Mam na plecach pieprzyk, prawidłowo zwany znamieniem barwnikowym. Pieprzyk znajduje się idealnie w zasięgu drapiącej mnie po plecach mojej własnej dłoni. Zresztą kiedyś padł ofiarą rzeczonej dłoni. Został zdrapany i – dziadyga – odrósł.
Na studiach miałam nieco za dużo zajęć z onkologii, by dziada w takim stanie i w spokoju zostawić.
Wczoraj byłam u swojego dermatologa. Średni czas wizyty u niego wynosi jakieś 20-30 minut, z czego w moim wypadku pierwsze 5 minut zostało poświęcone na szukanie mojej karty. Tak czy siak, poszłam tam w celu umówienia się na zabieg usunięcia rzeczonego pieprzyka. Pan doktor wziął mój numer telefonu i obiecał, że w tygodniu zadzwoni z terminem.
Zadzwonił dziś. Akurat szczęśliwie miałam przerwę. Pan doktor się przedstawił (chociaż mój telefon zidentyfikował dzwoniącego) i dodał, że dzwoni, „żeby dogadać termin naszych wycinanek”.
Wycinanki odbędą się w połowie października. Podobno mam szanse na zwolnienie lekarskie (ZUS mi w ogóle za nie zapłaci?), ale bez względu na to, ile będzie ono trwało, biorę tydzień wolnego. Zamienię 5 milimetrowy pieprzyk na bliznę długości 3 cm, ale powiem szczerze, wolę mieć bliznę i święty spokój, niż diagnozę „czerniak złośliwy” (na którą to diagnozę ze strony tego pieprzyka podobno się na razie nie zanosi, ale lepiej dmuchać na zimne).
Poza tym, osiągnąwszy wagowo górną granicę normy, stwierdziłam, że dla dobrego samopoczucia własnego powinnam schudnąć 12-15 kg. Matula poinformowana o moim pragnieniu z radością stwierdziła, że w takim razie obie przechodzimy na dietę MM (Metoda Montignac) i zaczynamy chodzić na spacerki (to drugie słyszę średnio co 2-3 tygodnie).