Kategorie
Archiwalne Osobiste

Przemyślenia książkowe

Wczoraj dokończyłam czytanie „Dzieci Hurina” JRR Tolkiena. Pożyczyłam z biblioteki, bo akurat nie mieli „Zamku z piasku, który runął” Stiega Larssona.

Łojezu, ale to była smutna książka. Zero nadziei, mordercze czyny w szale i rozpaczy, pod koniec właściwie czytałam ją, żeby wreszcie skończyć. Może nie wpadłam w depresję i nie popłakałam się, ale naprawdę mnie to zmęczyło.

Parę ciekawych twistów pod koniec „Dziewczyny, która igrała z ogniem” Larssona pobudziło z kolei moje zainteresowanie tym, co wymyślił do „Zamku z piasku…”. Te książki to zdecydowanie lżejsza lektura, chociaż niekoniecznie objętościowo 😉

A tak piszę o moich walkach czytelniczych, bo ostatnio doszłam do wniosku, że to smutne, że w dzisiejszych czasach do zarobienia milionów wystarczy słabo napisać i wydać książkę o związku sadomasochistycznym, który jest właściwie niezdrowy (bo niezgodny z trzema podstawowymi zasadami „zdrowej” relacji BDSM: safe, sane, consensual. Długo by tłumaczyć, skąd to wiem 😉 ).

Przyznam się szczerze: czytam dużo fanfiction. Czytam głównie fanfiction, co było jednym z powodów ustalenia Śród Bez Komputera, bo jest to czasożerne i poza powiększaniem zasobów mojego potocznego angielskiego niezbyt pożyteczne. Fanfiction piszą zazwyczaj amatorzy. Niektóre czyta się świetnie, inne po kilku akapitach czy rozdziałach porzucam, bo ostatecznie przestają sprawiać mi przyjemność czytania (z różnych powodów).

„Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” powstało podobno jako fanfiction z wampirem w głównej roli. Ostatecznie zostało tym, czym jest. Bardzo słabo napisaną powieścią porno. Nie będę się nad nią rozwlekać, bo nie mam specjalnie takiego prawa, skoro przeczytałam tylko kilka zdań. Styl pisania mnie odrzucił. Myślałam, że to wina tłumaczenia, ale podobno w oryginale wcale nie jest lepiej.

Co może być zatem receptą na wydawniczy sukces? Wywołać kontrowersje. Pobudzić ciekawość, czym to ludzie się tak ekscytują lub czym burzą. Kilka lat temu Kościół Katolicki zrobił darmową reklamę Danowi Brownowi, przeklinając jego „Kod Leonarda DaVinci”. Przeczytałam, fajne było. Nawet poszłam później do kina na „Anioły i demony”. Analizy książek Browna wyrastały potem jak grzyby po deszczu. Teraz pojawiają się co chwilę parodie/analizy/lepsze wersje „… Grey’a”. Autorce należy pogratulować sukcesu, do którego przyczyniła się zapewne w niewielkim stopniu – gdyby nie PR, o tej książce – czy nawet serii – mało kto pewnie by wiedział.

A ja dalej będę polować na „Zamek z piasku…”, a jeśli ktoś może mi polecić bardziej pozytywne opowieści autorstwa Tolkiena (do „Silmarillionu” boję się podejść, proponowanie „Władcy pierścieni” i „Hobbita” skwituję szyderczym hahaha), to ładnie proszę. Po tym wszystkim po raz trzeci podejdę do „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” leCarre’a i może w końcu uda mi się to skończyć.

W międzyczasie układając puzzle.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

A jak woła…

[Uwaga, notka będzie o niedokonanych zakupach ;)]

Macie czasami tak, że czegoś szukacie w celu zakupienia, wahacie się, myślicie, zmieniacie co chwilę zdanie, nie jesteście przekonani, aż w końcu coś do Was zawoła i po prostu MUSICIE to kupić?

Podobno często panie tak mają z butami. Mi się to czasami zdarza przy szukaniu prezentów na Gwiazdkę, jeśli nie mam listy życzeń.

Tym razem szukam czegoś większego kalibru od butów, mianowicie chodzi mi po łbie zakup ekspresu do kawy i młynka.

Żadna z tych rzeczy nie jest mi niezbędna do życia. Kawy piję niewiele, przy życiu i jasności umysłu trzymając się za pomocą mocnej, czarnej herbaty. Zamiast ekspresu mam zaparzacz, który dostałam na Gwiazdkę. Młynek jest zastępowany przez dostępność kawy mielonej – nawet smakową, kupioną w sklepie z towarami „kolonialnymi” zmielą na miejscu. Owszem, świeżo mielona jest podobnoż lepsza, ale tak czy siak nie jestem zdesperowana. Gorzej było, jak zepsuł mi się odkurzacz. Wtedy dokonałam ostatniego ever zakupu w Euro RTV AGD.

Dzisiaj zabrałam swój procent z utargu w trzeciej pracy. Zakupy miałam zrobić tak czy siak. Zajrzałam przy okazji do MediaExpert (gdzie się okazało, że mają szokująco tanie filmy na BluRay – ceny startujące od 3 dych za płytę to naprawdę mało jak na legalne, pełne wydanie).

Jak do mnie zawołał ten ekspresik Amica! Aaaale wrzasnął z półki KUP MNIEEEE! Ciśnieniowy, tani, pojemność znośna, na kawę sypaną (nie uznaję kapsułek). Normalnie szok!

Udało mi się nie kupić ostatkiem siły woli. Jako prawdziwa baba zadzwoniłam z samochodu do MM, żeby usłyszeć przynajmniej coś w rodzaju opinii. MM wyraził głównie pewność, że zawrócę i za pół godziny napiszę mu smsa, że kupiłam (już kiedyś takie numery robiłam). Ja na to, że jeśli już, to jutro, ale ma mi dać tydzień-dwa i ekspres pewnie będę już miała. MM później się zdziwił, że podziękowałam za wkład, bo „przecież nic nie powiedziałem”. Ja na to, że czasem lepiej się podejmuje decyzje, konsultując je z kimś – nawet, jeśli robi się coś przeciwnego do rady. Jak to rzekł Sherlock do nowopoznanego Watsona w serialu BBC „I think better when I talk aloud… Skull just attracks attention…”. Pojechałam do domu bez ekspresu.

I zrobiłam słusznie, bo opinie o „cudownej” maszynce, znalezione w internecie, były zdecydowanie podzielone. Czeka mnie zatem dalszy „research”. Pewnie się skończy na ekspresie przelewowym – i też będzie smacznie.

Kategorie
Archiwalne Osobiste Praca

Życie

Moja kariera w edukacji może nie przebiega szokująco, ale za to z tygodnia na tydzień przekonuję się, że cholera wie, kiedy się skończy. O szczegółach za bardzo pisać tutaj nie chcę, ale wniosek jest taki, że ogólnie wszyscy wszystko wiedzą. Styczność z wynurzeniami, plotkami, protestami i dyskusjami nauczyła mnie czekać na informacje z pierwotnego źródła.

Dzisiaj dodatkowo zdołowałam swojego pierwszego szefa, kiedy zrobiłam krzywą minę na wieść o konieczności pracy w soboty – przyznałam się do trzeciej pracy, w której też chcą ode mnie przychodzenia w weekendy. Z niegdyś trzydniowych weekendów będę zatem wydrapywać soboty na życie osobiste. Jeszcze trochę, a zostaną tylko niedziele. Rodzina zapomni, jak wyglądam.

Poza tym psuje mi się komputer. Gwarancja skończyła się dwa miesiące temu. Pada na szczęście „tylko” karta dźwiękowa, a to i tak mój domysł (na podstawie odgłosów przypominających wybuchy fajerwerków, zanikania dźwięku przy odtwarzaniu i trzeszczeń występujących również po wypięciu wtyczki głośników z gniazda). Nie mam nawet specjalnie kiedy tego dziada oddać na diagnostykę.

I coś mi strzeliło do łba i kupiłam sobie puzzle. Nigdy specjalnie nie lubiłam czy raczej nie uprawiałam tej formy rozrywki, ale stwierdziłam, że może przy szukaniu połączeń między elementami zrobią mi się jakieś dodatkowe, przydatne połączenia w mózgu? Wprawdzie czasem sama się zaskakuję skojarzeniami, ale ogólnie układanki wydały mi się dość rozwijającą rozrywką.
Aaa tam. Kupiłam pudło z 1000 elementów. Wyszło na to, że podeszłam do tego nieco zbyt ambitnie, bo założę się, że mnie szlag trafi po drodze przynajmniej kilkakrotnie. Jeśli w ogóle uda mi się ten widoczek Tatr ułożyć.

A jutro jadę do Izby Lekarskiej zgłosić po półtora miesiąca zmiany w moim życiu zawodowym, choć właściwie powinnam była to zrobić w ciągu dwóch tygodni. Jeśli jednak człowiek ostrożnie podchodzi do swoich umiejętności zawodowych, zderzających się z dużo większym doświadczeniem, to się boi, że wyleci po dwóch tygodniach i znowu będzie musiał płacić 35 zł, żeby wycofać zmiany w rejestrze praktyk lekarskich. W drodze powrotnej zahaczę o IKEA i może się zaopatrzę w tacę i supertanie, beżowe miseczki i talerze 1,49 zł/sztuka.

Smutno Wam było beze mnie?

Kategorie
Archiwalne Praca

Bo w internecie…

Na potrzeby zajęć w szkole medycznej szukam informacji o pewnym zabiegu profilaktycznym. Materiałów niet. Nikt nie ma dostępu do instrukcji urządzenia, którym się ów zabieg wykonuje. Na materiałach z wykładów są jakieś wzmianki, ale nic wyczerpującego, a zadanie polegałoby na opisaniu owego zabiegu krok po kroku.

Podczas przyjmowania pacjenta koło sześćdziesiątki, zapytałam przechodzącego obok kolegę z pracy, który posiada dyplom ukończenia stomatologii jeszcze świeższy od mojego, o to, czy miał to omawiane na zajęciach. Kolega, niestety, nie wniósł nic nowego do posiadanej przeze mnie wiedzy.

Mój pacjent przy pierwszej okazji (kiedy mógł mówić) stwierdził, że może trzeba poszukać w internecie? Bo w internecie jest tyle różnych informacji…

No, jest. Tego akurat zabiegu jak na złość nikt nie chce opisać łopatologicznie i krok po kroku.

A pacjent, widać, nowoczesny.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Apel swoje…

… a życie swoje.

W poprzedniej notce prosiłam o mycie zębów przed wizytą u dentysty.

A sama przed odprowadzeniem samochodu do blacharza nie zahaczyłam o myjnię.

Autko oddałam w środę, odzyskałam – cudem – dziś. Cudem, bo nastawiałam się na jako że do 15 miałam dzisiaj kursować w Gdańsku, a pan blacharz ma ciekawsze rzeczy do robienia w sobotę po 16, niż siedzieć w warsztacie.

Dzisiaj rano się okazało, że jednak pan blacharz ma warsztat do ogarnięcia i po 16 w pracy jeszcze będzie.

Jak dotarłam (najpierw autobusem, potem pociągiem, następnie na nóżkach) do Izby Lekarskiej, gdzie miał się odbywać kurs, okazało się, że zamiast do 15, będzie on trwał do 14. Baby – przepraszam, koleżanki po fachu – cały czas zadającej niezwiązane z tematem pytania wyjątkowo też nie było, więc skończyliśmy o czasie. Udało mi się zdążyć na pierwszy możliwy pociąg, po czym, pokonawszy biegiem kilkusetmetrowy tunel zdążyłam też na autobus, którym dojechałabym do blacharza (swoją drogą, korelacja pociągi – autobusy w moim mieście jest rewelacyjna. Osoby niesprawne fizycznie nie mają wyboru, muszą czekać pół lub półtorej godziny na kolejny autobus). Po dotarciu do warsztatu pan akurat skądś wrócił. Przednie drzwi i błotnik mojego rumaka wyglądają zaiste pięknie. Na moje przeprosiny za przyprowadzenie brudnego samochodu usłyszałam, że nie ma problemu. Do mieszkania zatem dojechałam swoim ukochanym, odświeżonym autkiem, po drodze powiększywszy zapasy sera i wędliny.

A tak w ogóle to właśnie żłopnęłam kieliszek wina, którym (winem, nie kieliszkiem) w wakacje z łatwością doprowadziłam się do prawie kontrolowanej wesołości. Chciałam na butelce przetestować nowy korkociąg (taki zwykły, dwuramienny, tani, więc nie wiadomo, czy by to zniósł), ale się okazało, że winko jest nakrętkowe.

Dobranoc życzę 🙂

Kategorie
Archiwalne Praca

Apel

Pewnie już o tym pisałam.

Na drzwiach ambulatorium Oddziału Chirurgii Twarzowo-Szczękowej szpitala akademickiego w Gdańsku jeszcze kilka lat temu wisiała kartka z żądaniem, aby pacjenci przed wejściem umyli zęby.

Jeden z lekarzy po prostu się wkurzył.

Czasem też mam ochotę coś takiego wywiesić na drzwiach.

Ludzie, poważnie. Czy to takie trudne? Nikomu to do głowy nie przyjdzie?

Zatem apel (i pewnie nikt się nie obrazi na mnie za pisanie w cudzym imieniu):

Wszyscy dentyści ładnie proszą pacjentów, aby przed wejściem na zaplanowaną wizytę u dentysty (przed niezaplanowaną możliwie też) owi pacjenci UMYLI ZĘBY.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Nie mam czasuuuuu!!!

Ja pierdzielę, zapitolnik.

Wolne piątki zamieniły się na piątki pracujące 9-20. Przy okazji jednego z takich piątków przekonałam się, że nauka na własnych błędach jest a) najskuteczniejsza, b) czasem najbardziej bolesna. Nie mam pojęcia, ile owych piątków jeszcze będzie, ale mam mocne postanowienie poprawy. Oby było ich jak najwięcej.

Tak czy siak, po tym, jak w poniedziałki wpadły mi zajęcia 18:30-20, do których muszę się przygotowywać cały wcześniejszy dzień, na załatwianie spraw zostały mi praktycznie tylko środy po południu. Dzisiaj na ten przykład zabrałam całą swoją piątkową dolę i pojechałam z MM i jego przyjaciółką (mężatą :P) do IKEA, przy okazji wysłuchując pięknego tarcia tarcz hamulcowych w moim stalowym rumaku. Wyszłam bardzo zadowolona z rezultatu zakupów. Moi towarzysze też ponoć byli usatysfakcjonowani.

W nagrodę jutro rano będę załatwiać w miarę szybko wymianę zużytych klocków hamulcowych – może mi się uda przed pracą albo w sobotę. Wprawdzie miałam to zrobić później i u kogo innego, ale…

No właśnie. W środę za tydzień pożegnam się z autkiem na kilka dni – odbiór dopiero w poniedziałek po pracy. Oddaję rumaka do blacharza, coby mi wyklepał pamiętną bęckę na parkingu. Będzie ciężko w życiu.

Na nic zatem nie mam czasu. Na pisanie notek też 🙁

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Narzekajki

Śnieg spadł.

Ojacie, śnieg w połowie lutego.

Narzekają, jęczą, smęcą, chcieliby wiosnę.

W połowie lutego?

Że niby druga zima przyszła.

Z tego, co pamiętam, pierwsza zima tego sezonu zaczęła się kalendarzowo gdzieś pod koniec grudnia i będzie trwała tak gdzieś do drugiej połowy marca, nie? Jedna i ta sama zima przełomu lat 2012 i 2013. Przedtem była jesień, potem będzie wiosna. I śnieg będzie padał, i deszcz, słonko może czasem zaświeci. Będzie wiało, dmuchało, zawiewało, mroziło. I to wszystko będzie normalne.

Bo w takim żyjemy klimacie. Jak ktoś chce mieć 30 stopni w cieniu w lutym, to niech się do Australii przeprowadzi, tylko niech na miejscu uważa na pająki, bo tam podobno spore i jadowite bydlęta mieszkają.

Chyba zaczęłam się wybijać z typowo polskiego zwyczaju narzekania na pogodę, jakakolwiek by ona nie była. Za zimno. Za gorąco. Śnieg. Plucha. Ślisko. Deszcz. Susza. Słońce za jasno świeci. Słońca dawno nie było. Wiatr za mocno wieje. Za słabo wieje.

A może moje motto „nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu” zaczęło obejmować też komentarze pogodowe? Albo ogarnia mnie zmęczenie przez narzekanie innych, co też jest możliwe, skoro narzekają wszyscy dookoła, nieprzerwanie.

Żeby nie było, ja też czasem narzekam i są rzeczy, które mnie wkurzają. Na przykład na początku każdego miesiąca wkurzam się na konieczność wyrzucenia w błoto ponad 1000 zł, które są podobno przeznaczane na moją emeryturę i świadczenia zdrowotne. Bardzo chętnie dołączyłabym do ekipy, która zebrałaby się celem zaorania ZUSu i przeznaczyła te same 1000 zł na ubezpieczenia, o których będę wiedziała, że to ja będę z nich korzystać i że rzeczywiście kiedyś te pieniądze znowu zobaczę. Podobno fajny system emerytalny ma Nowa Zelandia, której gospodarka wprawdzie zwalnia między premierami kolejnych filmów Petera Jacksona, ale za to osoby, którym się lepiej wiedzie w życiu, odkładają pieniądze na prywatne ubezpieczenia emerytalne – z którego to ubezpieczenia rzeczywiście później jest im wypłacana emerytura – a osoby, których na takie konta nie stać, mają przez państwo zapewnioną emeryturę, z której da się wyżyć. Ech.

Z bardziej pozytywnych stron życia, dzisiaj skończyłam czytać „Powrót króla” Tolkiena. Zostały mi tylko dodatki do trylogii. Wcale się nie dziwię, że na przykład taki Christopher Lee, Jacksonowy Saruman, wraca do „Władcy pierścieni” co rok. I że nie jest w tym jedyny. Ja może nie będę wszystkich trzech książek czytać co roku, ale może za którąś piątkową wypłatę zamiast w drobne AGD zaopatrzę się w nieco większe książki i będę do nich zaglądać, i zaznaczać miejsca, do których szczególnie lubiłabym wracać.

Kategorie
Archiwalne Osobiste Praca

Zarobiona jestem

Weekendów mi ubyło, buu. W sensie się skróciły. Z trzech do ustawowo przewidzianych dwóch dni.

Ale za to przybyło mi pieniążków i teraz co sobotę (bo w trzeciej pracy pracuję w piątki i zabieram zarobioną gotówkę na bieżąco) robię od dawna odkładane, sprzętowe zakupy. Po zeszłotygodniowym polowaniu na pilnie potrzebny odkurzacz (dostałam to, co chciałam, ale za to przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie kupię nic w Euro RTV AGD), wczoraj w Media Expercie zaopatrzyłam się w żelazko (siostra chce mi zabrać swoje) i w Media Markt najprawdopodobniej przepłaciłam za radioodtwarzacz z CD (i gniazdem USB). Wypłata za kolejny piątek upłynni się najprawdopodobniej w IKEA, do której znów się wybieram. Zanim piątkowe wypłaty zaczną lądować na koncie albo w skarpecie, trochę wody w Wiśle upłynie, bo potrzeby z racji okazji trochę się rozrosły. 😉

Mam tylko nadzieję, że szefowa za szybko się na mnie nie obrazi. Cały czas mam wrażenie, że coś robię nie tak, ale czasami ciężko w ciągu jednego dnia zaadaptować zwyczaje jakiegoś gabinetu na własny użytek, zaś to, co ja czasami robię, choć nie jest niezgodne ze sztuką lekarską, moje asystentki potrafi zdziwić.

W pierwszej pracy z kolei znowu mam darmowe konwersacje z native speakerem ;). I ja się cieszę, że sobie pogadam po angielsku, i pan się cieszy, że się dogada (po polsku mówi tylko trochę, bo nie ma jakoś motywacji do uczenia się, a leczenie kanałowe to nie takie hop siup i ciężko zakumać, o co chodzi, jak się nie zna języka), zaś praktykantki mają atrakcję, bo takie rzeczy tylko w Erze (pacjent siedział już na fotelu, kiedy moja nieznająca angielskiego asystentka upewniła się, że to leczenie kanałowe. „Root canal therapy”, rzekłam do niej, na co pacjent się roześmiał).

W drugiej pracy po udanych drugich zajęciach trzecie poszły nam już zdecydowanie średnio – a wina leżała po obu stronach. Teraz są ferie, więc mam czas przygotować się do kolejnych, mam nadzieję, że z niego skorzystam. Na razie mi się nie chce. Na razie czytam „Powrót króla”.

I żywot mam tak monotonny, cichy i spokojny, że aż nie ma o czym pisać.

Kategorie
Archiwalne Praca

Trzy prace

Nie wiem, czy pisałam już o tym na tym blogu, ale kierunek studiów podpowiedzieli mi rodzice.

Miałam wybierać profil klasy w liceum. W gimnazjum udzielałam się pisarsko i aktorsko (w kole teatralnym), ale generalnie zbierałam bardzo dobre oceny z praktycznie wszystkich przedmiotów. Nie wiedziałam specjalnie, co ze sobą zrobić, więc rodzice rzucili pół żartem, pół serio: „Idź na biochem, pójdziesz na stomatologię i oszczędzimy na dentyście.”

Klasy biochem w tamtym roku nie utworzono, ostatecznie wylądowałam w biochemfiz, co mnie przerażało, bo byłam i nadal jestem fizycznym beztalenciem. Ale całe trzy lata liceum trzymałam się tej stomatologii. Po kursach przygotowawczych do matury udało mi się ją napisać na tyle dobrze, że trafiłam od razu na studia dzienne (studia wieczorowe polegają na zajęciach z dziennymi, ale płaci się jakieś 20 tysięcy zł za rok).

Mama się chyba przestraszyła mojego poważnego podejścia do rzuconej żartem sugestii. Kilkakrotnie mnie pytała, że te studia mi się podobają i czy na pewno chcę to robić. Ja, tak szczerze powiedziawszy, zupełnie nie miałam koncepcji, co poza stomatologią mogłabym robić w życiu. Starając się postępować praktycznie, potrafiłam docenić perspektywy pracy po studiach – wszak wychodzi się z nich z fachem w ręku. Początkowo „zabawa” na zajęciach przedklinicznych, a potem ćwiczenia z pacjentami sprawiały mi dużo frajdy, lubiłam zbierać doświadczenia, mimo tego, iż na wspomnienie niektórych prowadzących zajęcia nadal mam dreszcze.

W tej chwili mam nieco ponad 2 lata doświadczenia zawodowego (pracodawcy nie liczą stażu podyplomowego do doświadczenia, więc de facto pracuję „na poważnie” rok i trochę). Pacjenci w przychodni, w której zostałam po stażu, często przyznają, że krąży o mnie dobra opinia i ciężko jest się do mnie dostać (na NFZ). Według niektórych jestem mistrzem w usuwaniu zębów (na pewno znacząco się poprawiłam podczas stażu), inni są gotowi czekać dwa miesiące na wizytę, na którą przyprowadzą swoje dzieci – chociaż stomatologii dziecięcej generalnie nie lubię i jest u nas dwóch lekarzy, do których można zapisać dzieci znacznie łatwiej.

Praca w studium medycznym wyszła trochę na boku. Mamy w przychodni kilka praktykantek z kierunków asystentka i higienistka stomatologiczna. Często się wtrącałam w ich rozmowy, starając się rozwiewać wątpliwości związane z zabiegami. Poza tym, dwie moje koleżanki pracują w podobnych szkołach jako wykładowcy i namawiały mnie na spróbowanie swoich sił. Zostawiłam coś w rodzaju CV w sekretariacie szkoły, ale nie było odzewu. W końcu kilka pań z drugiego roku higienistek poszło do dyrektora w sprawie zatrudnienia kogoś do pomocy w przygotowaniu ich do egzaminu pisemnego – podpowiedziały, że moje CV już leży, jest, jestem polecana i one by chciały.

Udało się dogadać szczegóły i dostałam drugą pracę – półtorej godziny tygodniowo.

Trzecia praca wyszła kompletnym przypadkiem. Po zajęciach w poniedziałek jedna z pań podeszła i spytała, czy nie byłabym dostępna we wtorki i piątki, bo nagle zwolniło się miejsce w grafiku i nie ma kto się zaopiekować pozostawionymi pacjentami. Wtorki całe spędzam w pierwszej pracy, ale piątki mam z kolei zupełnie wolne.

Wczoraj podpisałam kontrakt.

Dzisiaj miałam pierwszy – udany, pięciogodzinny – dzień pracy. Stać mnie na kupno (taniego) odkurzacza na miejsce zepsutego i jeszcze coś zostało.

To jest fajne w tym zawodzie. Zbieranie doświadczeń jest łatwe. Praca jest ciekawa, chociaż ciężka – zarówno umysłowa, jak i fizyczna. Pacjenci bywają wymagający i coraz bardziej roszczeniowi. Trzeba wciąż podnosić swoje kwalifikacje, choć do zaistnienia na rynku nie jest potrzebna specjalizacja. Z drugiej strony można robić tyle różnych rzeczy i całkiem nieźle na tym zarabiać (stawka za godzinę pracy przy fotelu wychodzi w granicach 40-60 do nawet 75 zł/godzinę – w moim wypadku. Są na pewno dentyści, którzy zarabiają więcej), że chyba jednak się opłaca – i praca, i 5 lat ciężkich studiów przed jej podjęciem.