jeśli pacjent wychodzi z wizyty zadowolony.
W mojej krótkiej karierze dentysty obraziło się na mnie kilka osób. Niestety, albo ja się nadal uczę, albo nie można zadowolić wszystkich. Zazwyczaj nie rozpamiętuję takich przypadków. W pierwszej sytuacji dopisuję wydarzenie do listy doświadczeń z ewentualną nauczką na przyszłość, w drugiej wzruszam ramionami i robię dalej swoje.
Jeszcze fajniej, jeśli dentysta żegna pacjenta, również zadowolony.
Parę razy pisałam o fajnych dzieciach na fotelu. Takich, co cierpliwie wysiedzą 20, 25 minut na fotelu, wytrzymają wiercenie i chwile nudy, kiedy nic nie robię, tylko wołam o niemajtanie językiem, bo plomba twardnieje. Najbardziej satysfakcjonujące są „anioły” w wieku 3-6 lat. Od starszych już wymagam większej cierpliwości. Od młodszych nie wymagam nic poza otwartą paszczą do przeglądu. Wszystko, co się dzieje później, nie ma znaczenia.
Ale dorośli też potrafią dać mi satysfakcję.
Odbudowa zęba na wkładzie z włókna szklanego, kiedyś trwająca u mnie ponad godzinę, dziś zaliczana w 30-40 minut, z tym samym efektem, jeśli nie lepszym. W przyszłości będzie pewnie jeszcze krócej.
Skrócenie czasu leczenia średniej wielkości ubytku z ponad godziny na studiach do 20 minut cztery lata później.
I ostatnio licówki z kompozytu na jedynkach u pewnej pacjentki. Zęby dość ciemne, o brzydkim kształcie. Lekkie profilowanie, kryjący materiał, porządna polerka, na koniec zachwyt pacjentki. Rzadko jestem ze swojej pracy tak dumna, zwłaszcza, że prace estetyczne zawsze mnie stresują.
To są drobiazgi, które może z czasem mi spowszednieją. Na razie cieszę się z każdego małego zwycięstwa.
Małe pracowe radości
Raz czy dwa zdarzyło się, że u mnie na fotelu lądował pacjent, którego inny dentysta w którejś z moich dwóch prac nie dał rady znieczulić. Główny problem jest ze znieczuleniem przewodowym do otworu żuchwy. Wymaga ono dłuższej igły i trafienia w okolice odpowiednich struktur anatomicznych, do których jest kilka centymetrów w głąb od powierzchni błony śluzowej i do których trzeba dotrzeć trochę na ślepo. Znaczy wiadomo teoretycznie, gdzie co jest (nerw zębodołowy dolny i językowy), ale czy u pacjenta nie ma jakiejś małej anomalii anatomicznej, czy się igła nie wygnie gdzieś po drodze – tego nigdy nie wiadomo. Słyszałam o dentystach, którzy tego znieczulenia nie lubią. Ja go nie lubię jako pacjent, bo wkłucie, cholera, boli.
Albo kiedy na fotelu siada dzieć z historią histerii przy poprzednich podejściach do leczenia. Siada u mnie, widzi nieznajomą, bladą gębę w okularach, która za chwilę maskuje się na zielono albo niebiesko i coś chce robić w buzi.
Kiedy zatem trudnoznieczulający się pacjent podaje drętwienie dolnej wargi i języka po wstrzyknięciu pierwszej ampułki albo kiedy dzieć wychodzi z gabinetu z wyleczonym na spokojnie zębem, czuję, że lubię swoją pracę.
Bo to jasne, że takie sytuacje dają satysfakcję. Inni nie dali rady, ale ja tak.
I fajnie, że mi jeszcze za to płacą… 😉
Reklama (tak jakby)
Kupiłam sobie szczoteczkę soniczną. Najprostszą, jaka była.
To taka elektryczna, tylko bardziej brzęczy po zębach ;). I drga. Działa to na zasadzie podobnej do ultradźwięków (kto miał kiedyś usuwany kamień nazębny ultradźwiękami, ten kojarzy wrażenia), tylko drgania mają mniejszą częstotliwość. Zwykła szczoteczka elektryczna czyści zęby wyłącznie mechanicznie, tutaj mamy jeszcze efekt „wzbudzonej” drganiami wody, która skuteczniej dociera do przestrzeni międzyzębowych.
Główka szczoteczki jest wielkości ręcznej szczoteczki dziecięcej – większa od główki szczoteczki elektrycznej Oral B, ale mniejsza od normalnej, „dorosłej” szczoteczki ręcznej.
Włosie jest wyprofilowane tak, że obejmuje dwa sąsiednie zęby. Po lekkim dociśnięciu do powierzchni zęba ładnie wypełnia zagłębienia między zębami.
Moja szczoteczka ma właściwość wskazywania czasu mycia zębów. Znaczy zapika co 30 sekund trzy razy, za czwartym razem (czyli po dwóch minutach) zamiast zapikać, się wyłączy. W ten sposób się okazało, że przepisowe dwie minuty mycia zębów wcale nie jest tak trudno osiągnąć. Owszem, machając ręczną szczoteczką szybko się odechciewa, ale prowadząc główkę po zębach bez żadnego wywijania, jest to znacznie prostsze. Przynajmniej dla mnie. Na początku się wręcz nie wyrabiałam, jak nie wiedziałam, o co z tym piknięciem chodzi (nie zawsze czytam instrukcję przed użyciem…). Bo ja lubię po myciu zębów mieć je rzeczywiście czyste.
Ma też funkcję Easy Start, czyli uruchamiając ją pierwszy raz po zakupie, z każdego cyklu mycia zębów na każdy siła drgań wzrasta. Tak przez kilkanaście cykli, do maksymalnego poziomu, który potem zostaje taki sam. Stąd też był mój pierwszy wniosek, że to brzęczyk. Po kilku dniach różnica jest odczuwalna.
Niektórzy użytkownicy szczoteczek elektrycznych narzekają na nadwrażliwość zębów. Ja używam elektrycznej od dobrych kilkunastu lat i nic się nie dzieje. Jakiś czas temu dodałam do tego pastę wybielającą i nadal nic. Podejrzewam, że wszystko zależy od techniki. Zobaczymy, jak będzie tym razem.
Używam tej szczoteczki od czwartku. Na razie stwierdzam, że rzeczywiście ząbki mam czyste i nie muszę w to wkładać żadnego wysiłku. Owszem, wszystko (mycie zębów, masaż dziąseł, czyszczenie języka) można zrobić też zwykłą, ręczną szczoteczką (może poza irygacją, więc do tego byłby potrzebny osobny sprzęt), tylko po co? Ta szczoteczka prawie wszystko robi za mnie :). Trzeba ją tylko trzymać w dłoni i włączoną przesuwać po zębach.
Tylko nie zapomnieć o paście. Pojawiły się takie gęstsze, specjalnie na szczoteczki elektryczne. Podobno się nie rozpryskują. Ale zwykła pasta też wystarczy 🙂
Największa wada szczoteczek sonicznych? Cena. Poniżej 200 zł się nie zjedzie. To na pierwszy rzut, bo później trzeba jeszcze co 3 miesiące wymieniać główki, co też wiąże się z większym niż zwykle wydatkiem.
Z ciekawostek? Są wersje dziecięce. Można na przykład naklejkę na panelu przednim sobie nakleić.
I są wersje z wieloma programami mycia. To dla osób z jeszcze większą gotówką.
Można tej szczoteczki używać, mając na zębach stały aparat ortodontyczny (uznałabym to wręcz za wskazanie do używania), tylko główki zużywają się nieco szybciej. Tak samo nie przeszkadzają stałe odbudowy protetyczne (korony, mosty i licówki).
W przypadku posiadania wszczepionego rozrusznika serca należy skonsultować się z lekarzem. Nowoczesnym rozrusznikom nie powinny przeszkadzać ultradźwięki (bo niby czym się robi echo serca), a co dopiero drgania w wykonaniu takiej szczoteczki, ale w razie wątpliwości lepiej się upewnić.
Zatem podsumowując: dla osób, które myślą o zakupie i mają na to kasę? Absolutnie nie widzę przeciwwskazań.
Poprawka: Twierdziłam wyżej, że nie jest potrzebna irygacja. Posiadacze irygatora: nie wyrzucajcie sprzętu! Osobiście go nie używam, więc potem gadam głupoty. 😉