Pisałam kiedyś o tym, że czasami podczas zakupów coś do mnie „woła” i często kończy się na tym, że to kupuję. Postanawiam, że mam na coś ochotę, idę do sklepu, dwie sekundy później mam w koszyku idealną rzecz. Najlepiej w ten sposób kupuje się buty.
Ostatnio postanowiłam, że na razie koniec z kolekcjonowaniem kaw smakowych (poszukiwania kawy orzechowej zakończyły się kupnem… syropu orzechowego i parzeniem zwykłej kawy), trzeba za to nabyć nową herbatkę. No to poszłam na stoisko z kawami i herbatami, spojrzałam na słoiki, zobaczyłam coś o nazwie „Jesienny wieczór”, powąchałam i kupiłam. Nie trwało to nawet pięć minut.
Właśnie mi się mój nabytek parzy w otrzymanym niegdyś w prezencie kubeczku z sitkiem i pokrywką. Posłodzony miodem. Będzie pysznie.
Z jakiej okazji? Z żadnej. Czy dla drobnych przyjemności muszą być okazje? Jest ponuro i jesiennie, łeb mi umiarkowanie napitala, wróciłam z wizyty kontrolnej u onkologa, w poniedziałek zakładam kasę fiskalną – trzeba jakoś poczuć się lepiej.
To w sumie mi się też podoba w mieszkaniu poza domem rodzinnym. Mieszkam sama, mogę sobie dogadzać. Nikt nie pyta, a po co. A chodź do nas, zrobisz coś innego. Nie, chcę sama. To moja chwila i tak mi z tym dobrze. Trochę melancholijnie…
Od dwóch tygodni jestem znowu singlem. Tak wyszło. Nie udało się. Dalej się przyjaźnimy. Ale kto wie? Może ten „Jesienny wieczór” ma mi pomóc nie tylko na jesienny mrok?