Jeden dzieć się niecierpliwi, żeby usiąść na fotelu, co wizytę coś mi przynosi, daje się znieczulić bez piszczenia, jak w zębie kłuje przy robieniu, to podniesie rękę, na zakończenie wizyty podziękuje i uśmiechnie się. Mój ulubiony, mały pacjent. Lat 5.
Inny dzieć przy znieczulaniu płacze, ale buzię nadal trzyma otwartą, daje sobie zrobić to, co trzeba. Lat 4.
Kolejny przy pierwszej nieprzyjemności stawia opór i trzeba pertraktować. Na siłę robić nie będę. Ten jeden mnie chyba zdecydowanie znielubił. Lat 9, upośledzenie umysłowe, ale kontakt mimo to pełen.
Inny pojękuje przy zakładaniu wypełnienia. Pojękiwać nie miał czemu, plombowanie nie boli. Nie chciał kolorowego wypełnienia, dostał białe. Pyta co chwilę, czy już. Buziol mimo pojękiwania cały czas otwarty. Druga wizyta u dentysty ever. Lat 4.
Inny podobno nic sobie nie daje zrobić. Siada na kolanach dziadka przy każdej wizycie. U mnie spokojnie dał sobie zrobić to, co trzeba. Jeszcze obiecał, że jednak będzie myć zęby. Lat 3.
Na dzieciaki u dentysty nie ma reguły. Chyba wystarczy szczerość i cierpliwość, żeby maluch wytrzymał wizytę i nie znienawidził lekarza. I ważny jest też wpływ opiekunów, żeby nie wywołali nieprzyjemnych skojarzeń z leczeniem zębów. Jeśli babcia, zastrachana bardziej od dziecka, które pierwszy raz siada na fotel, mówi, że „pani doktor tylko obejrzy”, to niżej podpisana pani doktor nie ma wyboru, może tylko obejrzeć, powiedzieć, co jest nie tak i zaprosić na następny raz z zastrzeżeniem, żeby nie mówić więcej takich rzeczy i nie wywoływać u dziecka myśli, że „skoro babcia taka przejęta, to najwyraźniej jest czego się bać”.
Za teksty rodzica „nic się nie bój, nie będzie bolało” dentysta uzyskuje automatycznie prawo do zatłuczenia kątnicą (albo rączką od dźwigni prostej, wygląda masywnie) rzeczonego opiekuna. Nie, proszę państwa, tak się nie mówi. Mówi się, że dziecko idzie do doktora od zębów, który zęby obejrzy, może będzie musiał je wyczyścić taką specjalną maszynką, która wygląda trochę jak szczoteczka elektryczna, i potem zakleić odpowiednią „plasteliną”. Jeśli dzieć wejdzie do gabinetu bez strachu, to jest większa szansa, że i bez strachu wyjdzie. Bo dentysta z podejściem do dzieciów wszystko ładnie wytłumaczy i dziecia nie wymęczy.
Tak to wygląda w teorii. A w praktyce, jak to było widać na początku tej notki, każdy dzieć jest inny i dentysta musi się do niego dostosować.
No chyba, że maluch już w poczekalni przed wizytą wpada w histerię. Wtedy zaczynają się poważne schody.
Z drugiej strony, co ja mogę wiedzieć?