Sobotni dyżur w pierwszej pracy. Ksawery sobie poszedł, zostawiając nas z zaspami. Udało mi się wyjechać spod bloku i dojechać do pracy przed ósmą.
Szef gdzieś pojechał. Na parkingu trzydzieści centymetrów śniegu. I w jednym miejscu ślady, że ktoś wyjeżdżał. To ja spróbowałam tam wjechać. Po raz pierwszy w karierze się zakopałam. Postanowiłam, że kupię sobie składaną łopatkę i będę ją wozić w bagażniku.
Klucza do przychodni nie miałam, więc siedziałam w samochodzie. Po chwili przyjechała asystentka, która też nie miała klucza. Usiadłyśmy razem.
Po ósmej przyjechał drugi lekarz. Też bez klucza.
Naszym losem zainteresował się sąsiad z pieskiem rasy York-opodobnej (piesek był odziany w kamizelkę z napisem „Policja”). Zadeklarował, że mnie odkopie. Przyniósł łopatę, odgarnął śnieg dookoła mojego rumaka, wyjechałam, oczyścił miejsce parkingowe, wjechałam na miejsce. Padła propozycja pożyczenia drugiej łopaty, zgodziliśmy się.
Do 8:45 udało nam (na zmianę) się przekopać tunel w śniegu do wejścia do przychodni i schody do drzwi, plus półtora miejsca parkingowego. W międzyczasie z kolegą stwierdziliśmy, że sobie policzymy premię za wykonywanie czynności niezawartych w umowie ;). O 8:30 przyszedł jeden z moich pacjentów, umówiony na 8:00 – i stwierdził, że przełożymy wizytę, bo mu się spieszy – poważnie?
Wtedy przyjechała asystentka z kluczem, otworzyła drzwi. Odnieśliśmy sąsiedzkie łopaty. Całe szczęście, szef zostawił na noc włączone ogrzewanie, więc w przychodni było ciepło. Szybko potraktowaliśmy się herbatką i zabraliśmy do pracy.
Wyszłam po 12, tadam.
Poszukiwania łopatki zakończone zostały porażką. No nie ma. Towar deficytowy.
A w domu rodzinnym nie mają prądu od prawie doby. Mają kuchenkę na gaz, ręczną pompę wody i działający piec CO. Brak elektryczności u mnie wiązałby się z brakiem wszystkiego. Brr.