Przyszedł do mnie dziś pacjent z bólem. Zresztą nie był jedyny, tylko ten akurat egzemplarz miał do usunięcia górnego trzonowca. Właściwie trzy korzenie owego zęba.
Jak widzę te polskie, wioskowe zęby, to mam ochotę przeprowadzić się do USA. Facet młody, a miał do usunięcia chyba 4 zęby.
Tak czy siak, pacjenta znieczuliłam, pogrzebałam troszkę przy korzeniach, żeby można je było łatwiej złapać, wzięłam korzeniowe Meissnery i zabrałam się za wyciąganie przyczyn bólu.
Najpierw wyszedł korzeń podniebienny. Obejrzałam, czy jest cały, mruknęłam „jeden piękny” i wrzuciłam go do spluwaczki. Pacjent w chichot. Potem zabrałam się za korzeń policzkowy mezjalny. Również wyszedł łatwo i w całości. Komentarz „drugi piękny” i lądowanie korzenia w spluwaczce, pacjent znowu w śmiech. Przy trzecim już musiałam troszkę pogrzebać, ale też wyszedł „trzeci piękny”. Odpowiednio zaopatrzyłam ranę, wydałam polecenia, pacjent z uśmiechem na twarzy wyszedł z gabinetu.
Te korzenie naprawdę z satysfakcją się wyciągało.
A ja może wprowadzam zbyt swobodną atmosferę w gabinecie moimi „jeden piękny” i „w tym zębie jest dziura jak studnia” (podsłuchane u mojego dentysty). Trochę po studencku, bo „panią doktor” nadal się nie czuję. Z drugiej strony nie chcę, żeby pacjenci kojarzyli mnie z wredną formalistką. Ten pacjent był niewiele starszy ode mnie, mam całe stado znajomych koło trzydziestki, więc wśród osób w tym przedziale wiekowym czuję się swobodnie i tak się do nich odnoszę (oczywiście zachowując wszelkie formułki typu „proszę”, „pan” itp.). O ile, oczywiście, nie wejdą z bardzo oficjalną miną. Wtedy ja też staję się oficjalna i o wesołych komentarzach przy dłutowaniu nie ma mowy.
To teraz pytanie: czy chwalenie urody usuniętych korzeni świadczy o tym, że jestem stuknięta, czy że znajduję pasję w tym, co robię? 🙂