W sobotę rano usiłowałam rozwinąć swoją osobowość, robiąc coś potencjalnie złego (cały odcinek „Bones” był temu poświęcony). Postanowiłam spóźnić się na kurs. Na początku i tak była zaplanowana prezentacja sponsora, a że badań PCR na bakteriach z kieszonek dziąsłowych raczej robić czy też zlecać nie będę (przynajmniej na razie), postanowiłam podarować sobie chociaż kilka pierwszych minut poprzez pójście do McDonald’s na dworcu w Gdańsku zamiast na autobus do miejsca kursu.
Jak postanowiłam, tak też zrobiłam, podczas zajadania ciastka z jabłkami i picia cappuccino skutecznie spóźniając się na zaplanowany dla punktualnych autobus. Kolejny tej samej linii miałam mieć dwadzieścia minut później i jazda nim gwarantowała mi owo planowane, kilkuminutowe spóźnienie. Kiedy doszłam w końcu na przystanek (mając do zaplanowanego autobusu jeszcze dziesięć minut), przyjechał autobus innej linii, jadący po tej samej trasie, do którego ostatecznie wsiadłam. Tym samym mój niecny plan spóźnienia się mi nie wyszedł, bo dotarłam punktualnie.
Taka już niestety jestem. Potrafię znaleźć się u celu pół godziny przed czasem, bo wolę wyjść wcześniej i się nie spieszyć, niż potem się spóźnić. Ale czasem, jak diabełkowa część mojego sumienia twierdzi, że można podejść do tego spokojniej i wypić sobie kawkę kosztem czegoś, co już słyszałam trzy razy, to kurna przyjeżdża wcześniejszy autobus…
W drodze powrotnej wysłałam dwa zakłady Lotto (kumulacja 10 mln). Po dotarciu do domu okazało się, że rodzinka urządziła sobie grilla i właśnie załapałam się na porcję świeżo upieczonego mięska. Oprócz rodziców był jeszcze jeden wujek i Rodzeństwo, wprawdzie bez Drugiej Połowy, ale za to z dwoma Dzieciami. Starszego (dwuipółrocznego) dziecia w pewnym momencie przyuważyłam, jak próbowało samotnie bawić się piłką. Postanowiłam zrobić z tego zabawę dwuosobową. Dzieć bez oporów rzucał mi piłkę i poprawiał rzut, jak wyszedł za słabo (stara ciotka jestem). Po kilkunastu minutach przerwałyśmy zabawę. Dzieć niedługo potem podszedł do Rodzeństwa i szeptem stwierdził, że znowu chce się ze mną bawić. No to znowu się bawimy. Fajnie było. Takiego malucha łatwo uszczęśliwić :).
Dzisiaj natomiast rodzice zarządzili wycieczkę do Helu. Miałam wątpliwości, czy potencjalne pakowanie się w kilkugodzinne korki to dobry pomysł, ale w końcu pojechaliśmy. Po drodze, obserwując liczne domy wczasowe i pola kempingowe stwierdziłam, że w sumie moja osobowość pozwoliłaby mi na wynajęcie pokoju czy domku, czytanie książek i spacery po plaży, ogólnie nicnierobienie. Do pełnego szczęścia na takim urlopie brakowałoby mi tylko umiejętności pływania. Z planowanej plaży do morza niedaleko ;).
W Helu poszliśmy na spacer, potem na obiad, którego nie byliśmy w stanie dojeść ze względu na wielkość pysznych porcji. Około czwartej po południu byliśmy już w drodze powrotnej. Korków nie stwierdzono.
Teraz Rodziciel jak zwykle chrapie, ja walczę z upadającą Neostradą i wyję (bardzo adekwatnie) sobie piosenkę Florence + The Machine, Rodzicielka też albo śpi, albo siedzi przy kompie, za to jutro muszę gdzieś Rodziciela wcisnąć w grafik w tym tygodniu i mieć nadzieję, że z małej, ukruszonej ścianki rodzicielskiej dolnej piątki nie wylezie coś większego. Nie znoszę leczyć rodziny. Zwłaszcza męskiego źródła połowy mojego genotypu.
Życzę Wam miłej reszty niedzieli. 😉
PS.: W Lotto nic nie wygrałam.