A dokładniej krwisto-ropny.
Nieświadoma zagrożenia oddałam Mrówkę w ręce jej byłej opiekunki – mojej siostry. Znaczy siostra miała dzisiaj zabrać kotę do weta na, jak mi się wydawało, kolejną porcję zastrzyków.
Byłam już w pracy, kiedy siostra zadzwoniła z pytaniem, czy Mrówka coś jadła rano, bo chcą podać jej narkozę. Trochę mi szczęka opadła. Niestety nie znałam odpowiedzi na pytanie, bo miska z jedzeniem cały czas stoi na podłodze, łatwo dostępna.
Ogólnie z oględzin koty pod „głupim Jasiem” wyszła diagnoza – ropień policzka, który uciskał kanaliki łzowe, dlatego Mrówka łzawiła. Ropień dodatkowo podrażniał po sąsiedzku oko, stąd też sobotnio-niedzielne rewolucje. Ropień został nacięty, kota (niestety po śniadaniu – więc wymiotująca) odwieziona do domu.
Kiedy wieczorem wróciłam z pracy, zastałam brudną podłogę i Kisiela, który bardziej niż zwykle chciał się wyrwać na wolność. Mrówka jeszcze powoli, często siadając i filozofując w ciszy, kręciła się po mieszkaniu. Oko wyglądało już prawie normalnie – nacięcie ropnia rzeczywiście pomogło. Jedną z pierwszych czynności było moje zwilżenie szmatki i wytarcie jej brudnego futra. Potem właściwie nie wiedziałam, za co się zabrać: pranie zabrudzonej narzuty na łóżko, skarpetek (skończyły mi się), odkurzanie mieszkania, mycie kuwety (chwała rękawiczkom nitrylowym, pozostawionym po pracy w pogotowiu stomatologicznym) czy podłogi? W końcu jakoś udało mi się wszystko ogarnąć.
Ogólnie nie wiadomo, skąd się ten ropień wziął. Nie zauważyłam wcześniej żadnego zadrapania policzka ani nic w tym rodzaju, weci podczas oględzin gęby koty też nie znaleźli nic, co mogło być przyczyną takiego stanu zapalnego.
I nie, nie mam nic przeciwko decyzji wetów i siostrzanej zgody na ten zabieg, skoro Mrówie zdecydowanie pomogło. Moje zaskoczenie wzięło się stąd, że wcześniej w ogóle o takiej możliwości nie wspomniano.
A teraz Kisielowi się nudzi i biega po meblach. Ponieważ jest pierdołą, nieudane lądowanie na parapecie okna w graciarni przypłacił nieomalże lądowaniem na moim kompie.