Raz czy dwa zdarzyło się, że u mnie na fotelu lądował pacjent, którego inny dentysta w którejś z moich dwóch prac nie dał rady znieczulić. Główny problem jest ze znieczuleniem przewodowym do otworu żuchwy. Wymaga ono dłuższej igły i trafienia w okolice odpowiednich struktur anatomicznych, do których jest kilka centymetrów w głąb od powierzchni błony śluzowej i do których trzeba dotrzeć trochę na ślepo. Znaczy wiadomo teoretycznie, gdzie co jest (nerw zębodołowy dolny i językowy), ale czy u pacjenta nie ma jakiejś małej anomalii anatomicznej, czy się igła nie wygnie gdzieś po drodze – tego nigdy nie wiadomo. Słyszałam o dentystach, którzy tego znieczulenia nie lubią. Ja go nie lubię jako pacjent, bo wkłucie, cholera, boli.
Albo kiedy na fotelu siada dzieć z historią histerii przy poprzednich podejściach do leczenia. Siada u mnie, widzi nieznajomą, bladą gębę w okularach, która za chwilę maskuje się na zielono albo niebiesko i coś chce robić w buzi.
Kiedy zatem trudnoznieczulający się pacjent podaje drętwienie dolnej wargi i języka po wstrzyknięciu pierwszej ampułki albo kiedy dzieć wychodzi z gabinetu z wyleczonym na spokojnie zębem, czuję, że lubię swoją pracę.
Bo to jasne, że takie sytuacje dają satysfakcję. Inni nie dali rady, ale ja tak.
I fajnie, że mi jeszcze za to płacą… 😉
3 odpowiedzi na “Małe pracowe radości”
To brawo….ale kiedys czytalam, iz zdaza sie ze nawet trafne podanie znieczulenia( pod kontola radiologiczna) moze nie byc 100% efektywne. Bo jakas porcja nerwu nie znieczuli sie. I nawet podanie kolejnej dawki nie pomoze. Zalecaja wyslac delikwenta do domu, i znieczulic na kolejnej wizycie. Tak Ci tylko pisze, kiedy Twoje szczescie zostanie w niewyjasniony sposob zaklocone. No chyba, ze zza ucha bedziesz probowac ;))
Wiesz, nie pisałam, że wszystkie przewodówki do tej pory mi w 100% wyszły… 😉
Kiedyś niemal każda moja wizyta u dentysty wiązała się ze znieczuleniem, teraz coraz częściej z niego rezygnuje. Dodam tylko, że zawsze byłem znieczulony „idealnie”.