Do końca liceum z chorowaniem nie było problemu. No, może pod koniec klasy maturalnej, ale ogólnie czułeś się źle -> zostawałeś w domu -> ktoś pisał usprawiedliwienie nieobecności i było OK. Na studiach bywa różnie. Na moim kierunku nieobecność to był grzech straszny, wszystkie opuszczone zajęcia trzeba było odrobić, zazwyczaj też konieczne było zwolnienie lekarskie. Pół biedy, jak absencja trwała np. dwa dni na początku tygodnia i potem można było odrobić zajęcia w innych grupach. Potem robił się większy problem: w teorii, bo, całe szczęście, nie miałam negatywnych przygód. Ale wszystkie dziewczyny, które zaszły w ciążę, nie było ich np. miesiąc, ale nie wzięły dziekanki, studia skończyły. Więc chyba się dało jakoś dogadać.
W pracy jest już nieco gorzej. Biorąc pod uwagę mój przerób pacjentów, ewentualna nieobecność trochę rozwala dzień. Jeszcze do głosu dochodzi moje dobre serduszko i poczucie obowiązku.
Wczorajszej nocy praktycznie nie przespałam. Było mi zimno. Poczułam się lepiej dopiero po założeniu grubych skarpet na stopy i przykryciu kołdry kocem i szlafrokiem. Kompletnie nie miałam apetytu. Pół dnia przespałam, drugie pół siedziałam na tyłku i właściwie nie robiłam nic poza oglądaniem serialu. Po zmierzeniu temperatury wyszło 37,7o. Jestem ciekawa, jak będę się czuć jutro: zaczyna mi lecieć z nosa, pokasłuję sobie i nadal nie chce mi się jeść. Przy ostatnim „szybkim choróbsku” czułam się beznadziejnie właściwie tylko cztery godziny i następnego dnia pojechałam do pracy…
Ogólnie chorowanie jest do kitu :/