Kategorie
Archiwalne Osobiste

Dzielne koniki

Moich rodziców wywiało do lasu na urlop. Konkretnie do Borów Tucholskich. Znaleźli sobie mały domek letniskowy i siedzą w nim od środy do przyszłego piątku.

Mama zapraszała mnie na wycieczkę tamże. MM się nie zdecydował mi towarzyszyć, więc po drodze zabrałam tylko mojego dziadka (ojca mojego taty) i z 3miasta ruszyliśmy na południe. Najpierw Obwodnicą, później wjechaliśmy na autostradę A1.

Kiedy półtora roku temu szukaliśmy z MM lokalizacji na własny urlop, Bory Tucholskie wydawały mi się być zbyt odległe do dostania się tam samochodem. Kierowcą byłam znacznie bardziej niedoświadczonym niż jestem teraz, więc 150 km w jedną stronę mnie przerażało. Zresztą przed tym wyjazdem to nadal było straszne, ale stwierdziłam, że w sumie czemu nie – lepsza wycieczka w nieznane okolice niż siedzenie cały dzień w mieszkaniu.

Autko mam małe. Miejskie. Silniczek nawet nie litrowy, 54 konie mechaniczne. Ale to szczupłe i w miarę zrywne koniki – na światłach często wyrywam jako pierwsza do przodu, na płaskim nawet potrafię kogoś wyprzedzić. Dzisiaj owe koniki buczały, ale 200 km autostradą (w obie strony) pokonały utrzymując stabilną prędkość 110-120 km/h. Ogólnie publicznie oświadczam, że jestem z nich bardzo dumna. Moje dzielne 54 koniki.

A domek fajny. Dość skromny, ale w pełni wyposażony, podobno całoroczny. W nieco większym spędziłam rok temu dwa tygodnie i w sumie zamarzyła mi się powtórka z rozrywki – może za rok? I już Bory Tucholskie – piękne lasy, świetna baza wypadowa do zwiedzania okolicznych miast o krzyżackiej historii – nie będą za daleko.

Ale na Mazury na ten przykład jeszcze bym się nie wyrwała… Chociaż koniki pewnie nie miałyby za dużo przeciwko 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Trzy dni pracy do majówki

Odliczam, a co.

Coraz bardziej się przeklinam, że nie wpadłam wcześniej na pomysł z wyjazdem na dwa dni. Dwa dni w hotelu z basenem, full wypas. No ale nic, może uda mi się zaliczyć aquapark w Sopocie w ramach ochoty na popluskanie się. Poza tym muszę jednak oszczędzać kasę, bo majowa wypłata będzie skromna.

W niedzielę pojechałam do centrum handlowego, gdzie wpłatomat poszatkował mi banknot stuzłotowy (prawdopodobnie włożyłam go w formie pogiętej, wyszedł w kawałkach), w wyniku czego zaliczyłam wkurza. Pojechałam do Biedronki celem zakupu pysznych lodów na patyku, gdzie ów poszatkowany banknot wypadł mi z portfela.

Wczoraj w sklepie, na przerwie w pracy zauważyłam, że nie mam w portfelu dowodu rejestracyjnego samochodu. Zawsze trzymałam go w przegródce na banknoty. Po powrocie do mieszkania nie znalazłam go. Wyszukałam w Google, co się robi w takim przypadku.

Dzisiaj na przerwie między porankiem na NFZ a prywatną popołudniówką zadzwoniłam do BOKu szatkującego stówy centrum handlowego. Nikt im dowodu rejestracyjnego nie przyniósł. O to samo zapytałam w dwóch sklepach, w których wczoraj robiłam zakupy. Nie ma.

Po pracy pojechałam do Biedronki. Panie kasjerki wiedziały, o co chodzi, papier odzyskałam bez problemu.

W moim padaniu na ryj zatem chociaż raz zdarzyło się coś pozytywnego.

Muszę wreszcie wymienić koła na letnie i olej w autku. Muszę się też zabrać za sprawdzanie egzaminu próbnego pań, które męczę w drugiej pracy. W poniedziałek przed 20 wykładem pt. „ortodoncja w pigułce” bardzo skutecznie zlasowałam im mózgi.

Ogólnie końca roboty nie widać.

Nadal jestem zmęczona. Idę po loda. Albo po wino…

A koty się tłuką.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Apel swoje…

… a życie swoje.

W poprzedniej notce prosiłam o mycie zębów przed wizytą u dentysty.

A sama przed odprowadzeniem samochodu do blacharza nie zahaczyłam o myjnię.

Autko oddałam w środę, odzyskałam – cudem – dziś. Cudem, bo nastawiałam się na jako że do 15 miałam dzisiaj kursować w Gdańsku, a pan blacharz ma ciekawsze rzeczy do robienia w sobotę po 16, niż siedzieć w warsztacie.

Dzisiaj rano się okazało, że jednak pan blacharz ma warsztat do ogarnięcia i po 16 w pracy jeszcze będzie.

Jak dotarłam (najpierw autobusem, potem pociągiem, następnie na nóżkach) do Izby Lekarskiej, gdzie miał się odbywać kurs, okazało się, że zamiast do 15, będzie on trwał do 14. Baby – przepraszam, koleżanki po fachu – cały czas zadającej niezwiązane z tematem pytania wyjątkowo też nie było, więc skończyliśmy o czasie. Udało mi się zdążyć na pierwszy możliwy pociąg, po czym, pokonawszy biegiem kilkusetmetrowy tunel zdążyłam też na autobus, którym dojechałabym do blacharza (swoją drogą, korelacja pociągi – autobusy w moim mieście jest rewelacyjna. Osoby niesprawne fizycznie nie mają wyboru, muszą czekać pół lub półtorej godziny na kolejny autobus). Po dotarciu do warsztatu pan akurat skądś wrócił. Przednie drzwi i błotnik mojego rumaka wyglądają zaiste pięknie. Na moje przeprosiny za przyprowadzenie brudnego samochodu usłyszałam, że nie ma problemu. Do mieszkania zatem dojechałam swoim ukochanym, odświeżonym autkiem, po drodze powiększywszy zapasy sera i wędliny.

A tak w ogóle to właśnie żłopnęłam kieliszek wina, którym (winem, nie kieliszkiem) w wakacje z łatwością doprowadziłam się do prawie kontrolowanej wesołości. Chciałam na butelce przetestować nowy korkociąg (taki zwykły, dwuramienny, tani, więc nie wiadomo, czy by to zniósł), ale się okazało, że winko jest nakrętkowe.

Dobranoc życzę 🙂

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Parkingowe bęc

Wskutek trwającej od tygodnia zmniejszonej podaży żywności (związanej ze zmniejszonym popytem) do mojego osobistego żołądka zeszło ze mnie już przynajmniej 4 kilo (w tym poświąteczne 2,5). Efekt jojo będzie porażający.

Tak się tylko chciałam pochwalić, teraz przechodzę do sedna, kompletnie niezwiązanego z pierwszymi dwoma zdaniami tej notki.

Otóż MM postanowił urządzić u mnie nasiadówę. Zaproszona została para przyjaciół MM. Ja z nimi bliższej znajomości nie zawarłam, aczkolwiek uczestniczyłam chyba w trzech czy czterech wcześniejszych, a podobnych spotkaniach i robiłam za +1 MM na ślubie kościelnym i weselu rzeczonej pary. Ogólnie raczej się lubimy.

W piątek rano, przed nasiadówką, wraz z MM postanowiliśmy pojechać na zakupy. Śnieg wciąż padał mimo jego dość dużej ilości już zalegającej na drogach. Grzecznie odśnieżyliśmy moje autko i w końcu ruszyliśmy wzdłuż miejsc parkingowych do wyjazdu z osiedla.

Po prawej stronie, tyłem z miejsca parkingowego wyjeżdżała taksówka. Miała przyciemnianą, ale nie zaśnieżoną tylną szybę.

Znajdowałam się już bezpośrednio za taksówką, kiedy się okazało, że kierowca wcale nie ma zamiaru zaczekać, aż zgodnie z przepisami przejadę.

No i doszło do bęc.

MM miał kolejną okazję zapoznać się z moim zasobem przekleństw (poleciało sporo kurew, za przeproszeniem). Pan taksówkarz wjechał z powrotem na swoje miejsce, obejrzał swój zarysowany zderzak, zapytał, czy jeśli da mi stówę, to się dogadamy. Moje autko zostało obdarowane dość płytkim, ale jednak wgnieceniem w przednich drzwiach.

Jakiś uczynny sąsiad podszedł i powiedział, że całe zdarzenie to moja wina, bo powinnam była zachować ostrożność i że kiedyś on był w tej samej sytuacji co ja i to on dostał mandat, „więc lepiej nie mieszać w to policji”.

Stwierdziłam, że z racji debiutu w takiej sytuacji nie będę podejmować samodzielnie żadnych decyzji i zadzwoniłam do taty.

Tata najpierw zaproponował spisanie oświadczenia (z taksiarzem jako winowajcą), ale pan sprawca poczuł się pewniej i zaczął twierdzić, że to ja w niego uderzyłam. Przekazałam swój telefon taksiarzowi. Znając mojego tatę, pan się sporo nasłuchał. W końcu stanęło na tym, że dzwonimy po policję. Taksiarz dalej twierdził, że to ja w niego uderzyłam. MM, człowiek spokojny, zaczął tracić cierpliwość.

Panowie policjanci przyjechali po ok. 10 minutach. Podjechali, spytali, co się stało. Przekazałam swoją wersję.

Ubaw zaczął się, jak odezwał się taksówkarz z jego „ta pani we mnie uderzyła”.

Policjant prawdopodobnie miał nadszarpnięte nerwy przez drobiazg, do którego go wezwali. Wsiadł bezlitośnie na taksiarza, nie dając mu właściwie w ogóle dojść do słowa. Dla niego wszystko było jasne i każda próba tłumaczenia się taksówkarza kończyła się głośnym „tu nie ma w ogóle o czym dyskutować”. Nic się nie zmieniło, kiedy wrócił ów sąsiad, który wszystko widział i nadal twierdził, że to ja powinnam była zachować ostrożność. Ogólnie ciężko przytoczyć całą tę dyskusję, ale padały zdania „i co, panu ten [mój samochód – marka do wiadomości redakcji ;)] z nieba spadł?”, „jaki mamy ruch w Polsce?” itp. Tak czy siak, kiedy na początku rozmowy z policją wyjaśniłam, o co chodzi, policjant stwierdził, że wszystko jasne, po czym wsiadł na taksówkarza, całe napięcie ze mnie zeszło. Bo owszem, przez chwilę bałam się, że część winy spadnie jednak na mnie.

Tata przyjechał z pracy w momencie, kiedy było już praktycznie po sprawie, policja kończyła spisywać protokół i obdarowywać winowajcę mandatem 300 zł.

Czeka mnie zatem zgłaszanie szkody u ubezpieczyciela taksówkarza (całe szczęście nie Link4) i wizyta z autkiem u blacharza. Bęcka w drzwi nie uszkodziła ich na tyle, że np. nie dają się otworzyć, zresztą do całego zdarzenia doszło przy znikomych prędkościach.

Prawda jest też taka, że teraz tym bardziej będę parkować tyłem (dziobem w stronę wyjazdu – pod blokiem parkuję tak praktycznie zawsze, zostało mi po okresie padania akumulatora) i stosować zasadę ograniczonego zaufania. Tak jak po niedawnym powikłaniu w postaci złamania guza szczęki przy usuwaniu górnej siódemki, teraz za każdym razem przy wyrywaniu górnych zębów boję się powtórki z rozrywki.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Jedna z większych zalet nowej lokalizacji

Jak padający od czasu do czasu (ostatnio częściej 🙁 ) akumulator w końcu odmówi posłuszeństwa, to się nie panikuje, tylko grzecznie drepta przez 10 minut na stację kolejki miejskiej i się ląduje w pracy z niewielkim opóźnieniem.

W poprzedniej lokalizacji dojazd do mojej pracy wymagał samochodu. Bez niego byłaby to podróż piechotą, autobusem (który jeździ co pół godziny), kolejką (która do pracowej miejscowości jeździ co dwie godziny) i piechotą. Szacowany czas dojazdu: strach pomyśleć, poniżej godziny na pewno nie.

Jutro niestety będzie pobudka przed szóstą. Pociąg mam o 7:03, ostatni sensowny powrotny o 19 (później o 21), co nie byłoby problemem, gdyby nie to, że na 18:30 mam pacjenta. Jutro będzie kombinowanie z grafikiem, bo całe szczęście zrobiła się luka i może uda się to wszystko jakoś poprzesuwać…

Mrówka uczy mnie pisania bez patrzenia w klawiaturę. Kocica uwielbia ustawiać się między mną a ekranem laptopa.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

To chyba boli.

[A/N: notka ma gorzki wydźwięk i zawiera jedno chyba brzydkie słowo na p.]

Jeden niewielki ruch palcami lewej ręki, w górę albo w dół. W wielu przypadkach na spokojnie, stojąc na czerwonym świetle. Jest czas, żeby to zrobić, nie wykonuje się gwałtownych manewrów. To idzie tak automatycznie jak zmiana biegu. Jedna mała wajcha, w górę albo w dół. Nawet często sama odskakuje.

A może to jakiś protest przeciwko zwiększaniu bezpieczeństwa na drodze? Bo przecież ja wiem, dokąd jadę. Czemu kierowca w samochodzie za mną lub obok musi to też wiedzieć? Stać mnie na blacharkę, jeśli ktoś we mnie wjedzie, to będzie jego wina, bo nie zachował odstępu. Czemu mam usprawniać ruch na skrzyżowaniu, czemu kierowca za mną miałby przejechać szybciej przez skrzyżowanie wiedząc, że ja skręcam w lewo, więc on może mnie ominąć z prawej i pojechać prosto?

Poważnie, czy używanie pieprzonego kierunkowskazu jest takie trudne?!

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Jak to K. prawie znalazła się w czarnej d., ale jednak jej się poszczęściło.

We wtorek autko zaczęło się psuć: lewarek skrzyni biegów zaczął ciężko chodzić, miałam trudności zwłaszcza z wrzuceniem jedynki. Rodziciel po usłyszeniu o moim problemie zaczął robić research i, jak to przy internetowych poszukiwaniach rozwiązań problemów, wyszło sto tysięcy różnych przyczyn. We środę po pracy udało mi się dojechać do mechanika, pan mi przestawił trochę sprzęgło, skrzynia zaczęła działać normalnie. Do wczoraj.

Byłam na dyżurze. Przy wychodzeniu z gabinetu okazało się, że, jak zwykle przy zmianie torebki, nie wzięłam ze sobą portfela. Git, będę jechać „legalnie”. Wyjechałam z pierwszego skrzyżowania, coś trzasnęło, pedał sprzęgła „spadł” do podłogi. Udało mi się rozpędem wjechać do zatoczki przystanku autobusowego. Awaryjne włączone. Wyciągam telefon. Bateria w fazie formowania, komórka już raz wcześniej zapipczyła, że ma mało prądu. Ale OK, może wytrzyma. Dzwonię do taty i skomlę o problemie. Rodziciel obiecał, że zaraz przyjedzie. Dzwoni po chwili i mówi, że to potrwa trochę dłużej, bo właśnie wypił piwo i prowadzić musi mama. Przy okazji wydał odpowiednie instrukcje. No to ja w międzyczasie szukania i zakładania haka oraz rozkładania trójkąta ostrzegawczego (trójkąt stawia się za tylną szybą, podczas jazdy na holu światła awaryjne muszą być wyłączone – pamiętałam to jeszcze z kursu na prawo jazdy prawie 6 lat temu) pomyślałam sobie, że w takim razie dobrze, że mama też nie piła.

Dojechali. Podpięli linę holowniczą. Ruszamy.

Jazda na tym holu była chyba tak samo stresująca, co egzamin na prawko (na drugim podejściu, kiedy to udało mi się wyjechać z placu. Wróciłam też za kierownicą i zdałam, żeby nie było :P). No, może trochę mniej. Tak czy siak, w kuper nikomu nie wjechałam, ale po wyjściu z samochodu ręce mi się trzęsły.

Dzisiaj była powtórka z rozrywki, trzeba było pojechać do mechanika – przeżyłam to trochę mniej, ćwiczenie czyni mistrza ;). Linka sprzęgła do wymiany. Czeka mnie jeszcze trzecia wizyta, na wymianę oleju w skrzyni biegów (producent zaleca co 40 000 km, ja tym samochodem wyjeździłam jakieś 25 000, matula – poprzedni właściciel – nie wiem, ile, ale nigdy wymiany nie robiliśmy, więc czemu nie zrobić tego teraz). Może blaszak jeszcze pojeździ.

Ogólnie rzecz biorąc wczoraj miałam ogromne szczęście. W zapomnianym portfelu miałam dokumenty do samochodu i nawet głupie kontakty o pomoc drogową. Gdyby padła mi komórka, nie byłabym w stanie z nikim się skontaktować, bo numerów rodziców nie pamiętam (domowy mamy zawieszony). Ogólnie byłby dups, ale wszystko chyba dobrze się skończy :).

Całe szczęście też, że na dzisiaj nie miałam żadnych planów: Mój Mężczyzna jest w pracy, więc i tak byśmy się nie widzieli, a kolejny dyżur mam dopiero w niedzielę.

A tata teraz się bawi symulatorem pianina na swoim (też w miarę nowym i wypasionym 😉 ) telefonie. Zamiłowanie do zabawek mam chyba po nim :).

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Cyrograf

Wysłałam do NFZ wniosek o podpisanie umowy na wypisywanie recept refundowanych dla siebie i rodziny. Wniosek był niepełny, ale miła pani zadzwoniła i powiedziała, co powinnam dosłać. Dosłałam. Wróciła umowa w dwóch egzemplarzach, oba mam podpisać i odesłać.

Tyle, że jednym z punktów jest grożenie sankcjami finansowymi za nieprawidłowo wypełnioną receptę.

Czyli to, co po naciskach zlikwidowano z ustawy refundacyjnej, pojawiło się w indywidualnych umowach z NFZ.

Planowałam papier z podpisem odesłać do NFZ w zeszły ale jakoś nie mogę się zdecydować. Na stronie Izby Lekarskiej są zalecenia, by podobne umowy rozwiązywać. I nie wiem, co zrobić. Wystosować nowy papierek do naszego cudownego ubezpieczyciela z prośbą o wyjaśnienie, o co chodzi? Czy olać i nie odsyłać, bo i tak będę wszystkim wypisywać pełnopłatne recepty? Biedni, całe szczęście (póki co) nie jesteśmy, a jak rodzice chcą specjalistyczne piguły, to je sobie załatwiają od lekarzy prowadzących, refundowanych antybiotyków bez posiewu i tak podobno nie można wypisywać. Nawet nie wiem, jaki mam zakres możliwości wypisywania leków jako dentysta. Antykoncepcja z pieczątką dentysty i adnotacją „pro auctore” przejdzie w aptece?*

Co do naszej kondycji finansowej, koleżanka podpowiedziała udział w wypasionym kursie (6 intensywnie spędzonych weekendów w Kielcach, tematyka endodontyczno-protetyczna) za jedyne 13 000 zł. Waham się.

I benzyna znowu podrożała i będzie drożeć dalej. Dzisiaj zdradziłam Orlen na rzecz Shella, bo na tym drugim benzyna była 10 groszy tańsza na litrze (5,74 zamiast 5,84). A to podobno nie koniec podwyżek. Może mi ktoś powiedzieć, z czego mamy płacić? Za bogaci jesteśmy, żeby było nas stać na 50% podatków w cenie benzyny? Ja właściwie powinnam siedzieć cicho, bo jak zatankuję 25 litrów za 130 zł, to przejeżdżę na tym 400 kilometrów, ale co mają powiedzieć ci, którzy jeżdżą smokami palącymi 11-13 litrów/100 km?

Ogólnie bida i zgrzytanie zębów.

EDIT: * Ta antykoncepcja to tylko przykład. 😉

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Negatywne reakcje

Nie wszyscy są podekscytowani na tekst o zakładaniu przeze mnie działalności.

Niektórym od razu włącza się „zniechęcanie mode” – a to robota papierkowa, a to księgowa zedrze kasę, a to tamto, a to siamto… Typowo polskie marudzenie, zamiast „o, jak fajnie, życzę powodzenia”.

Księgową dziś znalazłam. W sumie dużo nie szukałam. Kobieta koło trzydziestki, mieszkająca w wypasionym, acz normalnym kubaturowo domu, mąż prowadzący nadzory budowlane (szyld przed budynkiem reklamował też taką działalność, stąd wiem), kilkuletnie dziecko. Ma stronę internetową. Podczas rozmowy wyglądała na zorientowaną, po moim przyznaniu się do zieloności udzieliła wszelkich informacji językiem prostym i zrozumiałym. Stawkę też podała taką w miarę, bo na początek 100 zł miesięcznie. Mam po prostu na koniec miesiąca dostarczać jej kopię rachunku wystawianego szefowi i w miarę możliwości generować koszty ;). Komunikacja będzie głównie emailowa. Ogólnie pierwsze wrażenie całkiem pozytywne.

Telefonu nie założyłam – to się załatwi po odbębnieniu bardziej oficjalnych czynności. Jedną z tych czynności zresztą wykonałam dziś: wypełniłam wniosek o wpis do CEIDG. Muszę go jeszcze wydrukować i zanieść do urzędu gminy.

Dzisiaj miałam przegląd techniczny autka. W rezultacie w później odwiedzonym warsztacie samochodowym usłyszałam dwa razy „normalka” – do naprawy tylne hamulce i lewy dolny wahacz, możliwy koszt: 350-400 zł. Ogólnie smuteczek i zgrzytanie zębów, bo tego sobie w koszty nie wrzucę.

Tak jeszcze z zawodowych spraw: 1. leczenie rodziny SUCKS, 2. mój były dentysta spierniczył kanałówkę u mojej mamusi. Dzisiaj mało co udało mi się zrobić, dalszy ciąg walki z górną siódemką za tydzień.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Mieli ubaw

Siedzę w autku. Autko stoi na drodze z powodu czerwonego światła na miejskim skrzyżowaniu. Stoi na pasie „szybszym” – lewym. Na pasie prawym, obok mojego autka, na światło zielone czekała jasna furgonetka z kilkoma panami wewnątrz. Panowie chyba zbiorowo wracali z pracy.

W moim autku radio odtwarza muzykę, którą wcześniej nagrałam na wpiętego do radia pendrive’a. Akurat leci to. Nauczyłam się tekstu (nie celowo, oczywiście, po prostu, jak się kilka razy słucha piosenki, śledząc z ciekawości tekst, to się w końcu go nauczy), więc korzystając z prywatności mojego autka, wyłam razem z Florence.

Po prawej dostrzegłam ruch. Któryś z panów musiał zauważyć, że ruszam gębą, rozdziawiając ją dość szeroko, więc zwrócił uwagę kolegów. Panowie zaczęli mi się przyglądać. Zerknęłam na nich, nie przerywając śpiewania. Na dobiegające z radia „and hooooowl!” światło zaczęło się zmieniać, więc wrzuciłam jedyneczkę jeszcze na pomarańczowym, na zielonym noga na gaz i po swojemu, takoż wyjąc, zaczęłam wyciskać siódme poty z moich 54 koni mechanicznych. Furgonetka została w tyle i już mnie nie dogoniła.

Zrobiłam się czerwona, że ktoś raczej zauważył, że śpiewam?

Nie.

Bo co mnie obchodzi to, co myślą o mnie ludzie, którzy zupełnie nie mają i raczej nie będą mieć pojęcia, kim jestem? 🙂

PS.: Co do mojego śpiewania, może ktoś widział niedawno jakiś obrazek na kwejk.pl albo Demotywatorach? „Umiejętność śpiewania kończy się wraz z końcem piosenki”? 😉