Uwaga, notka jest długa. Warto przed lekturą przygotować przekąski i znaleźć w sieci plan Pragi, na przykład taki. Nocia była pisana w większości na bieżąco podczas wyjazdu, po powrocie wyedytowana.
Dzień 1: Podróż
Jechałam Polskim Busem. Szczerze powiedziawszy, taki a nie inny cel wyjazdu wybrałam również ze względu na cenę biletu – 61 zł w jedną stronę! Nic, tylko wsiadać i jechać!
Niestety, wygląda na to, że poczęstunek podczas jazdy odchodzi do przeszłości: podczas ponad trzynastogodzinnej podróży pasażerowie musieli radzić sobie sami w kwestiach wyżywienia. Ja wałówkę miałam, więc dojechałam żywa, aczkolwiek z obolałym tyłkiem 😉 (nie z powodu braku poczęstunku, tylko poduszki…).
Na miejscu od razu zaopatrzyłam się w Praską Kartę, bilet na komunikację miejską i cztery znaczki na pocztówki do Polski. Z panią w informacji turystycznej rozmawiałam po angielsku. Zresztą przez cały czas był to główny język mojej komunikacji z tubylcami. Nawet, jeśli później nieśmiało zaczęłam sadzić „dobry dien!” i „nasledanou”, to wszystko, co pomiędzy, było po angielsku.
Dojechałam do swojego lokum (wynajętego za pośrednictwem portalu airbnb.com), gdzie przywitał mnie jeden z dwóch stałych mieszkańców mieszkania. Zostałam oprowadzona i potem zostawiona w spokoju. Rozpakowałam się, wzięłam prysznic i ruszyłam w miasto, czyli na Vinohrady i Žižkov.
W Žižkovie stoi wieża telewizyjna. Wygląda tak:
Można na nią wjechać. Widoki są m.in. takie:
Niedaleko jest plac z dziwnym kościołem, który wygląda tak:
W okolicy zjadłam swój pierwszy czeski obiad i spotkałam się z jedną z nielicznych osób, które się przyznały, że nie mówią za dobrze po angielsku (kelnerka w knajpie), ale udało nam się dogadać.
Potem zrobiłam zakupy i ze smutkiem stwierdziłam, że w lokalnym Albercie nie ma czerwonej herbaty. Tę nabyłam dopiero następnego dnia, ale podejrzewam, iż niepotrzebnie, bo sobie urządziłam taki spacer, że mi pomoc w spaleniu tłuszczów nie była raczej potrzebna. 😉
Dzień drugi: Hradczany
Plan zwiedzania miałam ambitny: Hradczany, wzgórze Petrzyn, może Troja i praskie zoo. Życie sprawnie to zweryfikowało.
Na praskim zamku znalazłam się przed 10, załapałam się na małą zmianę warty. Skorzystałam z Praskiej Karty (dzięki której zresztą bezpłatnie dojechałam metrem na miejsce), dostałam dużą zniżkę do chyba 10 atrakcji. I te dziesięć atrakcji zajęło mi chyba 6 godzin. W pewnym momencie bardzo żałowałam, że nie wzięłam audioprzewodnika, ale nie miałam przy sobie tyle gotówki. W ogóle się okazało, że Praga – a przynajmniej zamek – tania nie jest. Ukazało się to szczególnie w cenach lodów i napojów, na których żyłam przez te 6 godzin, bo swojej wody nie wzięłam. Obiad zjadłam dopiero późnym popołudniem, padając już na nos.
Jestem wielką fanką Krakowa, więc rozległy kompleks zabudowań zamkowych zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Na liczne galerie, wystawy, wieże widokowe, ogrody trzeba rzeczywiście poświęcić cały dzień, a wrażenia są niezapomniane.
Na Petrzyn wjechałam kolejką linową (po drodze wpadając do przepięknego kościoła św. Mikołaja), by z niego po niedługiej chwili i postanowieniu powrotu również zjechać. Wkroczyłam do pierwszej lepszej restauracji na Malej Stranie. Knajpa okazała się meksykańska. Zamówiłam przepyszne udka kurczaka pieczone w miodzie (przez chwilę miałam ochotę zrobić im zdjęcie, bo porcja była wielka i smakowicie się prezentująca), z pieczonymi ziemniaczkami. Zjadłam wszystko, dałam napiwek, wyszłam napchana. Po drodze udało mi się kupić herbatę Pu Erh w torebkach, z której zresztą zaraz po powrocie do mieszkania zrobiłam użytek. Lody, domowej roboty lemoniady i dość tłuste obiadki na wakacjach są dozwolone, ale warto stwarzać choć pozory trzymania się diety ;).
Pożyczyłam od gospodarza marker, walnęłam się na łóżko z mapą i przewodnikiem turystycznym i zaczęłam wyznaczać wstępne trasy na kolejne dni. Szybko przekonałam się, że 3,5 dnia, które mnie tu jeszcze czekają, to za mało, by zobaczyć wszystko. Na spokojne zwiedzanie trzeba poświęcić tydzień.
Wstępnie postanowiłam, że Dnia Trzeciego zwiedzę Józefów – dzielnicę żydowską – i Stare Miasto. W któryś z kolejnych dwóch dni będzie Petrzyn i Mala Strana, potem może uda się dojechać do Wyszehradu, o ile nie będę musiała rozciągnąć Józefowa na kolejny dzień. Hradczany, Mala Strana, Stare Miasto i Józefów wydają mi się absolutnym Must See.
Na razie stwierdzam, że cel urlopowy wybrałam sobie genialny. Zwłaszcza, że pogoda też jest super.
A w tunelu linii metra A strasznie wieje… Szczególnie, jak nadjedzie pociąg 😉
Dzień trzeci: Stare Miasto
Z zakwasami ruszyłam przed 10 w stronę Starego Miasta. Najpierw na Józefów. Zwiedziłam kilka synagog (w tym przepiękną Hiszpańską, w której nie można było robić zdjęć:
i stary cmentarz żydowski:
Później wpadłam do klasztoru św. Agnieszki, minęłam Dom Reprezentacyjny:
wdrapałam się na Wieżę Prochową. Nieco już zmęczona ruszyłam w stronę Rynku Staromiejskiego.
I tam się ostatecznie zakochałam w Pradze.
Wolnym krokiem ruszyłam w stronę Wełtawy, przeszłam przez most Karola (odpowiednie rzeźby będę macać innym razem), znowu trafiając na Małą Stranę. Zeszłam z głównej drogi, domyślając się, że i tak znajdę jakieś miejsce, by smacznie zjeść. Miałam rację :). Tym razem wciągnęłam smażony ser z ziemniaczkami i mały kufelek ciemnego piwa. Powłócząc już nieco nogami, koło 15 zrobiłam odwrót. Po drodze minęłam Muzeum Sztuki Użytkowej, które przegapiłam, choć planowałam zwiedzić je rano, ale stwierdziłam, że nie mam już siły. Metrem wróciłam do mieszkania i cały wieczór dochodziłam do siebie.
Plan na jutro: wspomniane muzeum, most Karola, Mala Strana i Petrzyn. O ile będę w stanie chodzić. Ktoś mi mówił, że na zakwasy dobry jest Aspargin. Fajnie, że wzięłam go ze sobą…
To był BARDZO satysfakcjonujący dzień.
Dzień czwarty: Mala Strana
Tym razem postanowiłam poświęcić tej bardzo klimatycznej części Pragi nieco więcej uwagi. Najpierw jednak nadrobiłam zaległości z poprzedniego dnia: Muzeum Sztuki Użytkowej, które pewnie spodobałoby się wielu osobom, które muzeów generalnie nie lubią. Okazało się, że przedmioty codziennego użytku mogą być rzeczywiście sztuką.
Potem podreptałam na Most Karola, zaliczając po drodze muzeum Bedricha Smetany, o którym właściwie nic nie wiem, więc się cieszyłam, że cena biletu była zawarta w Praskiej Karcie 😉
Na początku już zatłoczonego Mostu Karola (było koło 11) wspięłam się na kolejną wieżę. Ostatecznie żadnych rzeźb nie macałam, bo po co. Dla zasady? Przewodnik został w domu, więc nie wiedziałam, co i dlaczego miałabym macać ;). Wolnym krokiem wspięłam się na Hradczany, gdzie odwiedziłam Sanktuarium Loretańskie, w którym nieopatrznie nie wykupiłam zgody na zdjęcia, a trzeba było, bo freski i eksponaty w skarbcu zapierały dech w piersiach.
Z Lorety przeszłam do klasztoru na Strachowie, gdzie również nie można było robić zdjęć, wrr.
Na tym etapie wycieczki zdałam sobie sprawę, że drugiego dnia pobytu raczej nie nabawiłam się zakwasów, tylko naciągnęłam sobie mięśnie. Dzielnie jednak ruszyłam w stronę Petrzynu. Wpadłam do labiryntu luster, potem dość ostrożnie zbliżyłam się do wieży widokowej, będącej małą wieżą Eiffla. Ku mojej radości okazało się, że w środku była winda. W oczekiwaniu na kurs na sam szczyt zaczęłam się integrować z brytyjską parą, z której on miał ponad 180 cm wzrostu i lęk wysokości :). Na szczycie na zwrócenie uwagi przez dziewczynę, że wieża się chwieje, z jego strony padło proste „Shut up”. Po zrobieniu kilku zdjęć zjechaliśmy razem na dół i tyle było z tej znajomości.
Mój przewodnik z wyznaczoną trasą wycieczki został w mieszkaniu (całe szczęście, miałam ze sobą mapę z planem zdobycia Stalingradu:
),
ale i tak pamiętałam, że na Petrzynie znajduje się też obserwatorium astronomiczne. Udało mi się je znaleźć i nawet popatrzeć przez teleskop na protuberancje słoneczne. Pogadałam również z panią bardzo podekscytowaną swoją pracą i wcale się tej ekscytacji nie dziwię. Pilnowała ponad stuletniego, wciąż działającego teleskopu. Soczewki Carl Zeiss i zero elektroniki: czemu miałby nie działać?
Z Petrzynu ponownie zjechałam kolejką linową. Znalazłam knajpę, zjadłam obiad, wypiłam duży kufel ciemnego piwa, doczpałapam do stacji metra, dojechałam do domu, nie dostałam zawału przy za szybko poruszających się schodach ruchomych. Teraz smarując łydki kremem przeciwbólowym dochodzę do siebie.
Plan na jutro: plac Wacława i Muzeum Narodowe. I Palladium, czyli centrum handlowe. Trzeba zapolować na pamiątki.
Nie udało mi się dotrzeć na półwysep Kampa, byłam zbyt obolała i zmęczona. Tym samym wyszło, że spędzę tu jakoś tak trzy dni za mało: na Kampę raczej nie wrócę, nie pojadę do Wyszehradu i Zoo. I nie dojdę do siebie. Bo nogi naprawdę potrafią boleć po 6-8 godzinach spaceru po górach i dolinach…
Dzień piąty: Plac Wacława
Poprzedniego wieczoru dość intensywnie smarowałam obolałe mięśnie żelem z ibuprofenem, więc rano wstałam w całkiem niezłym stanie. Po 10-tej dziarsko ruszyłam w stronę stacji metra. Tym razem wysiadłam na stacji Muzeum. Bardzo szybko znalazłam Muzeum Narodowe, do którego, dzięki Praskiej Karcie, mogłam wejść bez dodatkowych opłat. Otwarta była ekspozycja tylko w nowym budynku: stary, wzorowany na Luwrze, niestety jest zamknięty. Znowu jest to trochę inne muzeum: tematyką wystawy na jednym piętrze były pieniądze i ogólnie ekonomia, na drugim Pierwsza Wojna Światowa. Nie mogłam się powstrzymać i zrobiłam zdjęcie przenośnego zestawu stomatologicznego 🙂
Ogólnie całkiem ciekawa i interaktywna sprawa (choć unitem polowym nie można się było pobawić 😉 ).
Później poczłapałam Placem Wacława w dół, gdzie zaliczyłam pasaż handlowy i Muzeum Komunizmu. Znacznie później się zorientowałam, że przegapiłam Muzeum Muchy z wystawą grafik. No nic. Pewnie przyczyną przegapienia było rozpadnięcie się mojego niedawno kupionego, podobno markowego plecaka (a konkretniej to odpruł się zamek błyskawiczny mniejszej kieszeni). Udało mi się znaleźć jednak przeceniony, bardziej markowy egzemplarz w Palladium, wielopiętrowym centrum handlowym niedaleko Starego Miasta. Po zmianie toreb dotarłam na Rynek Staromiejski, gdzie trochę zabłądziłam i zaczęłam szukać pamiątek. Czeskie kryształy, choć piękne, okazały się być poza moim zasięgiem finansowym. Padło więc na razie na kubek i szklankę do piwa. Dalsze polowanie na pamiątki planuję na dzień następny.
Po powrocie do mieszkania trochę odsapnęłam i znowu ruszyłam na Vinohrady. W wietnamskiej knajpie zjadłam całkiem niezły, tani obiad, po czym poszłam szukać parku Riegrovy Sady. Znalazłam, posiedziałam chwilę, wypiłam piwo w ogródku piwnym i wróciłam do mieszkania.
Jutro po południu powrót do domu. Ponieważ Praska Karta dzisiaj kończy ważność, jutro mam zamiar tylko sprawdzić, co za centrum handlowe pokazują na mapie w zasięgu moich nóg, coś zjeść na miejscu, kupić jakieś czekolady (na pamiątki dla córek chrzestnych pomysłu niet), spakować się i dotrzeć na dworzec autobusowy.
Dzień szósty: Pożegnanie z Pragą
Następnego dnia rano niespiesznie opuściłam mieszkanie i ruszyłam na nóżkach w kierunku przeciwnym do dotychczasowego. Znalazłam centrum handlowe, przebiegłam się po jego trzech piętrach, po czym postanowiłam po raz ostatni wpaść na Rynek Staromiejski. Grzecznie kupiłam bilet w automacie i wsiadłam do metra.
Sklepy z pamiątkami trochę na mnie zarobiły. Do wcześniejszej kolekcji (do której należało też kilka puszek piwa) doszły dwa kubki, magnesy na lodówkę, dwa małe Kreciki, poduszka podróżna i dwie czekolady. Zaczęłam się zastanawiać, jak ja to przewiozę do domu.
Na Rynku skusiłam się też na trdelnik, czyli tradycyjne dla Słowacji, ale łatwo dostępne też w Czechach, słodkie ciastko drożdżowe. Jakiś czas temu do nabycia również na molo w Helu w budce prowadzonej przez pana mówiącego zdecydowanie nie po polsku.
Po szybkiej przebieżce po Rynku wróciłam do mieszkania, gdzie opróżniłam moją półkę w lodówce, pogadałam z gospodarzem (który był miłym w obejściu chłopięciem trochę młodszym ode mnie), udało mi się spakować, choć z powodu braku miejsca zostało odroczone wyrzucenie starego plecaka na śmietnik – przydał się ten jeden, ostatni raz. W autobusie do Polski znalazłam całkiem fajne miejsce, po czym… w Pradze zepsuła się pogoda.
To był bardzo udany wyjazd, mimo męczącego mnie przez większość czasu bólu nóg. Praga jest absolutnie przepięknym miastem i mam nadzieję kiedyś tam wrócić i zobaczyć to wszystko, czego nie udało się tym razem.
Informacje praktyczne:
airbnb – założony przez parę Amerykanów portal z ofertami urlopowych kwater prywatnych. Oferty w większości nieprofesjonalne, hotelarze walczą z nimi, jak mogą. W Holandii korzystała z nich moja siostra z rodzinką, w USA korzystał Tomek Tomczyk a.k.a. Kominek, który poczynił na ten temat fajny artykuł (choć na osobowość „publiczną” Kominka mam alergię, aczkolwiek to może być w pewnym stopniu taka poza), skorzystałam i ja.
Praska Karta – Prague Card. Moim zdaniem genialny wynalazek dla osób, które naprawdę chcą zwiedzić Pragę. Karta daje darmową lub zniżkową wejściówkę do chyba większości atrakcji w Pradze, plus to bilet na całą publiczną komunikację miejską – metro, tramwaje, autobusy, kolejkę linową na Petrzyn i promy turystyczne. Nie wiem, czy ostatecznie oszczędziłam na zakupie, ale z całą pewnością jest to wygodne. Do nabycia są 2-, 3- i 4-dniowe karty.
Praskie metro – składa się z trzech linii, obejmuje swoim zasięgiem mniej-więcej całe miasto. Linie krzyżują się ze sobą w centrum miasta, z każdej można się przesiąść w pozostałe, choć nie ma jednej wspólnej stacji dla wszystkich linii jednocześnie. Jest czyste, szybkie i wygodne. Linia A, przy której miałam szczęście mieszkać, jest chyba najbardziej „turystyczna”.
Praga jest świetnie utrzymanym, czystym miastem. Praktycznie wszędzie udało mi się dogadać po angielsku. Po polsku nie próbowałam, choć to podobno możliwe. Oczywiście turystów dziki tłum, więc trzeba uważać na torby.
W odpowiedzi na “Praskie wakacje”
Fajna wycieczka!