Kategorie
Osobiste

Gotowanie dla jednego

Mieszkając z rodzicami gotowałam tylko wtedy, gdy rodzice wyjechali na dłużej. Na studiach nieco częściej, ale zazwyczaj było to odsmażanie lub odgrzewanie dań gotowych i/lub mrożonych. Po wyprowadzce z domu trzeba wykazać się nieco większą inwencją twórczą… Chociaż to też niekoniecznie.

W zamrażalniku mam zawsze kilka kawałków mięsa (kawałki kurczaka, plastry schabu albo karkówki), opakowanie frytek, pierogi z mięsem, jedną lub dwie torebki warzyw na zupę, czasem jakiś makaron w sosie (Lidl jako źródło tego typu dań absolutnie rządzi) albo warzywa na patelnię.

Jakiś czas temu po robieniu potrawki z kurczaka (nagle mnie wzięło na to danie weselno-stołówkowe; prawie 2 godziny pracy, ze cztery garnki brudne, a obiad na 4 dni) zostało mi pół litra bulionu, przelałam go do pojemnika próżniowego i też zamroziłam. Wczoraj ten bulion, po rozmrożeniu na małym ogniu i dodaniu łyżki koncentratu pomidorowego, trochę ziół prowansalskich, pieprzu i świeżo ugotowanego makaronu rosołowego stał się całkiem zjadliwą pomidorówką. Dzisiaj dojadałam resztki.

Robienie surówek czy sałatek to też liczenie się z jedzeniem ich przez kilka dni pod rząd.

Nie wiem jeszcze, co zjem jutro. Skończę o 14, więc liczę się z wpadem po drodze do Biedronki po jakiś filet rybny, żeby obiad był gotowy w miarę szybko. Następny obiad będzie w piątek i potem w weekend, więc przydałoby się zrobić coś na kilka dni od razu.

Nie mam inwencji twórczej. Nawet w pisaniu poza blogiem trzymam się cudzych pomysłów. Obiady „mamusine” to nie są. Wystarczą, żeby dobrze się czuć, nie chudnąć i nie tyć. Po półtora roku mieszkania i żywienia się samodzielnie nadal uważam, że gotuję – i piekę – kiepsko. Również dlatego, że nie chcę kupować nie wiadomo, ile składników, skoro wiem, że jest spora szansa, że niewykorzystane coś zdąży się zepsuć, zanim po to znowu sięgnę.

Nic dziwnego, że samotnikom gotować się po prostu nie chce.

Kategorie
Informacje

Są tu jacyś studenci kierunków medycznych?

Bo na Fejsie, w tym poście, umieszczono genialną ściągę do zapamiętania obszarów unerwienia przez nerwy czaszkowe.

Podkradziona:

nerwy czaszkowe

W komentarzach pod zdjęciem również podpowiedź, jak zapamiętać ich nazwy i funkcje.

Nikt czegoś tak mądrego mi nie pokazał, jak studiowałam, buu.

W ogóle profil źródłowy jest pełen tego typu informacji. Strasznie ciekawa rzecz.

 

Kategorie
Osobiste

Buu.

Okazjonalne ciśnienie tętnicze 100/60 przy typowym 130/70 ma niezbyt przyjemne konsekwencje.

Co jest smutne, takie spadki coraz częściej mi się zdarzają… Albo po prostu teraz o nich wiem, skoro często mierzę sobie ciśnienie…

Niech mnie ktoś psytuli…

Kategorie
Osobiste

Majówka zaplanowana

Wzięte trzy dni wolnego z pierwszej pracy (koniec kwietnia).

Najpierw dwa dni będą mnie rozpieszczać w hotelu ze SPA niedaleko Ostródy, potem kolejne dwa dni będę się włóczyć po Warszawie.

Po czym 2 maja muszę iść do pracy – o ile dojadę żywa moim Złomkiem (który bardzo dobrze sobie radzi jak na 11-letniego „mikrusa”, Złomkiem jest nazwany tylko ze względu na coraz bardziej zaawansowany wiek i rdzę podjadającą róg klapy bagażnika) ze wspomnianej Warszawy do domu (400 kilometrów, dla mnie to odległość szokująca), weekend znowu wolny, ale w domu.

Nie mogę się doczekać 🙂

Niektórzy sobie lecą w ciepłe kraje albo na piwo do Londynu, ja do tego muszę jeszcze dojrzeć i nie planować wymiany samochodu jesienią (albo później).

Kategorie
Rozrywka

„Chomik na widelcu” Claudia Torres, Jacek Krawczyk

chomik

Jestem fanką „prostej” literatury. Moje półki  z książkami są okupowane głównie przez thrillery, kryminały i książki przygodowe. Nie jest to literatura, z której można wyciągać jakieś mądre cytaty. Znamienne jest też to, że moje Środy Bez Komputera zostały wymuszone przez godziny, jakie spędzam na czytaniu fanfiction (amatorskich opowiadań opartych na książkach, filmach, grach komputerowych itp.) po angielsku, wśród których, nie ukrywajmy, trudno o arcydzieło. Czasami się zdarzy coś takiego znaleźć, ale tak czy siak, zazwyczaj sięgam po literaturę wybitnie rozrywkową.

„Chomika…” kupiłam w promocji, w Matrasie. Niecałą dychę mnie kosztował. Okładka i tytuł mnie zaintrygowały, stwierdziłam, że czemu nie, skoro chcę wrócić do czytania.

Psycholog policyjny śni o chomiku nabitym na widelec. Deserowy. Zawsze miał ten sen, kiedy dochodziło do jakiejś intrygującej śmierci. Śmierć dziewczyny w klubie nie wydawała się taka intrygująca, ot, przyczyny naturalne, była chora na serce. Ale okoliczności i osoby związane z tą śmiercią już takie oczywiste nie były…

Książka ma dwóch autorów: urodzoną w Łodzi córkę znanego, meksykańskiego pisarza i reżysera, oraz psychologa. Wpływ tego drugiego autora jest wyraźny: sprawa kryminalna jest jakby tłem dla opisów i rozwoju licznych, związanych z ofiarą postaci. Każda postać ma swoją historię, każda intryguje, każda wzbudza zainteresowanie, powoduje, że czekamy na jakieś nowe szczegóły z ich życia. Nie są to postaci budzące jakąś szczególną sympatię, ale nie jest to z powodu sposobu, w jaki są zbudowane, tylko raczej z braku czasu. Powieść jest stosunkowo krótka – 230 stron. I chociaż sprawa kryminalna rozwija się powoli, to jednak całość czyta się świetnie i szybko – poświęciłam na nią może 6-8 godzin.

To jest właśnie przykład takiej prawie idealnej, „lekkiej” lektury. Chciałabym poświęcić tym postaciom więcej czasu, bardziej je polubić, ale przy czytaniu odpoczęłam po „ościach” Ignacego Karpowicza, które mimo wszystko – bo to dobrze napisana książka i na pewno są osoby, którym się spodoba – mnie trochę zmęczyły (i których z powodu przerwy w czytaniu recenzować nie będę – powieści obyczajowe jednak nie są dla mnie).

I taki ten „Chomik…” jest. Żeby odpocząć. Następnego dnia można się wziąć znowu za coś cięższego. Może za Lackberg?

Kategorie
Osobiste

Gdybym pisała książkę #2

„… Czasami miło było nie włączyć komputera zaraz po wstaniu z łóżka. Można było wtedy – zwłaszcza, jeśli był weekend – spokojnie zjeść śniadanie, wypić herbatę, dokończyć książkę, która od miesięcy leżała na półce niczym wyrzut sumienia. Można było posłuchać specyficznej ciszy w mieszkaniu. Niby cisza, a jednak szum samochodów na drodze krajowej, jakieś 100 metrów od okna, pomiaukiwanie kotów… Była to miła cisza. W domu rodzinnym nie do uzyskania. …”

Nope. Nic lepiej.

(miałam napisać więcej, ale wyleciało mi ze łba. Chodziłabym z dyktafonem, gdybym nie bała się potem usłyszeć własny głos.)

Kategorie
Osobiste

Gdybym pisała książkę…

„… środa zawsze była punktem „teraz to już z górki”. Krótka, spokojna, prywatna zmiana, potem pracowita popołudniówka w czwartek i praca do 22 w piątek, sobota jakimś cudem wolna. Po środzie czas do weekendu szybko mijał.

Wypiekany właśnie w maszynce do chleba chlebek był mile żółciutki i pachnący pizzą. Postanowiła przetestować nowy przepis i wrzuciła do formy składniki niekonwencjonalne w przypadku codziennego pieczywa, między innymi 400 mililitrów maślanki i łyżkę suszonej bazylii. Tak było w przepisie. Zawsze gotowała według przepisu, „na oko” robiła tylko jajecznicę i określała czas pieczenia w piekarniku. Gdyby w tym drugim wypadku trzymała się ściśle wskazówek, wszystko spaliłoby się na wiór.

Nie musiała dzisiaj sprzątać, chociaż środy były zazwyczaj dniem na porządki. Odkurzyła tylko i nastawiła jedno pranie.

Wróciła do książki, odłożonej kilka miesięcy temu. Trochę z obowiązku, bo przerwała czytanie ze względu na zmęczenie materiałem, ale szkoda tak „osierocić” książkę, skoro się jeszcze pamięta, o co w niej chodziło. Zdziwiła się, że powrót był tak lekki i przyjemny. Ciurkiem przeczytała ponad 50 stron, w rezultacie zostało jej nieco ponad 100 do końca 460-stronicowego tomiszcza. Pewnie doczyta przez weekend i zacznie coś nowego.

Żółciutki chlebek ze słodką papryką, oregano i bazylią stygł na kratce. Maszynka do chleba została pogłaskana z wdzięczności: z trudem wymęczyła prawie kilogram ciasta. K. przez chwilę zastanawiała się, czy nie będzie musiała jechać do marketu po nową, ale nie, nie tym razem.

K. ukroiła sobie dwie jeszcze ciepłe kromki. Jedną zjadła z posolonym nieco masłem, drugą z serkiem śmietankowym i kiełkami. Taka mała uczta, drobna przyjemność.

Włączyła sobie niedawno kupioną płytę One Republic. Jej ciche gniazdko wypełniły pełne optymizmu dźwięki…”

Dzięki Bogu nie piszę. Byłaby do kitu.

Kategorie
Osobiste

Starzeję się…

Kiedyś wcale nie używałam kremów do twarzy.

No dobra, przez rok łykania wysuszających wszystko piguł tak się łuszczyłam, że musiałam się zaopatrzyć w krem nawilżający. Ale dosyć szybko mi przeszło jego używanie. Stosowałam w chwilach kryzysu.

No i moja alergia na lateks na jednej ręce powoduje, że jest ona (ręka) wrażliwa też na zimno. Jeden dzień zaniedbań i prawą rękę mam jak wziętą od jakiejś zmizerniałej babci lat 80+. Babci, która w dodatku kogoś pobiła, bo grzbiet dłoni mam suchy i czerwony, zaś knykcie ślicznie i krwawo popękane. Używanie środka do dezynfekcji rąk w tej sytuacji jest wprost wybornym przeżyciem.

No ale dobra. To jeden krem. Najlepiej zwykła, niebieska Nivea. I to na rękę, a nie na twarz.

Ale na twarz też się zaczęło.

Najpierw kremik na noc. Ostatnio kremik też na dzień. Poza niebieską Niveą na łapkę mam jeszcze Niveę Soft. Wszystkie kremiki tak w ogóle produkcji Nivea.

Się kremikuję jak szalona.

Dobrze, że to nie kremy przeciwzmarszczkowe.

Aczkolwiek…

(PS.: Wpis nie jest sponsorowany)

Kategorie
Praca

Dwie prace są fajne

W pierwszej pracy – w przychodni stomatologicznej na dużej wsi, z kontraktem z NFZ – pracuję, odkąd skończyłam studia. Dostałam się tam na staż, pozwolono mi zostać po jego zakończeniu. Mam swoich pacjentów, czasami przychodzą nowi i mówią, że chcą wizytę u mnie, choć nigdy wcześniej u mnie nie byli i pracuje tam jeszcze czterech innych lekarzy (często pracuje trzech jednocześnie, mamy kilka stanowisk). Nie twierdzę, że jestem najlepsza, wręcz przeciwnie. Wielu rzeczy nie umiem, nie robię i się do tego otwarcie przyznaję. Ale najwyraźniej mam w sobie to coś, co powoduje, że ludzie chcą się u mnie leczyć. Zawsze jest to miłe.

W drugiej pracy pracuję niecały rok. Jeden z wielu gabinetów w niedużym mieście. Pacjenci wyłącznie prywatni. Szef doświadczony, lubiący bawić się w chirurgię stomatologiczną. Wymieniamy się stanowiskiem z szefem i jeszcze jednym lekarzem. Pracuję tam tylko 8 godzin tygodniowo i w jedną lub dwie soboty w miesiącu. Gabinet – chociaż wspomniana przychodnia umożliwia wysoką jakość usług – wyposażony w rzeczy, których w pierwszej pracy nie ma.

Ostatnio zauważyłam, że przenoszę doświadczenia z jednej pracy do drugiej. Czy raczej z drugiej do pierwszej. Widzę, że się uczę. Podnoszę wymagania wobec siebie. Stwierdzam na głos, że w przychodni coś by się przydało, po udostępnieniu zaczynam tego używać.

Taka nauka sprawia mi radość. To dobre doświadczenie. Lubię się uczyć i nie sprawia mi to przykrości. Czasami dobrze jest wyjść ze swojego bezpiecznego boksu i spróbować czegoś nowego, popatrzeć, posłuchać, podyskutować.

Lubię swoją pracę. Nie brzydzę się grzebać ludziom w zębach. Wybór tego zawodu był chyba jednym z najlepszych wyborów życiowych, do którego kiedykolwiek mnie popchnięto.

(bo sama nie wpadłam na to, żeby pójść na stomę. Rodzina podpowiedziała)

Kategorie
Osobiste Praca

Inwestowanie w siebie

Czasami trzeba.

Są rzeczy, na które szkoda wydawać mi kasy. Cudowne pakiety „darmowych” minut od sieci komórkowej na przykład w ogóle do mnie nie przemawiają (bardzo rzadko do kogoś dzwonię). Ostatnio nie dałam sobie wcisnąć tabletu z równie cudownym abonamentem na internet. Na ciuchy nie lubię wydawać kasy. Spodnie za ponad stówę mogę zrozumieć, ale sweterek za 70 zł wzwyż nie znajduje u mnie zrozumienia. Butów nie zbieram. Już wolę torebki. Uważam, że długie płaszcze są piękne i chciałabym taki mieć, ale porządny płaszcz kosztuje kilka stów, więc mam swoją płaszczokurteczkę, które też jest piękna, a kosztowała nieco mniej. Nawet mój tata ją niegdyś na głos pochwalił.

Kasę wydaję na elektronikę i pochodne (mam wrażenie, że wygląd mam po mamusi – czy raczej po mamusi mamusi – ale charakter i upodobania trochę po tatusiu). Mniejsze zakupy robię impulsywnie, często wpadam po drodze skądś do MediaMarkt albo Empiku i wychodzę z filmem na BluRay, zazwyczaj takim, który dobrze już znam. Większe zakupy zazwyczaj poprzedza badanie rynku ;). Nie uważam się za zakupoholiczkę, znam zawartość swojego portfela i wiem, na ile mogę sobie pozwolić.

To są jednak drobne przyjemności.

Koleżanka ze studiów, doświadczona zawodowo technik dentystyczna, mówiła, że co roku funduje sobie masaż. Ostatnio to wspomnienie chodziło za mną częściej, kiedy podczas wykonywania jakiegoś zabiegu w wybitnie nieergonomicznej pozycji poczułam, że moje plecy mają powoli dość.

Generalnie czuję, że mam wiecznie napięte mięśnie. Ciężko jest mi całkowicie się rozluźnić. Nie mam wprawdzie szczękościsku, ale czasami czuję się zwyczajnie spięta.

Dzisiaj zatem w przerwie między jedną zmianą a drugą poszłam do przychodni z gabinetem rehabilitacji (po drugiej stronie ulicy od mojego miejsca pracy) i zamówiłam sobie cykl sześciu masaży caluteńkich plecków (powinnam 10, ale nie udałoby się tego pogodzić godzinowo, a z pracy wolałabym nie wychodzić). Pani masażystka podobno jest bardzo skuteczna. Zobaczymy, co uda jej się u mnie zdziałać. Początek 17 lutego, po trzy dni pod rząd przez 2 tygodnie.

I to jest inwestowanie w siebie. A nie tam jakieś drobne przyjemności.