W wersji nadrabiający inteligencją dupek:
No kosmita. No jak nie jak tak?
Idę spać…
Wpisy z thekfiles.blox.pl
Przykład 1:
Duży pan. Wysoki, dobrze zbudowany. Gdybym go nie znała i zobaczyła w ciemnym zaułku, pewnie bym się przestraszyła. Czerwona koszulka ratownika medycznego dość ciasno opięta na szerokiej klatce piersiowej.
Siada na fotelu dentystycznym i drżącym głosem prosi o znieczulenie.
Przykład 2:
Pan nieco mniejszy. Króciutko ostrzyżony. Też dość dobrze zbudowany. Kilkakrotnie się pyta, czy nie będzie bolało. Za każdym razem zapewniam, że dostanie znieczulenie i przy ubytku tej głębokości nie powinien nic poczuć.
W karcie pacjenta, w rubryce „zawód” wpisane „żołnierz zawodowy”.
Na pytanie asystentki, czy postrzał na wojnie nie jest bardziej straszny, pan dzielny obrońca naszego kraju odpowiada, że postrzału tak nie czuć. Przynajmniej na początku.
Przykłady inne:
Pacjenci na fotelu mdleją (czy raczej zaczynają „odlatywać”, bo nikt jeszcze nie stracił przytomności) mi rzadko. Na 10 przypadków 8 to faceci.
Bo generalnie twierdzi się, że panie mają niższy próg bólu (łatwiej sprawić im ból), ale są bardziej wytrzymałe (dłużej go znoszą). Pracuję zawodowo trzy lata (plus dwa i pół roku ćwiczeń na uczelni) i, jak w mordę strzelił, to się potwierdza.
Dziewczę lat 7-8, generalnie współpracujące. Ze względu na zniszczenie próchnicą trzeba usunąć mleczną piątkę. Mleczne piątki w tym wieku mają jeszcze korzenie pełnej długości, w dodatku rozchodzące się w różne strony, bo między nimi ma się rozwijać zawiązek zęba stałego. Utrudnia to wykonanie zabiegu.
Więc dziewczę zostaje najpierw znieczulone żelem, potem normalnie, ze strzykawki. Po kilku minutach dziabię zgłębnikiem dziąsło wokół zęba.
– Czujesz kłucie?
Dziewczę kiwa przecząco głową.
Więc biorę nakładacz płaski i robię sobie wokół zęba miejsce na kleszcze. Dziewczę zaczyna pomrukiwać. To się pytam czy boli. Na zaprzeczenie informuję, że może czuć, że coś robię, jest to normalne i nic się na to nie poradzi.
Po zrobieniu sobie miejsca biorę korzeniowe Meissnery i łapię dziobami ząb. Zaczynam ruszać nim na boki, trochę się kruszy. Dziewczę znowu mruczy. Znowu pytam, czy boli, dziewczę zaprzecza.
– Znaczy, musisz sobie pomruczeć? – pytam.
Dziewczę potwierdza.
A ja, asysta i mama dziewczęcia w śmiech.
Zabieg zakończył się powodzeniem, pacjentka przeżyła. Dostała zęba na pamiątkę czy też celem wyciągnięcia piątaka od Wróżki Zębuszki.
Kurtyna, oklaski.
Witamy w programie „Obalamy mity”. Dziś zajmiemy się bardzo ważnym tematem pisma lekarskiego. Jest to zjawisko bardzo dobrze znane, o niejasnych jednak źródłach.
Witamy w studiu Key R.*, polską dentystkę z trzyletnim doświadczeniem zawodowym i nadmiarem wolnego czasu. Pani doktor, skąd się bierze pismo lekarskie?
– Z całą pewnością podstawy pisma lekarskiego leżą na studiach medycznych i potrzebie bardzo szybkiego notowania na wykładach i ćwiczeniach. Po dwóch latach studiów u niektórych przyszłych lekarzy można zaobserwować początki tego pisma. Z czasem, już po zakończeniu studiów, przekształcają się w pełne pismo lekarskie.
Czy to jedyne podstawy?
– Nie. Jeśli adept sztuki lekarskiej przeszedł przez studia z zachowaniem własnego charakteru pisma, co jest coraz częściej możliwe przy znaczącej cyfryzacji, dostępności materiałów na ksero i w wersji elektronicznej, jego własna praktyka lekarska ma spore szanse prędzej czy później doprowadzić do wykształcenia pisma lekarskiego. Papierowa dokumentacja pacjenta, papiery do NFZtu wymagają czasu, którego pacjenci nie chcą dać lekarzom.
Więc pismo lekarskie tworzy się z pośpiechu?
– Częściowo z pośpiechu, częściowo z lenistwa luźno związanego z niedbalstwem. Możemy mieć nadzieję, że to niedbalstwo ujawnia się tylko przy pisaniu recept. I tym samym współczuć farmaceutom.
A pani pismo?
– Bazgroliłam zawsze, chociaż w miarę czytelnie. Na studiach trochę się pogorszyło, ale chyba nadal – głównie dzięki temu, że nie mam własnego gabinetu, a w głównym miejscu pracy dokumentację mamy elektroniczną – moje pismo jest nieomalże kaligraficzne w porównaniu z dziełami niektórych lekarzy. Zdaję sobie jednak sprawę, że będzie coraz gorzej. I nic się na to nie poradzi.
Dziękuję za rozmowę.
* skrót od mojego, samodzielnie nadanego pseudonimu „artystycznego” w niektórych kręgach ;). Wymyśliłam go przed utworzeniem tego bloga i stąd pochodzi „K” w tytule i moim podpisie, jak ktoś do mnie wyśle e-maila. Pełnej wersji nie podam, bo jest unikalna i zbyt łatwo byłoby mnie znaleźć. 😉
Pisałam kiedyś o tym, że czasami podczas zakupów coś do mnie „woła” i często kończy się na tym, że to kupuję. Postanawiam, że mam na coś ochotę, idę do sklepu, dwie sekundy później mam w koszyku idealną rzecz. Najlepiej w ten sposób kupuje się buty.
Ostatnio postanowiłam, że na razie koniec z kolekcjonowaniem kaw smakowych (poszukiwania kawy orzechowej zakończyły się kupnem… syropu orzechowego i parzeniem zwykłej kawy), trzeba za to nabyć nową herbatkę. No to poszłam na stoisko z kawami i herbatami, spojrzałam na słoiki, zobaczyłam coś o nazwie „Jesienny wieczór”, powąchałam i kupiłam. Nie trwało to nawet pięć minut.
Właśnie mi się mój nabytek parzy w otrzymanym niegdyś w prezencie kubeczku z sitkiem i pokrywką. Posłodzony miodem. Będzie pysznie.
Z jakiej okazji? Z żadnej. Czy dla drobnych przyjemności muszą być okazje? Jest ponuro i jesiennie, łeb mi umiarkowanie napitala, wróciłam z wizyty kontrolnej u onkologa, w poniedziałek zakładam kasę fiskalną – trzeba jakoś poczuć się lepiej.
To w sumie mi się też podoba w mieszkaniu poza domem rodzinnym. Mieszkam sama, mogę sobie dogadzać. Nikt nie pyta, a po co. A chodź do nas, zrobisz coś innego. Nie, chcę sama. To moja chwila i tak mi z tym dobrze. Trochę melancholijnie…
Od dwóch tygodni jestem znowu singlem. Tak wyszło. Nie udało się. Dalej się przyjaźnimy. Ale kto wie? Może ten „Jesienny wieczór” ma mi pomóc nie tylko na jesienny mrok?
Wracając z Olsztyna zaczepiłam o szpital, w którym miałam zabieg. Poszłam na oddział. W sekretariacie dali mi do ręki trzy wyniki i kazali złapać jakiegoś lekarza, żeby mi je zinterpretował i powiedział, co dalej. Interpretacja nie była mi potrzebna, ale instrukcje już tak. No to poszłam i złapałam.
Chirurg zerknął na wydruki, stwierdził, że zostało wycięte wszystko, co trzeba, co jakiś czas kontrola USG i, cytat, „Jest pani zdrowa, wyleczona” i gest pt. krzyżyk na drogę.
Tylko teraz muszę się postarać, żeby moja cudna, trzycentymetrowa blizna zrobiła się nieco mniej widoczna…
No i mam ten o dziwo płatny urlop. I tak sobie siedzę, nic nie robię, a jak coś robię, to wydaję ciężką kasę. I to wydawanie kasy później odchorowuję – wczoraj byłam w IKEA, dzisiaj żyję na jednym bananie, kawałku czekolady, połowie kanapki, jednej brzoskwini i szklance soku pomarańczowego. Próba wypicia herbaty rano (nie miałam ochoty jeść) skończyła się na barwnym zakomunikowaniu przez ową herbatę pół godziny po spożyciu, że ona wychodzi. No i wyszła. A mnie tylko łeb napitala.
Wczoraj, jak jeszcze byłam w pełni sił, stwierdziłam, że, kurna, pojechałabym gdzieś sobie. Wyfrunąć z gniazdka na dwa dni z powodów innych niż szpital. Pomyślałam chwilkę i stwierdziłam, że może pojechałabym do Poznania? W sumie byłam tam ze 2-3 razy, ale czemu nie zrobić powtórki? Tylko znaleźć odpowiednie połączenie PKP i lokum.
Odpowiednie połączenie, czytaj, na miejscu koło 12 i tanio.
Nie ma. Jest albo na miejscu przed południem i pieruńsko drogo, albo kilka przesiadek. Nie lubię. Poznań odpada.
W Szczecinie mam znajomych, ale Szczecin jest brzydki (byłam raz). Do Krakowa za daleko. We Wrocławiu byłam dwa razy, wspomnienia mam całkiem miłe (mój pierwszy koncert Archive!), ale wolałabym do Krakowa. W Warszawie byłam kilka razy. Do Lublina też za daleko.
To może Olsztyn?
200 kilometrów, można zajechać autkiem. Nigdy tam nie byłam. Miasto podobno bardzo ładne, niedaleko można zaliczyć też kilka atrakcji. Znalazłam pokoje do wynajęcia. Zadzwoniłam w jedno miejsce, pani poradziła, żebym zadzwoniła później, bo może się coś zwolni. To zadzwoniłam w drugie, niestety droższe, ale sprawdzone i zaklepałam sobie wstępnie pokój. Ale w to pierwsze też zadzwonię.
MM stwierdził, że nie ma kasy, ale fakt, ma dość poważne wydatki zaplanowane, a ja z tym wyjazdem wyskoczyłam dość nagle i bez wcześniejszego ostrzeżenia. Pojadę sama.
No to jadę do Olsztyna. We wracam w czwartek.
Taka jestem spontaniczna. 😉
Ale niespecjalnie mi się chce 😉
Dwa razy już dziękowałam na fanpejdżu za kciuki i inne formy wsparcia psychicznego, podziękuję i tutaj.
Zatem DZIĘKUJĘ 🙂 Za miłe słowa tutaj i na FB, za dodatkowe lajki, za każde ciche wsparcie. Jesteście bardzo fajnymi czytelnikami. Buziaki :* :* :*
😉
A, może jednak mi się zachce…
Na opiekę na oddziale nie mam powodu narzekać. Panie pielęgniarki nie zawracały głowy, jak przyszły, to były miłe. Jedzenie… no cóż, jak to moja siostra określiła, były to wczasy all inclusive z dietą i usuwaniem zbędnych gramów. Jedzonko było chude, skromne i bez soli, ale zjadliwe i przeżyć się dało. Nikt mnie też zawczasu nie poinformował, że do szpitala trzeba brać własne sztućce, ale najpierw pani z kuchni mi pożyczyła niezbędne sprzęty, potem zostałam doposażona przez MM.
Prysznice na oddziale były czyste i z ciepłą wodą.
Wieczorem pierwszego dnia dostałam różową pigułę na sen, ale niespecjalnie na mnie podziałała. Następnego dnia obudziłam się średnio wyspana, około szóstej.
Wstałam, ogarnęłam się, około siódmej rano miałam być już w łóżeczku. Po siódmej przyszły panie, kazały się rozebrać pod kołderką, założyły wkłucie dożylne, ogoliły mnie pod pachą (przy okazji dziabiąc do krwi moją małą, uszypułowaną zmianę skórną), zdezynfekowały pole operacyjne, dały Głupiego Jasia. Około ósmej zupełnie przytomna (trochę się tylko zatoczyłam przy zejściu z łóżka, ale bardziej pijana czuję się po jednym piwie) przesiadłam się na wózek-leżankę i zostałam przewieziona na salę operacyjną. Chirurgom dostarczono nielateksowe rękawiczki (przyznałam się do alergii kontaktowej), zostałam ułożona na stole, założono mi mankiet ciśnieniomierza na ramię i różne inne dziwne rzeczy na udzie i plecach. Dziabnięcie skóry zostało zauważone. Trzy razy zostałam zapytana, czy może usunąć zupełnie tę zmianę? Trzy razy potwierdziłam ze wzruszem ramion – do niczego nie jest mi potrzebna. „Wyżej mam drugą, można też przy okazji uciąć” – zaśmiałam się.
– Podamy pani fentanyl 0,1, będzie pani spała – usłyszałam. Przyłożono mi do twarzy maskę, z której wydobywał sił słodkawy gaz. – Jeszcze druga dawka fentanylu…
I w tym momencie urwał mi się film.
Obudziłam się z podrażnionym lekko gardłem, jeszcze na sali operacyjnej, właściwie w drodze na moją salę. Poinformowano mnie, że zmianę skórną też mi wycięto. Poza tym, że byłam śpiąca, czułam się dobrze. Wróciłam na łóżko – było chwilka po dziewiątej – złapałam komórkę, poinformowałam wszystkich, że żyję, zdrzemnęłam się. Po pierwszej dawano obiad, dostałam zupkę, zjadłam. Na sali (sześcioosobowej, wczoraj byłyśmy trzy, ja i jedna pani wróciłyśmy, trzecią po zabiegu położono na pooperacyjnej) położono cztery nowe panie, które uświadomiły mi, że raczej nie miałam pełnej narkozy, tylko jakąś formę znieczulenia ogólnego, skoro czuję się tak dobrze. W miejscu zabiegu i dziabniętej zmiany miałam plasterki. Czułam dyskomfort, ale nie było to nic, co by mi znacząco utrudniało życie.
Wieczorem pod prysznicem znalazłam na plecach elektrodę od EKG (zostały przyklejone przynajmniej dwie, jedna najwyraźniej została pominięta przy ściąganiu), poza tym odkleiłam sobie plasterek pod pachą (myślałam, że będzie tylko mały opatrunek po szypułce) i się okazało, że tam też mam szew! Chodzę onitkowana. Pod opatrunkiem na piersi wyczuwałam około dwucentymetrowe nacięcie.
Podczas wieczornego obchodu pielęgniarka rzuciła okiem na mój stolik i zawołała „Ładnie, pierwsza pacjentka!” Speszona spojrzałam w tamtą stronę, kurde, w ciągu dnia jadłam chrupki z automatu, może nie powinnam była? Zostały papierki? Ale nie, groźny ton wcale nie miał być groźny. Okazało się, że jako jedna z nielicznych pacjentów pomyślałam o… wzięciu stoperów do uszu (nie użyłam ich poprzedniej nocy). „A potem pacjenci narzekają po nocy, że nie mogą spać!”. No proszę. Dla mnie bardziej logiczne było wzięcie stoperów niż sztućców… Zaproponowano mi lek przeciwbólowy na noc, przyjęłam ze wzruszem ramion – naprawdę nie bolało. Pigułę na noc też sobie zażyczyłam ;). Obejrzałyśmy większość meczu Legii, po 22 poszłyśmy wszystkie spać.
Następnego dnia znowu obudziłam się przed szóstą, ale dzięki stoperom wyspałam się lepiej. Koło ósmej nowe lokatorki zaczęły wyjeżdżać na swoje zabiegi. Obchód był po dziewiątej, miałam zostać wypisana. Zostawiłam swoje dane do zwolnienia lekarskiego. Kręciłam się po oddziale, po 12 przyjechał MM i moja mama. Koło 13 doczekałam się wypisu i zwolnienia lekarskiego – o tydzień dłuższego, niż planowałam (9 września planowałam wrócić już do pracy, zwolnienie dostałam do 13). Na moje napomknięcie, że to trochę długo, pani w sekretariacie oświadczyła z uśmiechem, że skoro dają, to mam nie marudzić, tylko odpoczywać. No dobra. Zabrałam swoje rzeczy z sali, pożegnałam się z paniami i na tym się skończyła moja szpitalna przygoda.
W przyszłym tygodniu muszę pojechać na zdjęcie szwów, tydzień później na odbiór wyniku badania wyciętego guzka.
Wczoraj zrobiłam objazd po obu pracach (pierwszy szef wieść o przedłużeniu mojego urlopu przyjął z typowym dla siebie wzruszem ramion, drugi był zajęty, więc tylko skinął głową, że przyjął do wiadomości), księgowej (dowiedziałam się, że zasiłek chorobowy przysługuje mi za każdy dzień zwolnienia, więc pieniążki z ZUSu tak czy siak powinnam dostać!) i sklepach, wróciłam trochę… naciągnięta i zmęczona. Trochę przesadziłam z objazdami jeden dzień po wypisie. Ale za to po południu upiekłam pyszne babeczki orzechowo-czekoladowe. Dzisiaj zaliczyłam już spacer do BlackRedWhite, teraz piję kawę mrożoną.
Ogólnie czuję się dobrze. Wykorzystuję fakt obecności MM i niczego nie dźwigam. Mam przed sobą jeszcze dwa tygodnie lenistwa. I bardzo mnie to cieszy 🙂
To by było na tyle 🙂
Ale niespecjalnie mi się chce 😉
Dwa razy już dziękowałam na fanpejdżu za kciuki i inne formy wsparcia psychicznego, podziękuję i tutaj.
Zatem DZIĘKUJĘ 🙂 Za miłe słowa tutaj i na FB, za dodatkowe lajki, za każde ciche wsparcie. Jesteście bardzo fajnymi czytelnikami. Buziaki :* :* :*
😉
A, może jednak mi się zachce…
Na opiekę na oddziale nie mam powodu narzekać. Panie pielęgniarki nie zawracały głowy, jak przyszły, to były miłe. Jedzenie… no cóż, jak to moja siostra określiła, były to wczasy all inclusive z dietą i usuwaniem zbędnych gramów. Jedzonko było chude, skromne i bez soli, ale zjadliwe i przeżyć się dało. Nikt mnie też zawczasu nie poinformował, że do szpitala trzeba brać własne sztućce, ale najpierw pani z kuchni mi pożyczyła niezbędne sprzęty, potem zostałam doposażona przez MM.
Prysznice na oddziale były czyste i z ciepłą wodą.
Wieczorem pierwszego dnia dostałam różową pigułę na sen, ale niespecjalnie na mnie podziałała. Następnego dnia obudziłam się średnio wyspana, około szóstej.
Wstałam, ogarnęłam się, około siódmej rano miałam być już w łóżeczku. Po siódmej przyszły panie, kazały się rozebrać pod kołderką, założyły wkłucie dożylne, ogoliły mnie pod pachą (przy okazji dziabiąc do krwi moją małą, uszypułowaną zmianę skórną), zdezynfekowały pole operacyjne, dały głupiego Jasia. Około ósmej zupełnie przytomna (trochę się tylko zatoczyłam przy zejściu z łóżka, ale bardziej pijana czuję się po jednym piwie) przesiadłam się na wózek-leżankę i zostałam przewieziona na salę operacyjną. Chirurgom dostarczono nielateksowe rękawiczki (przyznałam się do alergii kontaktowej), zostałam ułożona na stole, założono mi mankiet ciśnieniomierza na ramię i różne inne dziwne rzeczy na udzie i plecach. Dziabnięcie skóry zostało zauważone. Trzy razy zostałam zapytana, czy może usunąć zupełnie tę zmianę? Trzy razy potwierdziłam ze wzruszem ramion – do niczego nie jest mi potrzebna. „Wyżej mam drugą, można też przy okazji uciąć” – zaśmiałam się.
– Podamy pani fentanyl 0,1, będzie pani spała – usłyszałam. Przyłożono mi do twarzy maskę, z której wydobywał się słodkawy gaz. – Jeszcze druga dawka fentanylu…
I w tym momencie urwał mi się film.
Obudziłam się z podrażnionym lekko gardłem, jeszcze na sali operacyjnej, właściwie w drodze na moją salę. Poinformowano mnie, że zmianę skórną też mi wycięto. Poza tym, że byłam śpiąca, czułam się dobrze. Wróciłam na łóżko – był chwilka po dziewiątej – złapałam komórkę, poinformowałam wszystkich, że żyję, zdrzemnęłam się. Po pierwszej dawano obiad, dostałam zupkę, zjadłam. Na sali (sześcioosobowej, wczoraj byłyśmy trzy, ja i jedna pani wróciłyśmy, trzecią po zabiegu położono na pooperacyjnej) położono cztery nowe panie, które uświadomiły mi, że raczej nie miałam pełnej narkozy, tylko jakąś formę znieczulenia ogólnego, skoro czuję się tak dobrze. W miejscu zabiegu i dziabniętej zmiany miałam plasterki. Czułam dyskomfort, ale nie było to nic, co by mi znacząco utrudniało życie.
Wieczorem pod prysznicem znalazłam na plecach elektrodę od EKG (zostały przyklejone przynajmniej dwie, jedna najwyraźniej została pominięta przy ściąganiu), poza tym odkleiłam sobie plasterek pod pachą (myślałam, że będzie tylko mały opatrunek po szypułce) i się okazało, że tam też mam szew! Chodzę onitkowana. Pod opatrunkiem na piersi wyczuwałam około dwucentymetrowe nacięcie.
Podczas wieczornego obchodu pielęgniarka rzuciła okiem na mój stolik i zawołała „Ładnie, pierwsza pacjentka!” Speszona spojrzałam w tamtą stronę, kurde, w ciągu dnia jadłam chrupki z automatu, może nie powinnam była? Zostały papierki? Ale nie, groźny ton wcale nie miał być groźny. Okazało się, że jako jedna z nielicznych pacjentów pomyślałam o… wzięciu stoperów do uszu (nie użyłam ich poprzedniej nocy). „A potem pacjenci narzekają po nocy, że nie mogą spać!”. No proszę. Dla mnie bardziej logiczne było wzięcie stoperów niż sztućców… Zaproponowano mi lek przeciwbólowy na noc, przyjęłam ze wzruszem ramion – naprawdę nie bolało. Pigułę na noc też sobie zażyczyłam ;). Obejrzałyśmy większość meczu Legii, po 22 poszłyśmy wszystkie spać.
Następnego dnia znowu obudziłam się przed szóstą, ale dzięki stoperom wyspałam się lepiej. Koło ósmej nowe lokatorki zaczęły wyjeżdżać na swoje zabiegi. Obchód był po dziewiątej, miałam zostać wypisana. Zostawiłam swoje dane do zwolnienia lekarskiego. Kręciłam się po oddziale, po 12 przyjechał MM i moja mama. Koło 13 doczekałam się wypisu i zwolnienia lekarskiego – o tydzień dłuższego, niż planowałam (9 września planowałam wrócić już do pracy, zwolnienie dostałam do 13). Na moje napomknięcie, że to trochę długo, pani w sekretariacie oświadczyła z uśmiechem, że skoro dają, to mam nie marudzić, tylko odpoczywać. No dobra. Zabrałam swoje rzeczy z sali, pożegnałam się z paniami i na tym się skończyła moja szpitalna przygoda.
W przyszłym tygodniu muszę pojechać na zdjęcie szwów, tydzień później na odbiór wyniku badania wyciętego guzka.
Wczoraj zrobiłam objazd po obu pracach (pierwszy szef wieść o przedłużeniu mojego urlopu przyjął z typowym dla siebie wzruszem ramion, drugi był zajęty, więc tylko skinął głową, że przyjął do wiadomości), księgowej (dowiedziałam się, że zasiłek chorobowy przysługuje mi za każdy dzień zwolnienia, więc pieniążki z ZUSu tak czy siak powinnam dostać!) i sklepach, wróciłam trochę… naciągnięta i zmęczona. Trochę przesadziłam z objazdami jeden dzień po wypisie. Ale za to po południu upiekłam pyszne babeczki orzechowo-czekoladowe. Dzisiaj zaliczyłam już spacer do BlackRedWhite, teraz piję kawę mrożoną.
Ogólnie czuję się dobrze. Wykorzystuję fakt obecności MM i niczego nie dźwigam. Mam przed sobą jeszcze dwa tygodnie lenistwa. I bardzo mnie to cieszy 🙂
To by było na tyle 🙂
W przychodni gra radyjko. Cały czas. Podobno nie musimy płacić tantiem. Przy jakimś nudniejszym zabiegu albo podczas przerwy zdarza mi się zwrócić uwagę na to, co to radyjko emituje. Mój ulubiony zespół nie jest puszczany nigdzie poza Trójką i Eską Rock, a te stacje akurat nie są u nas popularne. Leci RMF FM albo Radio Zet. I tak ostatnio zauważyłam, że ilość reklam suplementów diety jest porażająca, szczególnie, jak jedna z nich promuje środek do pobudzania apetytu u dzieci. Spoko, jak ktoś pełnoletni, teoretycznie w pełni władz umysłowych, chce się faszerować czymś podobno zawierającym magnez, żelazo czy pobudzającym erekcję. Ale IMO bez przesady z karmieniem tym dzieci. Czy nie wystarczy chemia w codziennym pożywieniu, trzeba do tego dokładać produkt laboratoryjny, który można wprowadzić na rynek znacznie łatwiej, niż leki, które muszą przed rejestracją przejść długą procedurę badań klinicznych?
Jeśli o mnie chodzi, to „uzupełniam” sobie magnez od czasu do czasu, jak mam skurcze albo powieka zaczyna mi drgać. Nawet pomaga. Po czym przestaję sobie uzupełniać i czekam na kolejne skurcze, pijąc kawkę i herbatkę.
Pojutrze jazda na oddział. Brr.
A tak w ogóle to mam urlop. Jak to rzekłam koleżance z pracy na pytanie o plany: „najpierw przeleżę trzy dni w szpitalu, a potem będę się użalać nad sobą”.