… a życie swoje.
W poprzedniej notce prosiłam o mycie zębów przed wizytą u dentysty.
A sama przed odprowadzeniem samochodu do blacharza nie zahaczyłam o myjnię.
Autko oddałam w środę, odzyskałam – cudem – dziś. Cudem, bo nastawiałam się na jako że do 15 miałam dzisiaj kursować w Gdańsku, a pan blacharz ma ciekawsze rzeczy do robienia w sobotę po 16, niż siedzieć w warsztacie.
Dzisiaj rano się okazało, że jednak pan blacharz ma warsztat do ogarnięcia i po 16 w pracy jeszcze będzie.
Jak dotarłam (najpierw autobusem, potem pociągiem, następnie na nóżkach) do Izby Lekarskiej, gdzie miał się odbywać kurs, okazało się, że zamiast do 15, będzie on trwał do 14. Baby – przepraszam, koleżanki po fachu – cały czas zadającej niezwiązane z tematem pytania wyjątkowo też nie było, więc skończyliśmy o czasie. Udało mi się zdążyć na pierwszy możliwy pociąg, po czym, pokonawszy biegiem kilkusetmetrowy tunel zdążyłam też na autobus, którym dojechałabym do blacharza (swoją drogą, korelacja pociągi – autobusy w moim mieście jest rewelacyjna. Osoby niesprawne fizycznie nie mają wyboru, muszą czekać pół lub półtorej godziny na kolejny autobus). Po dotarciu do warsztatu pan akurat skądś wrócił. Przednie drzwi i błotnik mojego rumaka wyglądają zaiste pięknie. Na moje przeprosiny za przyprowadzenie brudnego samochodu usłyszałam, że nie ma problemu. Do mieszkania zatem dojechałam swoim ukochanym, odświeżonym autkiem, po drodze powiększywszy zapasy sera i wędliny.
A tak w ogóle to właśnie żłopnęłam kieliszek wina, którym (winem, nie kieliszkiem) w wakacje z łatwością doprowadziłam się do prawie kontrolowanej wesołości. Chciałam na butelce przetestować nowy korkociąg (taki zwykły, dwuramienny, tani, więc nie wiadomo, czy by to zniósł), ale się okazało, że winko jest nakrętkowe.
Dobranoc życzę 🙂