Jeszcze niedawno (w okresie LDEPowym głównie) potrafiłam siedzieć przy kompie do północy. Ostatnie dwie godziny spędzałam właściwie już w łóżku – kupiłam sobie specjalny stolik pod laptopa, więc mogłam śmigać. Czytałam fanfiction, siedziałam na czacie znajomego forum. Z powodu przesiadywania przed ekranem do łazienki chodziłam jako ostatnia, po 22. Jedyną większą aktywnością fizyczną była cotygodniowa godzinka na basenie.
Jakoś mi się tego „komputerowania” odechciało.
Tak zupełnie nagle. Coś się zaczęło dziać już po LDEPie. Czat stracił na atrakcyjności, folder w Firefoksie zatytułowany „Fiki do przeczytania” tylko obrasta w linki, z którymi nic się potem nie dzieje. Powróciłam do mojej „Księgi wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa” – jednej z czterech książek, która patrzy na mnie smutną okładką i prosi o przeczytanie. Został mi jeszcze jeden zbiór i mogę się wziąć za pożyczonego od Kogoś „Wrońca” Dukaja. Przedwczoraj przeprosiłam się z domową siłownią i zaczęłam ćwiczyć na Orbitreku – na razie niewiele, po 5 minut rozgrzewki i potem szybko do zmęczenia. Czasy tej drugiej części ćwiczeń imponujące nie są, bo za pierwszym razem było 3,5 minuty z jedną, trzysekundową przerwą, wczoraj były 4 z dwiema przerwami. Zakwasów po tym nie ma, ale czuję, że uda pracują. Dobrze, na pracy ud mi najbardziej zależy.
Czy ta zmiana na pewno była po LDEPie i uwolnieniu się od jednego, dużego obowiązku? Czy to raczej po „zmianie statusu związku” endorfiny po kryjomu robią swoje? Zwłaszcza, że z tą zmianą coraz lepiej i swobodniej się czuję?
Hmmm. To drugie wyjaśnienie bardzo mi odpowiada. 🙂