Kategorie
Osobiste

Sytuacja się pogarsza.

Znaczy, z tego się robi uzależnienie…

woski
woski

Moja obecna kolekcja wosków + świeca o zapachu, w którym się zakochałam i który jest wycofywany. Na zdjęciu nie ma moich zapasów, czyli powtórek 😉

Na razie przerwa w kupowaniu. Będę się trzymać z dala od CH Riviera, bo znając życie, jeśli tam pojadę nawet na inne zakupy, to wrócę z kolejnymi woskami. Na razie zatem wystarczy. W Trójmieście i okolicach jest gdzie robić zakupy…

Kategorie
Osobiste

Za szybko chudnę?

Kurde, no.

Wszyscy mi mówią, że za szybko.

5,8 kg w 3 tygodnie, owszem, brzmi całkiem całkiem.

Ale ja, kurde, nie chodzę głodna. No dobra, tylko wieczorami, bo moje kolacje ok. 18-tej mają max 100 kalorii i potem piję tylko wodę.

Nie mam ochoty na słodycze. Czuję się dobrze. Nie rzygam potajemnie. Jestem przytomna. Jem, kiedy mam ochotę i zazwyczaj to, na co mam ochotę. Na słodycze zazwyczaj tęsknie patrzę, czasami zjem faworka czy kostkę albo dwie czekolady. Albo batona z musli. A że wychodzi mi z tego dieta jakichś 1200 kalorii?

Na śniadanko kanapeczki na chlebku ryżowym (na początku diety jadłam jeszcze na chlebie). Znajoma z nietolerancją glutenu stwierdziła, że niedobrze jej się robi na sam ich widok. Ja jeszcze wytrzymuję. Śniadanko składa się z dwóch wafli ryżowych (po jednym na kanapeczkę), posmarowanych margaryną, na to plasterek szynki drobiowej lub plasterek sera gouda (bo lubię), lub trochę serka śmietankowego, posypanego kiełkami i szczyptą soli, lub pasta rybna, lub śledź z puszki, lub dżem. Czyli norma, jeno wafle ryżowe w miejsce chleba. Do tego słodzone stevią herbatki – najpierw czarna, bo uwielbiam i sobie nie daruję, potem czerwona, zazwyczaj przygotowana wcześniej i wypita na zimno, duszkiem, bo jest niedobra, chociaż zaczynam się przyzwyczajać.

II śniadanie, w pracy – porcja musli typu crunchy z jogurtem naturalnym.

Na obiad, jak jestem w pracy, to jest zazwyczaj kupna, spora porcja surówki z małą ilością sosu. I wafel ryżowy 😉

Jak nie jestem w pracy, czyli w weekend, wymyślam różnie. Przez kilka dni miałam kotlety jajeczne. Innym razem pieczone warzywa i łososia pieczonego w folii. Jeszcze innym razem nadziewaną cukinię, ale tamten weekend przypłaciłam powrotem 1 kilograma na wadze ;). Jem do syta.

Jakiś czas temu poszłam na obiad do Green-Way’a, wzięłam koftę indyjską z kaszą, zjadłam całą. Wszystko. Sos – mój ulubiony w całym tym daniu – też. Talerz niemal wylizany. Psychicznie było mi z tym bardzo dobrze. W Pizza Hut albo Sphinxie byłoby gorzej.

Podwieczorek to coś słodkiego – czekoladka, baton z musli, porcja sorbetu.

Gdzieś w to wepchnie się czasami jakieś jabłko.

Kolacja? Ogórek. Świeży lub kiszony. Albo kapusta kiszona, uwielbiam. I wafel ryżowy, coby się dopchać.

Po większych posiłkach kubek czerwonej herbaty, wychodzą mi jakieś 2-3 kubki dziennie. Powinnam dodać do tego Aspargin, ale zapominam.

Wieczory są najtrudniejsze, najsłabsze, najbardziej kuszące, żeby się przełamać i coś podjeść. Wszystkie słodycze, które wcześniej jakoś się rozpełzły po całym mieszkaniu, poszły do szafki kuchennej, która jednak nie jest zamknięta na tajemniczo zniknięty klucz. Dostęp do nich jest, ale nie muszę na nie patrzeć. To pomaga.

Moja „inteligentna” waga łazienkowa twierdzi, że się nie odwadniam. Że rzeczywiście tracę tłuszcz na rzecz wody.

Nie ważę się codziennie. Przez pierwszy tydzień tak, potem 2-3 razy w tygodniu. Wszystkie pomiary zapisuję na kartce powieszonej nad biurkiem.

Więc co ja mam robić? Czemu mam zwolnić z tym chudnięciem? I jak? Jak już zjadę do wyczekiwanego poziomu, jak mam uniknąć efektu jojo? Co powinnam dodać (poza ruchem, na który w ciągu najbliższych dwóch tygodni raczej nie będę miała sił ani ochoty)? Co zmienić?

Podchodzę do całej sprawy tak, że nie chcę się męczyć z tą całą dietą. Głodówki, życie wyłącznie na wodzie i warzywach całymi dniami – to nie dla mnie. Nie chcę się odchudzać tak, że po osiągnięciu wymarzonej wagi rzucę się na wszystkie pochowane po szafkach słodycze, bo to nie ma sensu. Mi ma być w życiu dobrze.

Czy ta moja dieta naprawdę jest taka zła?

Kategorie
Osobiste

Kobiety! Badajcie się

Poszłam dzisiaj na USG piersi. Niby kontrolne po zabiegu, który miałam pod koniec sierpnia. No cóż, trochę z tym zaspałam 😉

Przyjmuję hormony. W rodzinie mam historię wielotorbielowatości jajników. Moje sierpniowe wycinanki gruczolakowłókniaka piersi też wiązały się z zaburzeniami hormonalnymi – guzek wprawdzie pojawił się raczej zanim zaczęłam brać pigułki, ale ich późniejsze przyjmowanie mogło przyspieszyć jego wzrost.

No to się dzisiaj okazało, że za kilka lat czekają mnie prawdopodobnie kolejne wycinanki – w drugiej piersi znalazł się nowy (prawdopodobny) włókniaczek, na razie o wymiarach ok. 2x3x4 mm.

Latem pozbyłam się takiej małej śliwki, hodowanej przynajmniej 7 lat.

Więc się nie martwię. Będę to kontrolować. Wszystko fajnie, panujemy nad sytuacją.

Ale proszę Pań o zwrócenie uwagi, jakiej wielkości jest wykryty guzek. Milimetry. Kiedy wyczułam pierwszego włókniaka, miał on już ponad 1 cm długości. To są łagodne guzki. Rosną powoli. Nie dają przerzutów. Operacja usunięcia – niekonieczna do przeżycia – jest wybitnie oszczędzająca. Więc wszystko cacy.

Ale jeśli mówimy w kategoriach guzów złośliwych typu rak, wykrycie guzka wielkości 2-3-4 mm może zwiększać szanse przeżycia. Szanse na operację oszczędzającą pierś. Wymacany rak o rozmiarze 1,5 cm (u kobiet, które regularnie się badają!) to już zupełnie inna śpiewka.

Więc zgodnie z zaleceniami w zależności od wieku – panie są proszone o korzystanie z zaproszeń na mammografię bądź też okazanie inicjatywy i pójście na USG piersi chociaż raz do roku lub częściej, jeśli w rodzinie ktoś chorował na raka. Albo tak, jak zaleci lekarz rodzinny. Mam to szczęście, że wykryte u mnie guzki są łagodnie, a w rodzinie nie było raków. Jestem spokojna i świadoma. Jedna potencjalna tragedia mniej.

Kategorie
Osobiste

Czas się wziąć za siebie

Już się porozpieszczałam. Z majówki wróciłam 4 kilogramy cięższa, potem trochę domowych lodów na kremówce i 9 czerwca rano, po nieopatrznym stanięciu na wadze łazienkowej stwierdziłam, że mam nadwagę. Po pracy próbowałam jeszcze kupić sobie koszulkę i nie zmieściłam się w swoim dotychczasowym rozmiarze.

Została podjęta decyzja o odchudzaniu. Minimum te 8 kg od majówki. Chętnie 10 kg. A 16 to już w ogóle cudownie.

Wbrew pozorom nie uczyni to ze mnie anorektycznie chudej. Będę w normie.

Po niezmieszczeniu się w koszulce kupiłam czerwoną herbatę w saszetkach. Wróciłam do domu, dojadłam resztę grochówki z weekendu. Wypiłam pierwszy kubek czerwonej herbaty. Poszłam na godzinny spacer z kijami do nordicu. O 18 zjadłam coś w stylu pomidora na kolację i później tylko piłam wodę.

Następnego dnia rano ważyłam 2 kg mniej.

Wiedziałam, że nie ma się co cieszyć, bo większość z tych zgubionych kilogramów to woda. I owszem, po pracowitym wtorku z odpuszczeniem sobie sportu przywitałam z powrotem jeden kilogram.

W środę znowu spacer po pracy, tym razem z lepszym nawadnianiem. W czwartek rano prawie 2 kg na minusie wględem środy. W tym część to na pewno tłuszcz – tak twierdzi moja mądra waga łazienkowa.

Zobaczymy, co będzie dalej.

Śniadania i obiady jem normalne, tylko kończę je kubkiem czerwonej herbaty. Kolacja jest symboliczna i najpóźniej o 18 – zazwyczaj to ogórek. Zamienię je na wafle ryżowe, zanim mi zbrzydnie. Jem co 3-4 godziny. Plus ta odrobina sportu – nordic walking nie odchudza jakoś bardzo (po godzinie spaceru – 5,5 km – Endomondo wskazuje spalenie ok. 350 kalorii), ale liczy się ruch. Procesy spalania tłuszczu są chociaż trochę pobudzone. Na razie nie mam jakiegoś strasznego parcia na słodycze, ale czekoladki raz dziennie sobie nie odmówię. Nie mam postanowienia, że zrzucę te 8 kilogramów do wyjazdu do Pragi (15 lipca), tylko że w ogóle się z nimi pożegnam w najbliższej przyszłości. Jeszcze tylko przeproszę się z dawno temu zakupioną płytą i książką z ćwiczeniami na uda, brzuch i pośladki…

Czas się i tak porozpieszczać. Znów z przyjemnością patrzeć w lustro na zaznaczoną talię. Wyrzeczeniem na majówce była wydana kasa. Tym razem  można się pożegnać z kanapką na majonezie na kolację.

Kategorie
Osobiste

Smrodziciele.

Koleżanka czyta dużo książek i je recenzuje. Do pewnego stopnia zainspirowała moje książkowe wypociny, na których temat nikt się nie chce wypowiedzieć, chociaż wątpię, że brak zainteresowania by mnie powstrzymał przed pisaniem recenzji. Wszak to mój blogasek, o.

Rzeczona koleżanka (a nigdy się na oczy nie widziałyśmy) recenzuje nie tylko książki, ale też m.in. woski Yankee Candle. To takie coś, co się odkrusza, kawałki umieszcza w miseczce kominka, odpala się w nim podgrzewacz do herbaty i się czeka na aromat.

Ponieważ dzisiaj skończyłam wcześnie pracę, wróciłam do domu, wcześniej zaliczywszy obiad u mamy, stwierdziłam, że skoro nie mam za dużo sprzątania w planach i na sumieniu, będę się nudzić do 20 (środy bez komputera – od wyjścia do pracy do 20 – nadal są praktykowane, czasami rozszerzane na inne dni tygodnia). To pojechałam do Gdyni. A tam, na parterze Centrum Handlowego Riviera, stoisko Yankee Candle.

No sorry, Kasiek. Twoja wina. Kupiłam trzy woski.

Odkruszyłam troszeczkę. Odpaliłam świeczkę. Dwie minuty i poczułam moim wiecznie przytkanym nosem pierwsze sygnały, że wosk się topi.

Tak to wygląda:

swieczki

(to są moje trzy nabytki. Rodzajów wosków są generalnie dziesiątki)

Ta odrobina oderwanego wosku (widać, jakiej są wielkości w porównaniu ze świeczką w kominku) wystarczyła do rozniesienia słodkiego aromatu na moje całe, 43-metrowe mieszkanie.

Nie kupiłam Miękkiego Kocyka, choć korciło. Podobno produkt flagowy 😉

Fajowa sprawa, generalnie. Jak ktoś lubi sobie smrodzić w mieszkaniu, już teraz mogę polecić :).

Ale recenzować ich nie będę. Wystarczy tych inspiracji. Poza tym, nie mam do tego nosa 😉

Kategorie
Osobiste Rozrywka

Powrót Archivistów na łamy bloga

26 maja wychodzi ich kolejna płyta, „Axiom”. Płyta, do której nakręcono film (a nie na odwrót! Generalnie muzyka Archive uchodzi za bardzo ilustracyjną), który (będzie?) miał premierę na festiwalu Sundance w Londynie i mam nadzieję, że go wydadzą na jakimś twardym nośniku. Na razie wygląda na to, że niestety, nie razem z płytą. Taki zestaw byłby najfajniejszy.

Tak czy siak, tytułowy kawałek przetrzepał mnie już dawno temu. Dzisiaj, w sumie przez przypadek, znalazłam drugi, który ostatecznie nie znalazł się na płycie, ale moim zdaniem też trzepie.

Zatem 26 albo 28 maja stawię się w lokalnym sklepiku z płytami, którego właściciel Archive zna, i się zapytam o dostępność albumu. Jak nie będzie dostępny, to poproszę o zamówienie. Bidę klepię, kasę liczę, dziękuję dobremu losowi za obie prace (z drugiej mam kasę na bieżąco, wprawdzie raz w tygodniu, ale zawsze), ale płytka Archive musi być.

Kategorie
Osobiste

Poranne bredzenie

Żeby się nie pomyliło (mi czasem próbuje):

prostownicaTo jest prostownica do włosów.

prostownikTo jest prostownik.

tx-8B-500x500A to prostnica stomatologiczna (typ wiertarki. Na zębach się tego nie używa, raczej na protezach i wyjmowanych aparatach ortodontycznych).


Siedzę przy kompie, słyszę, że w kuchni piszczy płyta grzewcza – coś wlazło na nią i siedzi na guziczkach. Ponieważ przed chwilą smażyłam sobie jajecznicę, jeden „palnik” (kuchenkę mam elektryczną) jest pewnie wciąż ciepły. Wciąż siedząc w pokoju, krzyczę:

– Jak sobie przysmażysz łapy, to nie będę cię ratować.

Rozlega się odgłos kocich łapek lądujących na podłodze i Mrówkowe „miauuu!”.


Dzień dobry, zaczynam Majówkę 🙂

 

Kategorie
Osobiste

Pożegnanie

Po ponad 3 latach wiernej służby.

Po przejechanych wraz ze mną ponad 40 000 kilometrów.

Mikrus. Stalowy rumak. Ostatecznie i krzywdząco Złomek.

Mój pierwszy samochód.

Pełne nazwisko Daewoo Matiz Style.

Został wystawiony na sprzedaż.

matiz

Trochę mi go żal. Dzielny jest, naprawdę. Mam nadzieję, że trafi w dobre ręce.

 

 

 

Kategorie
Osobiste

Pierwsze jazdy

Wczoraj wybrałam się Nissanem do Dużego Miasta (niecałe 300 tys. mieszkańców 😉 ). Na kilku odcinkach trasy można legalnie rozwinąć prędkość 70 km/h. Będąc polskim kierowcą rozwinęłam nieco większą ;). Najbardziej mnie zmartwiło, że coś mi piszczało w drodze. Podejrzewam hamulce, bo przestawało przy hamowaniu. Po odbiorze i podczas jazd próbnych nic takiego się nie działo, ale doszłam do wniosku, że powodem pisków był dwudniowy postój w ogródku rodziców. W drodze powrotnej było znowu cicho i przytulnie, być może również dlatego, że odwoziłam Ł. do domu po seansie w kinie („Kapitan Ameryka: Zimowy żołnierz” – fajne, 8/10. Obok „Iron Man” i „Avengers” jeden z najlepszych filmów z cyklu Marvela. Tylko 3D absolutnie zbędne).

Niestety pod blokiem okazało się, że dłuższy dzióbek i dłuższy zadek Nissana w porównaniu ze Złomkiem odbija się na mojej umiejętności parkowania. Jak mam dużo miejsca, to nie ma problemu. Jak muszę stanąć między dwoma samochodami, to bez przynajmniej jednej korekty się nie obywa. No nic, pojeżdżę, poćwiczę, będzie lepiej.

W nagrodę dzisiaj kupiłam sobie w centrum handlowym nowe buty i regalik na filmy. Niniejszym kasa, o którą tata utargował z ceny wywoławczej Nissana, powoli się rozchodzi ;).

I to trochę niesprawiedliwe, że wszyscy mówią, że mam postawić flaszkę, a sama z tej flaszki nic nie upiję, bo prowadzę 😉

Kategorie
Osobiste

No to kupiony.

Myślałam, że wczoraj nie wysiedzę w pracy, ale po pokazaniu koleżankom ogłoszenia, z którego moje nowe kółeczka miały być kupione, zabrałam się do zabiegów. Dzień minął spokojnie, ostatni pacjent – bardzo mi na rękę – nie przyszedł. Koło 19 byliśmy już u sprzedawcy. Tata wcześniej utargował nieco z ceny i odprowadził samochód do stacji diagnostycznej, gdzie stwierdzono, że stan jest bardzo dobry i warto go kupić. Przeżyłam chwilę zakręcenia, bo myślałam, że torebkę zostawiłam w samochodzie taty, ale kiedy jej tam nie znalazłam, a byłam na 100% pewna, że miałam ją ze sobą, okazało się, że leżała na podłodze w mieszkaniu sprzedawcy. To był jedyny moment zgrzytu 😉

Umowa podpisana, pieniążki, kluczyki i dokumenty przekazane. Poprzedni właściciel cierpliwie odpowiedział na wszystkie pytania. Tata zrobił mi szybki kurs obsługi, konieczny do dostania się do mojego domu rodzinnego. Po czym wysiadł i poszedł do swojego auta.

Zostałam sama. Pierwszy raz za kółkiem tego samochodu. Wrzuciłam jedynkę, powoli ruszyłam. Na pierwszy rzut stwierdziłam, że będę się musiała przyzwyczaić do większego promienia skrętu i muszę wyczaić sprzęgło.

Kilka kilometrów dalej byłam już zakochana.

Wcześniej podchodziłam do tego „no fajny samochód, dobrze, że utrzymany, łojezu, jak ja ogarnę tę moc”, ale za kierownicą, w tej cichutkiej kabinie, z tą gładziutko chodzącą dźwignią zmiany biegów i kierownicą, z tym bezproblemowym wyprzedzaniem, z tą wysoką pozycją fotela, z automatyczną klimą…

Dojechałam do domu, weszłam, przywitałam się z mamą i rzekłam:

„Nie lubię tego słowa, ale nie umiem znaleźć innego określenia: jest zajebiście.”

Do mieszkania wróciłam Złomkiem, bo nowe wozidełko – no dobra, napiszę, że to Nissan – musi zostać ubezpieczone (AC), co stanie się dziś. Jutro – za pozwoleniem Rodziciela – Złomka zostawię pod domem i zacznę kursować moją nową, stalową miłością.