Nawet poniedziałki nie wywołują u mnie takiej depresji, jak czwartki. No cóż, jak zacznę przesiadywać w pracy cały poniedziałek co 2-3 tygodnie, to może zacznę sobie śpiewać w drodze do pracy „I don’t like Mondays”. Nieważne. Tak czy siak, czwartki napawają mnie cotygodniowym niepokojem.
Może nie tak, jak kiedyś poniedziałki w pierwszym semestrze piątego roku studiów, kiedy od 8 do 10:30 miałam zajęcia z kobietą, której szczerze nie znosiłam. Chodzenie spać w niedzielę wieczorem wiązało się z łykniętą meliską. Brr.
No to czemu nie znoszę czwartków?
Bo są tłumy w przychodni.
Czemu są tłumy?
Bo w środy nie przyjmujemy na NFZ.
No i?
A w czwartek na NFZ przyjmuję tylko ja. Po południu. To „długa”, planowo sześciogodzinna zmiana, podczas której połowa ze średnio 13-15 w porywach do 17 pacjentów jest dodatkowa. Po wyjściu z pracy w czwartek jestem bardziej padnięta, niż po całym dniu we kiedy to po południu przyjmuję niespiesznie, prywatnie. Z tego też powodu jak w końcu zacznę szukać drugiej pracy, to na pewno nie na czwartek rano.
Dobranoc.