Od kilku dni chodziła za mną ochota na zeżarcie ptysia. Ot, tak wpadło mi do głowy i nie chciało wypaść. Nie jestem wielką fanką ptysi: są przeraźliwie słodkie, łatwo skończyć z cukrem pudrem na spodniach, poza tym do ich zjedzenia potrzebne są dwie ręce – niepraktyczne. Ale dziś po pracy, którą skończyłam planowo, i pozbyciu się starego laptopa, podjechałam do cukierni i wzięłam ptysia na wynos.
Zeżarłam go ze smakiem w ramach deseru po obiedzie. Nadziewany był typową, ptysiową pianką (nie śmietaną), był przeraźliwie słodki, wyleczyłam się z ochoty na ptysie na kolejnych kilka lat.
Gdyby moje zęby umiały mówić, pewnie bym ogłuchła od tego krzyku protestu. Normalnie niemal czułam, jak cierpną z przerażenia. Nie odzywają się przy kolejnej kostce czekolady czy Mentosie po pracowej przegryzce (Mentosy zawierają cukier), ale ten ptyś, to moje marzenie od ponad tygodnia, wywołał protest.
W moim sumieniu, bo zęby mam najwyraźniej w takim stanie, że tona słodkiego jeszcze nie wywołuje wyczuwalnego sprzeciwu. Za chwilkę pójdę i ząbki sobie umyję, ale na razie pozwolę sobie czuć ten sztuczny smak ptysiowej pianki, podlanej herbatą.
Trzeba sobie czasem sprawiać małe przyjemności. Ta mnie kosztowała 1,65 i teraz mi dobrze. Ząbki uspokojone perspektywą mycia też ucichły.
Miłego weekendu życzę. 🙂