Sobotnim popołudniem zaczął mi się miniurlop. Byłam bardzo szczęśliwa z powodu tego faktu. Miało to być ładowanie baterii przed ciężkim październikiem.
W niedzielę wieczorem poczułam, że coś mnie bierze. Cały poniedziałek czułam się rozbita, bolała mnie głowa i gardło, mam wrażenie, że mam gorączkę; poszłam wcześniej spać, pod kołderką miałam jeszcze kocyk. We wtorek rano było mi już lepiej, ale nie idealnie. Był to też dzień, który z dumą przebimbałam, siedząc przed kompem i czytając. Jedyne, co udało mi się zrobić, to pojechać na zakupy.
Wczoraj postanowiłam się trzymać mojej zasady Środy Bez Komputera. Sprzęt zatem po porannym przeglądzie „prasy” (Facebook, Twitter, Tumblr 😉 ) został wyłączony, około 10. Znowu pojechałam na zakupy, bo zabrakło mi kilku rzeczy (dziwne, po zmianie samochodu na większy, szybszy, bezpieczniejszy i cichszy jazda zaczęła sprawiać mi autentyczną przyjemność!), zrobiłam pyszny obiad (dorsz z pomidorami i szczypiorkiem wg przepisu z kwestiasmaku.com. Opróżniałam zamrażalnik z zaległości, pozbyłam się nie tylko dorsza, ale też otwartego opakowania ziemniaczków do pieczenia) i ogarnęłam trzeci pokój, tzw. graciarnię, która była istotnie składowiskiem, że tak powiem, „czystych śmieci”, czyli przepłukanych i posegregowanych opakowań plastikowych i szklanych, makulatury, kartonów po paczkach i starych ciuchów, dawno temu przeznaczonych do wywalenia. Po ogarnięciu wszystkiego śmieci w workach powędrowały do… korytarza, skąd je powoli wynoszę na śmietnik. Mieszkam na 3 piętrze, nie chce mi się wynosić wszystkiego od razu. Porządku idealnego nie ma i nie będzie, ale na pewno jest lepiej, niż było.
Miałam jeszcze zamiar wypucować łazienkę, ale mi nie wyszło.
Dzisiaj z kolei zabrałam się za zalegające na półkach w graciarni papiery. Wzięłam trzy segregatory i stosik koszulek na dokumenty, co się dało, to poukładałam, co można było, to wywaliłam. Męczyło mnie to też od dłuższego czasu i wreszcie się udało.
Poza tym, dobrałam się do kupionej wczoraj dyni hokkaido (która ma tę zaletę, że nie trzeba jej obierać) i zrobiłam z niej PRZEPYSZNĄ zupę z dodatkiem soku pomarańczowego, imbiru i serka philadelphia (również z kwestiasmaku.com – to przynajmniej trzeci wypróbowany przeze mnie przepis z tej strony i mogę ją z czystym sumieniem polecić). Ma ładny kolor, podana z płatkami migdałów wygląda tak (jeden z końcowych etapów przygotowania wymaga użycia blendera):
Ponieważ zostało mi jeszcze ponad pół kilo dyni (bez miąższu i pestek – w przypadku pestek się zastanawiam, czy je wywalić, czy uprażyć, bo generalnie pestek dyni nie jadam. Z drugiej strony dynia do tej pory w ogóle nie gościła na moim stole – w domu rodzinnym też nie – więc może powinna zacząć), to z reszty zrobiłam puree (kawałki dyni w przykrytym naczyniu żaroodpornym podpiekłam w piekarniku przez godzinę, do miękkości, ostudzone przepuściłam przez blender), podzieliłam na porcje po 100 g, każdą porcję wrzuciłam do kubeczka plastikowego i do zamrażalnika. Na jakiejś stronie radzą po pewnym czasie rozciąć kubeczek, wydobyć puree, przełożyć do woreczka na mrożonki i tak ostatecznie przechowywać w zamrażalniku. Pewnie wykorzystam do ciastek na Halloween ;).
Nadal nie posprzątałam łazienki. Może w weekend się uda.
A jutro na 14 do pracy. Weekend wolny. Nadal nie czuję się idealnie, chciałam sobie dzisiaj pojechać na molo do Orłowa, ale stwierdziłam, że to się może źle skończyć. Mam nadzieję, że niedługo dojdę w pełni do siebie …
Zatem pięć bonusowych dni wolnego było bardzo satysfakcjonujące pod względem kulinarno-porządkowym. 😉
Kolejny przypływ luzu, choć nie tak długi – w listopadzie. W tym wypad do Warszawy na koncert, squee! Potem w grudniu, na Święta. A potem się zobaczy.