Kategorie
Archiwalne Osobiste

A dzisiaj…

Koleżanka, która lubi się wygadać, wczoraj napisała do mnie smsa, czy bym nie chciała się spotkać. Miałyśmy się zobaczyć na początku października, ale zrobiła mi wtedy wredny numer i się nie odezwała, kiedy miała, więc stwierdziłam, że nie będę więcej wychodzić z żadną inicjatywą. No ale ostatecznie umówiłyśmy się na dziś.

Przed wyjściem doprowadzałam się jeszcze do porządku. Spojrzałam w lustro w łazience oczami zza okularów, na włosy o kolorze bez wyrazu, prosty nos, niewielkie usta, małe uszy i owe oczy, które w swojej twarzy lubię najbardziej. I gładką cerę, do której bez większych sukcesów dążyłam latami, a w końcu się to udaje.

I z lekko zalotnym uśmiechem stwierdziłam, że spoko ze mnie laska i niczego mi nie brakuje.

Ubrałam się porządnie, założyłam buty na obcasach, swój ładny, jesienny płaszczyk, wsiadłam do w 1/10 mojego samochodu i pojechałam na trzy godziny plot do koleżanki.

Zauważyła zmianę wizerunku. Kiedyś nosiłam się inaczej. Brakowało jej tylko makijażu, ale tego akurat nie chciało mi się robić. Do pracy maluję rzęsy tuszem, po powiekach maznę kredką do powiek, przesmaruję usta pomadką ochronną. Korektora i pudru już nie potrzebuję.

Są takie dni, kiedy dobrze mi ze sobą. Tych na przeciwnym biegunie jest coraz mniej i są coraz krótsze. Zazwyczaj po prostu toleruję siebie. Swój rozmiar ciuchów, swoją wagę, do której mimo wszystko nie lubię się przyznawać, choć ostatnio straciłam apetyt na słodycze i parę kilo może sobie spokojnie pójdzie. Swoją twarz, która w końcu zaczęła wyglądać tak, jak bym chciała. Swoje kształty, przez które spodnie najlepiej jest szyć albo kupić u krawcowej, bo w sklepach sieciowych nie można znaleźć pasujących na mnie w jakiejś rozsądnej cenie.
Toleruję swoje singielstwo, zaś niezależności po lekturze książki o zołzach będę bronić zębami i pazurami, nawet, jeśli zdołam przyciągnąć do siebie jakiegoś osobnika płci przeciwnej.

Coraz lepiej mi ze sobą.

Ale chyba dopiero we własnym M osiągnę kolejny etap samozadowolenia. 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Rodziciel plotkuje

o moim stanie zdrowia w firmie. Fakt, mówił o nim mojemu wujkowi, ale pewnie kilka dodatkowych osób też się dowiedziało.

Jak ja lubię dowiadywać się o takich rzeczach…

Jak ja w ogóle lubię, jak się mówi o tych aspektach mojego życia, które w sumie nie muszą interesować nikogo spoza najbliższego grona…

Z drugiej strony to miłe, bo się rodziciel najwyraźniej zmartwił.

Z trzeciej strony napisałam o tym w internecie, na blogu, na który czasem nawet ktoś zagląda.

No i wyszłam na idiotkę z tymi moimi pretensjami.

Idę sobie.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Przeszło mi.

To była chyba wirusówka-jednodniówka. Gorączka trwała jakieś 4 godziny (zaczęło się przed 19, po kolacji walnęłam się do wyra, po 22 poczułam się na tyle dobrze, że byłam w stanie się umyć i przebrać do snu). Wczoraj w pracy jeszcze nie byłam w pełni sił, ale przetrwałam nawet dodatkową godzinę (pacjentów było mnóstwo). Pracowałam cały czas w przyłbicy, bo pod maseczką się pociłam. Zresztą chyba pozostanę przy tej opcji, w sumie wygodna jest. Mimo okularów czasem mi coś w kierunku ślepi poleci. Ogólnie mam nadzieję, że ostatni dzień pracy przed długim weekendem uda mi się przeżyć sprawniej, niż wczorajszy.

W nagrodę moja mama wczoraj mierzyła sobie temperaturę…

Ogólnie jesień.

Tak z innej beczki:
Postanowienie na pracę postażową: wszelkie dłutowania będę odsyłać do kogoś innego. (dop. 2014 – buhahahaha.)

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Niby tylko 37,7

ale i tak czuję się z lekka wypluta. Oczywiście wzięło mnie poważniej dopiero w domu. W pracy nie miałam apetytu i podobno wyglądałam inaczej. Z tego drugiego powodu jedna spostrzegawcza asystentka poinformowała szefa, że mogę się rozłożyć i że jutro być może będzie przyjmował moich pacjentów.

W sumie, poprawka. Nie jestem „lekko” wypluta. Mam dreszcze i mi źle. Jutro albo do pracy, albo do lekarza…

I nie mam siły napisać nic więcej. Idę chorować…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Frustracja

planu oszczędnościowego nici, a laptop do szału dalej doprowadza. To, co wypracuję sobie w domu dodatkowo, pewnie w grudniu pójdzie na prezenty. W styczniu ubezpieczenia samochodu i przegląd techniczny. W lutym pewnie znowu coś wyskoczy i tak do końca stażu. Ogólnie koniec z wyjazdami gdziekolwiek. Nawet nie wiem, gdzie spędzę Sylwestra. Jak źle pójdzie, to w domu, sama. Albo z kumplem, znowu będziemy filmy oglądać. Bo nie będzie mnie stać na nic innego. Jak pójdzie dobrze, to ze znajomymi w Warszawie, zawieziona tamże przez rodziców.

Ludź chce sobie film obejrzeć, a nie może, bo w 7-letnim komputerze tkwi wyjątkowo niekumaty napęd DVD, któremu sił starczyło na 20 minut seansu. A nie można nawet go zamienić na napęd zewnętrzny, bo przy gniazdach USB 1.1 (nowoczesne komputery zawierają USB 3.0, nieco starsze 2.0, które były już całkiem szybkie i sprawne) nie działałby odpowiednio. Ogólnie frustracja i zgrzytanie zębów.

A dokładniej to szlag mnie trafia, ale co poradzić.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Strażnicy grawitacji

Jeden z moich (tak jakby) kotów ma zwyczaj zrzucania rzeczy z półek. Ponieważ jest głuchy, nie słyszy huku. Słyszą za to właściciele i okazują odpowiednie zainteresowanie. Przyzwyczaił swoich poprzednich opiekunów, że jak coś zrzuci, to dostanie jeść.

Potrafił ich budzić w ten sposób w środku nocy.

U nas coś takiego nie działa. Wszystkie rzeczy tłukące się zostały schowane, więc jedynym przedmiotem, który może zrzucać, jest… miska na jedzenie. Stoi na szafce w korytarzu (żeby psy nie wyjadły karmy). Dźwięk metalowej miski lądującej na kaflach jest wyraźnym znakiem, że Dyziek jest głodny.

Napisałam o tym na Facebooku. Po chwili odezwał się mój znajomy, zwariowany (pozytywnie) kociarz, który walką o życie i zdrowie niepełnosprawnego sierściucha zarobił u mnie wielkiego plusa (nie znałam go z tej strony wcześniej). Napisał coś bardzo słusznego:

„Koty to strażnicy grawitacji. Często muszą sprawdzać, czy działa.”

No więc, Dyziaczku, nie ma żebrania. Od teraz będzie to po prostu testowanie grawitacji.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Zdjęcia dziś nie będzie :(

Pogoda się spsuła i kolory wyblakły :(. Może inną razą 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Psychologia związków

Jestem zadeklarowaną singielką i zaczynam się denerwować na wszelkie teksty „jak ty będziesz miała męża i dzieci…”. Singielstwo uprawiam troszkę z musu, troszkę z własnego wyboru. Jak wykazał pewien test na Facebooku, mam koci charakter. Koty, jak wiadomo, ogólnie są singlami i dobrze sobie radzą w pojedynkę, ale lubią żyć wśród innych ludzi. I innych kotów zresztą też. Zgadza się. Mam charakter kota. Muszę się o niego bardziej zatroszczyć.

Matula podrzuciła mi e-booka „Dlaczego mężczyźni poślubiają zołzy” autorstwa Sherry Argov. Słowo „zołza” brzmi negatywnie, ale zaraz na początku książki autorka zaznacza, że nie ma tego na myśli. Chodzi o kobietę, która wie, czego chce, jest niezależna, ceni siebie, jest zawsze sobą i nie będzie przybiegać na każde zawołanie jej mężczyzny. To tak w uproszczeniu. Przez to wszystko staje się bardziej atrakcyjna.

Książkę czyta się super i polecam wszystkim kobietom. Niektóre teorie nieco mnie pocieszają, że z moim typem singielstwa jestem na dobrej drodze. Z drugiej strony dostrzegam swoje błędy w relacjach z facetami, kiedy jeszcze starałam się, może trochę na siłę, wejść w jakiś związek.

Przez rok spotykałam się z mierną częstotliwością z mężczyzną starszym ode mnie o jakieś sześć lat. Dobrze wykształcony, spokojny, interesujący się psychoanalizą osobnik. Nazwijmy go Bartosz. Zawsze, jak do mnie dzwonił, przedstawiał się pełnym imieniem. Żadne „Bartek”. „Bartosz”. Podczas spotkań przy kawie lub w kinie opowiadał mi, jak to przez kontakty z „Sympatii” (na której zresztą się poznaliśmy) przeprowadzał eksperymenty psychologiczne, stwierdzał, jakie kobiety tam piszą i czego oczekują od faceta. Ale „ja jestem zdecydowanie inna i liczy na normalną relację”. Mniej-więcej.

Pamiętam, jak kiedyś spytałam go o portale społecznościowe. Nie wyraził zainteresowania.

Często przestawiał spotkania. Naszym ostatnim był mój bal dyplomowy, w połowie V roku studiów. Ja za niego płaciłam. Miał jakiś problem z garniturem, ale w końcu coś wymyślił i przyszedł porządnie ubrany. W środku imprezy powiedział mi, że musi wyjść, bo zadzwonił do niego współlokator z wieścią, że zapomniał kluczy. Nie było go chyba półtorej godziny. Na początku imprezy obiecał, że nie będzie marudził. Po chwili narzekał na przesoloną zupę.

Ostatni SMS od niego nadszedł w Dzień Kobiet. Podziękowałam, nie zaproponowałam spotkania. Na Dzień Chłopaka czy Mężczyzny nie napisałam do niego nic. Od tamtej pory cisza.

Ostatnio z ciekawości wpisałam jego nazwisko (poznane zresztą dopiero podczas balu) w wyszukiwarce Facebooka. O dziwo, znalazłam jego konto. Bagatela, trzech znajomych. Podobno „jest w związku”. Kobieta wpisana jako jego partnerka miała w opisie „Kocham mojego Bartusia!”.

„Bartusia”? Naprawdę? Tego faceta, który zawsze przedstawiał się pełnym imieniem?

Wiem już, że i na mnie robił badania psychologiczne. Dwudziestotrzyletnie dziewczę bez doświadczenia z facetami w swej naiwności wierzyło, że „mnie to nie spotka”. Ale ponieważ wspomnianą wyżej książkę w tej chwili czytam po raz pierwszy, dopiero teraz wiem, jakie błędy popełniałam przez tamten rok. Jak niechętnie mówiłam to, o czym myślę. Jak nie chciałam wyrazić swojej opinii na temat jego przestawiania spotkań czy wyjścia z balu (mógł przecież wcześniej powiedzieć współlokatorowi, że wróci późno i jeśli ten zapomni kluczy, to będzie siedział pod drzwiami). Jak na głos zastanawiałam się, na czym stoimy i czy cokolwiek z tego będzie.

Może nic by z tego nie było tak czy siak (koleżanka po balu uznała, że był dla mnie za poważny), ale dziś nie czułabym się, jak były, nieświadomy obiekt badań psychologicznych.

Zresztą, wcale się tak nie czuję. Zastanawiam się tylko nad losem owej partnerki „Bartusia”. Czy to też badania?

A ja? Ja to swoje M2 planuję zdobyć w pojedynkę. Bankowcy podobnoż lubią dentystów. Może ktoż mi da 180 tysięcy złotych kredytu (tyle mniej-więcej kosztują mieszkania o wymarzonej przeze mnie powierzchni na rynku wtórnym), a ja będę w stanie go spłacić. A potem będę polować na samotnego sąsiada przy skrzynce na listy, coby mi karnisz zawiesił.

Niezły plan.

Wracam do czytania.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Z tym spaniem dłużej to bujda

Jak się ma dobrze nastawiony zegar biologiczny na wstawanie rano (w sensie zazwyczaj wstaję o tej samej porze, ewentualne różnice między dniami wynoszą max 2 godziny), to się w niedzielę po zmianie czasu wcale nie śpi dłużej, tylko wstaje zegarowo o tę godzinę wcześniej.

Najwyżej z niedzieli na poniedziałek można to odespać. Bo w sumie zachciewa się spać wcześniej. Ze zmęczenia, bo się wstało o 7:30, zamiast o 8:30 ;).

Mi tam wsio ryba. I tak z popołudniówek wracam już po ciemku, a za chwilę i rano będzie ciemno…

Nie przeszkadza Wam to, że tak często zmieniam klimat notek? Najpierw agresywnie, potem melancholijnie, teraz znowu z lekka bez sensu…

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Moje miejsce na ziemi

Miejscowość, w której mieszkam, jest mała, położona w rozległej dolinie o zalesionych zboczach. W drodze do pracy przez chwilę jadę prosto w kierunku jednego ze zboczy.

Któregoś dnia, gdyby nie to, że się spieszyłam, zatrzymałabym się na poboczu i zrobiła zdjęcie.

Piękny, mieszany las z ciemnozielonymi sosnami i rudziejącymi drzewami liściastymi. Piękna mozaika kolorów, jak dar od natury, przeprosiny za niepewną pogodę: choć na razie Pani Jesień jest dla nas łaskawa. Pomyślałam wtedy, że lat spędzonych w tym miejscu, wspomnień, tych widoków, nikt nigdy mi nie odbierze.

Warszawska znajoma mojej mamy twierdzi, że matuli byłoby lepiej w mieście. Może czasami tak, ale przyzwyczajeni do ciszy i spokoju woleliśmy zapuścić korzenie w tym miejscu. Każde ma własny samochód, więc póki sił starczy – a rodziców mam sprawnych – możemy się śmiało przemieszczać.

Kiedy powiedziałam mamie o moim zachwycie nad widokiem lasu, stwierdziła, że może trzeba podzielić nasz dom na dwa mieszkania, żebym została jednak z nimi.

Ale ja powiedziałam „Nie”. Nie od razu. Może za kilka lat.

„Bo chcę…”, zaczęłam.

„Nauczyć się żyć samodzielnie”, dokończyła mama.

„Tak”, odparłam.

MARZĘ o swoim własnym mieszkaniu.

W mieście.

Własnym, tylko moim.

Gdzie mogłabym żyć po swojemu, bez oglądania się na innych.

CHCĘ mieć to swoje M2.

Martwię się już na wieści o tym, jak ciężko jest dostać kredyt, że mieszkania może będą drożeć, ile w ogóle kosztowałoby własne gniazdko.

Coraz bardziej żyję tą myślę i nie mogę się doczekać.

A co do widoków… Raczej nie wyprowadzę się na koniec świata. Do sąsiedniego miasta. Albo do trochę dalszego. Gdzie mnie wyniesie pogoń za pracą. Gdzie dostanę pensję 3000 zł netto, bo podobno tyle jest potrzebne, żeby w miarę wygodnie żyć. Będę pewnie często wracać do tej zielonozłotej doliny i pstrykać zdjęcia.

We środę, o ile będę pamiętać, może się zatrzymam i zrobię fotkę, i tu pokażę.