Myślałam, że wczoraj nie wysiedzę w pracy, ale po pokazaniu koleżankom ogłoszenia, z którego moje nowe kółeczka miały być kupione, zabrałam się do zabiegów. Dzień minął spokojnie, ostatni pacjent – bardzo mi na rękę – nie przyszedł. Koło 19 byliśmy już u sprzedawcy. Tata wcześniej utargował nieco z ceny i odprowadził samochód do stacji diagnostycznej, gdzie stwierdzono, że stan jest bardzo dobry i warto go kupić. Przeżyłam chwilę zakręcenia, bo myślałam, że torebkę zostawiłam w samochodzie taty, ale kiedy jej tam nie znalazłam, a byłam na 100% pewna, że miałam ją ze sobą, okazało się, że leżała na podłodze w mieszkaniu sprzedawcy. To był jedyny moment zgrzytu 😉
Umowa podpisana, pieniążki, kluczyki i dokumenty przekazane. Poprzedni właściciel cierpliwie odpowiedział na wszystkie pytania. Tata zrobił mi szybki kurs obsługi, konieczny do dostania się do mojego domu rodzinnego. Po czym wysiadł i poszedł do swojego auta.
Zostałam sama. Pierwszy raz za kółkiem tego samochodu. Wrzuciłam jedynkę, powoli ruszyłam. Na pierwszy rzut stwierdziłam, że będę się musiała przyzwyczaić do większego promienia skrętu i muszę wyczaić sprzęgło.
Kilka kilometrów dalej byłam już zakochana.
Wcześniej podchodziłam do tego „no fajny samochód, dobrze, że utrzymany, łojezu, jak ja ogarnę tę moc”, ale za kierownicą, w tej cichutkiej kabinie, z tą gładziutko chodzącą dźwignią zmiany biegów i kierownicą, z tym bezproblemowym wyprzedzaniem, z tą wysoką pozycją fotela, z automatyczną klimą…
Dojechałam do domu, weszłam, przywitałam się z mamą i rzekłam:
„Nie lubię tego słowa, ale nie umiem znaleźć innego określenia: jest zajebiście.”
Do mieszkania wróciłam Złomkiem, bo nowe wozidełko – no dobra, napiszę, że to Nissan – musi zostać ubezpieczone (AC), co stanie się dziś. Jutro – za pozwoleniem Rodziciela – Złomka zostawię pod domem i zacznę kursować moją nową, stalową miłością.