Kategorie
Praca

Dni seryjne

Każdy dzień w pracy dentysty niesie coś innego. Każdy pacjent to indywidualny przypadek, który trzeba odpowiednio potraktować. Nawet, jeśli przychodzi kilka podobnych przypadków jeden po drugim, nie mogę powiedzieć, że o, u pana zrobię dokładnie to samo, co u tamtej pani. Tak samo ukształtuję ubytek, założę taki sam kolor i wielkość materiału. Bułeczki sobie można formować w ten sposób, u ludzi to tak nie wygląda.

Ale czasami się zdarza, że jakiś konkretny zabieg czy przypadek określa cały dzień, bo „przychodzi” serią.

Na przykład są dni chirurgiczne. Co drugi pacjent (znaczy wszyscy bólowi) żegnają się u mnie z jakimś swoim zębem. I nie dlatego, że takie jest moje postanowienie, ale dlatego, że do niczego innego się te zęby nie nadają…

W upały zdarzają się dni ropne. Wtedy schodzi kilka skalpeli, a ja dzielę się z asystentką usatysfakcjonowanym „mlask mlask” na widok zielonkawej, gęstej cieczy, wypływającej z wytworzonej przeze mnie dziurki w śluzówce .

Dni „endodontyczne” mnie męczą. Leczenie kanałowe to czasochłonna, mało zyskowna dłubanina z dużym ryzykiem trudności i powikłań. Znacznie bardziej lubię zwykłe leczenie próchnicy.

Niedawno miałam z kolei dzień obolałych osiemnastolatków. Trzech panów lat około 18 wyszło ode mnie z terminem na wizyty na leczenie kanałowe dolnych trzonowców. Szef się ucieszy, bo część poleci do niego ;).

Szkoda, że dni, w których nie ma żadnych kanałów, zdarzają się bardzo rzadko.

Są dni nudne, kiedy pacjenci serią nie przychodzą. Są dni z robotą po pachy, kiedy przychodzą wszyscy wcześniej zapisani plus dodatkowi, z bólem. Są też dni zrównoważone, kiedy po prostu przyjmuje się kolejnych pacjentów bez nerwów, bez obsuw, jest czas na zjedzenie ciacha po trzech godzinach pracy, jest miło, satysfakcjonująco i po wyjściu z przychodni ma się jeszcze siły na cokolwiek.

Ale zazwyczaj co pacjent, to coś innego.

I tak też jest fajnie.

Kategorie
Praca

Certyfikaty

Dentysta powinien się regularnie dokształcać. Może to czynić, będąc członkiem towarzystwa naukowego (PTS, PTE…), prenumerując aprobowaną prasę, jeżdżąc na punktowane kursy.

Punktowane, znaczy poza dawką wiedzy, w programie znajduje się też dawka punktów edukacyjnych i certyfikat. Izby Lekarskie zalecają zebranie 200 punktów w 4 lata. Punkty dostaje się za każdą z wyżej wymienionych (i parę innych) aktywności. Zdobyte punkciki wpisuje się do specjalnego zeszyciku (wydanego przez Izbę) i razem z certyfikatami, co 4 lata się je zawozi celem weryfikacji. Tak powinno być w teorii, bo w praktyce nie wszyscy dentyści to robią.

Moje certyfikaty się walają po kilku szufladach i segregatorach. Wiem, że limitu nie wyrobię i za bardzo się tym nie przejmuję. Od czasu do czasu zaklepię sobie wolną sobotę (o które coraz trudniej) i se pojadę na kilkugodzinny, zazwyczaj darmowy kurs, organizowany albo przez Izbę, albo przez firmę farmaceutyczną. Posiedzę, posłucham, wypiję kawkę, zjem ciasteczko. Czasami zdarzy się coś ciekawego. Na nieciekawe rzeczy szkoda mi czasu.

Ostatnio usłyszałam opowieść o dentyście, który wszystkie certyfikaty wieszał sobie na ścianach poczekalni.

Trzy całe ściany (na czwartej były drzwi 😉 ), obwieszone oprawionymi w ramkę dyplomami. Zaświadczenia z kursów za np. 3 punkty (czyli 3-godzinnych).

Opowiadający historię do tej pasji podchodził bardzo negatywnie, chociaż mogło mieć na to wpływ generalnie negatywne podejście do wizyty u tego akurat dentysty. Ale słyszałam też parę innych głosów na ten temat, może nie aż tak negatywnych, ale na pewno z lekka ironicznych i lekceważących. Chwalenie się kursami jednodniowymi zostało porównane do wystawki ze szkoleń w salonie fryzjerskim.

W obu moich pracach nic takiego nie wisi. Widziałam kiedyś tylko oprawione dyplomy ukończenia odpowiedniej szkoły przez pracujące w gabinecie asystentki. Jeden mój szef ma specjalizację I stopnia, ale o tym informuje tylko na swojej pieczątce lekarskiej, do czego ma zresztą pełne prawo.

Każdy dentysta ze swoimi dyplomami robi, co chce. Ten z pasją wieszania, w okresie rozliczania się z punktów z Izbą będzie musiał te wszystkie obrazki ściągnąć ze ścian, zaświadczenia wyciągnąć z ramek i dostarczyć do siedziby samorządu lekarskiego, razem ze wspomnianym zeszycikiem. Jeśli o mnie chodzi, to ewentualnie powiesiłabym zaświadczenie z kursu, który znacząco podnosiłby moje kwalifikacje w jakiejś konkretnej dziedzinie (coś takiego nigdy nie jest darmowe i na pewno nie za pojedyncze punkty). Raczej nie ładny druczek na białym kredowym papierze, z paroma punktami za kurs o temacie „Ból w endodoncji”, na który to kurs wybieram się w sobotę.

A Wy, szanowni Czytelnicy i zapewne też Pacjenci? Co byście woleli? Wystawkę ze wszystkiego, z ważniejszych rzeczy czy w ogóle puste ściany w poczekalni? Jak byście zareagowali na trzy ściany obwieszone dyplomami z kursów za 3 punkty?

Kategorie
Osobiste Praca

Raport

  1. Oprócz tego, że moja asystentka uprawia aktywną asystę, rozumiemy się świetnie też w innych kwestiach, jak choćby lenistwa.

    Czwartek. Praca podobno do 18. Asystentka obdzwania pacjentów, żeby potwierdzić, że przyjdą (nieprzychodzenie pacjentów jest zjawiskiem zdecydowanie zbyt powszechnym).

    A: Ostatni pacjent nie przyjdzie. Mam poszukać kogoś w to miej…
    Ja: Nie.
    A: [radosny wyszczerz]

  2. Poza tym, praca w sobotę nawet do 11 stwarza wrażenie, jakby mi ktoś ukradł pół weekendu. Całe szczęście, kolejna pracująca sobota dopiero 20 grudnia.
  3. SKOŃCZYŁAM REMONT!!! Dzisiaj dokonałam ostatnich poprawek, umyłam pochlapane farbą drzwi i podłogi (trochę się pochlapały, no), i polakierowałam krzesła po malowaniu bejcą. Przy okazji wniosek: najfajniej maluje się ściany. Do malowania mebli i sufitów się nie nadaję. Oba te elementy wyszły mi beznadziejnie i nie wiem, co zrobię, jak moi rodzice przyjadą w niedzielę, żeby podziwiać.

    Może jakiś dobry sernik upiekę (pierwszy raz w życiu), to odwrócę uwagę od nierówno pomalowanego sufitu i zacieków na krzesłach…

    Książki i filmy wróciły spod okna w sypialni na swoje miejsca na regałach w salonie, chociaż rozważam pożegnanie się z częścią książek…

  4. Ostatnio wyszło parę filmów na BR, na które się napalam. Drugi „Hobbit” w wersji rozszerzonej już kupiony, tylko nie mam z kim obejrzeć. Przed kinową premierą trzeciego filmu pewnie się za to zabiorę. „Strażnicy Galaktyki” wylądują u mnie na półce możliwie zaraz po premierze (czyli 3 albo 6 grudnia – na Mikołajki 🙂 – bo wychodzą 2 grudnia, a ja we wtorki jestem cały dzień w pracy i jednak nie będzie mi się chciało po 19 jechać po jeden film), z „Jak wytresować smoka 2” zaczekam do Gwiazdki 😉
  5. Z randkowaniem idzie mi średnio. Niestety, znaleźć w okolicy osobę, która przynajmniej częściowo podziela moje zainteresowania (patrz wyżej) i osobowość (głęboko zakorzeniony introwertyzm), jest dość trudno…
  6. Najfajsiejsi są goście, którzy wysyłają wiadomości z szablonu, nie dodając nic od siebie, więc ich wiadomości dosłownie kończą się na „Mam na imię…” . Zostali zignorowani.
  7. Ech, życie towarzyskie… Po co to komu…
Kategorie
Osobiste

Kronika remontowa c.d.

Zaczęłam powolutku sprzątać. Znaczy, sprzątam od wtorku, ale idzie mi to bardzo powoli. W zeszłym tygodniu wreszcie rozłożyłam meble salonowe na mniej-więcej swoich miejscach, ale mam jeden fragment ściany do poprawki, więc regał na książki, który będzie musiał być później przesunięty, stoi na razie pusty.

W sobotę wieczorem, przez to całe przesuwanie mebli i podpinanie z powrotem zestawu kina domowego, zepsułam sobie internet. Kabelek wysunął się z gniazdka. 😉 W niedzielę rano naprawiłam (po sugestii dyżurnego pana konserwatora) i jestem z siebie bardzo dumna.

Przy okazji stwierdziłam, że mam za mało znajomych i zapisałam się na portal randkowy.

Dzisiaj z kolei pożyczyłam sąsiada z bloku obok, który przykręcił mi szafki łazienkowe z powrotem na swoje miejsca. Przy okazji okazało się, że przy szpachlowaniu zbędnych dziur w ścianach, przy jednej szafce zaszpachlowałam nie te dziury. Ale udało je się szybko zrobić na nowo (znaczy usunąć szpachlówkę). Mogę chociaż łazienkę ogarnąć…

Kuchnia też wróciła mniej-więcej do stanu pierwotnego. Zostały tylko regały w salonie. No i poprawki, ale to zrobię nie wiem, kiedy. Może w sobotę po pracy…

I jeszcze w planach może wieszanie nowego karnisza w salonie, bo obecny nie zostawia dużego pola manewru (wisi bardzo wysoko pod sufitem), a chcę zastąpić przybrudzone rolety rzymskie zasłonami…

Tak jakoś leci…

Dzisiaj cały dzień jestem zmęczona. Powinnam wyprasować trochę ciuchów, ale krzywię się na samą myśl. I literówki sadzę co chwilę.

Idę pod prysznic…

Kategorie
Osobiste

Kronika remontowa

[Wstęp napisany 17.10.2014, później wpis aktualizowany na bieżąco]
Mieszkam w obecnym mieszkaniu ponad 2 lata. To nie był mój wybór, by tu zamieszkać, w sensie to nie była swobodnie podjęta decyzja, tylko sytuacja wynikła z różnych wskazań życiowych. Tak czy siak, przez te dwa lata ze średnią akceptacją patrzałam na przybrudzone ściany w pokoju dziennym i wybitnie niepasujący mi, ciemny kolor tych fragmentów ścian łazienki, które nie są wyłożone białymi kaflami. Wynajmuję to mieszkanie, nie jest moje, często mi mówiono, że nie ma co inwestować w nie kasę i czas, bo nie wiadomo, jak długo w nim pomieszkam. Na razie zainwestowałam w rolety. I trochę mebli. I nic więcej.

2.10.2014 – dowiaduję się, że moja nadzieja na rychły powrót do domu rodzinnego raczej nie ma większych podstaw. Po kilku godzinach dochodzę do wniosku, że równie dobrze można się tu (w obecnie zajmowanym mieszkaniu) bliżej urządzić.

3.10.2014 – postanowienie malowania ścian w pokoju dziennym i łazience.

Kategorie
Praca

Aktywna asysta

Techniką na cztery ręce nie pracuję. Nie nauczyli. Znaczy pracuję tylko chwilami, jak moje dwie ręce to za mało.

Ale mam asystentki dentystyczne na zawołanie. Wierzcie mi, dobra asysta to skarb.

Dobra asysta w wielu przypadkach oznacza osobę, która wie, co robi i umie obserwować lekarza, z którym pracuje.

Jakiś czas temu zastanawiałam się, po co w szkołach asystentek i higienistek stomatologicznych uczą przebiegu zabiegu od strony lekarskiej. U nas nadal pacjent większość czasu podczas wizyty spędza pod bezpośrednim okiem lekarza dentysty, więc wydawało mi się, że taka wiedza u asysty nie jest konieczna.

Ostatnio zmieniłam zdanie.

Do pracy po studiach poszłam z wyrobionymi na uczelni zwyczajami. Owe zwyczaje częściowo uległy zmianie z przebiegiem czasu i zyskiwanym doświadczeniem, są jednak rzeczy, których się trzymam. Przez ponad cztery lata w pierwszej pracy i półtora roku w drugiej, asystentki zdołały wyłapać sporo z tych rzeczy.

I tu się przydaje wiedza odnośnie danego zabiegu.

Dzisiaj przychodzi pacjent. Ząb po dewitalizacji (zatruciu miazgi) na poprzedniej wizycie. Mówię asystentce, że wizyta po zatruciu. Pada tylko pytanie, ile płynów do płukania kanałów ma być. Ja na to, że dwa.

No to dostaję pilniki do opracowania kanałów, owe dwa płyny (podchloryn sodu i EDTA), endometr, linijkę endo i ssak. Jeśli potrzebuję czegoś więcej, to o tym mówię.

Jeśli pacjent na leczenie zachowawcze miał na wcześniejszej wizycie założony określony rodzaj i kolor wypełnienia, na kolejnej, również z leczeniem zachowawczym, dostanę na asystor ten sam materiał, bez proszenia.

Podczas wizyty na NFZ użycie wytrawiacza przeze mnie wiąże się z pytaniem asysty o kolor wypełnienia z kompozytu. Kondycjoner do zębiny oznacza użycie glass-jonomeru i nikt nie musi o to pytać. Wypełnienie estetyczne w zębach przednich asysta zaczęła szybko łączyć z moim proszeniem o trzymadełko do tarczki polerskiej – już nie muszę o nie prosić, dostaję z automatu.

Asystentka musi wiedzieć, co robi lekarz. Musi wiedzieć, dlaczego to robi. Jeśli nie wie, niech zapyta. Jeśli pracuje z lekarzem na cztery ręce, czyli pomaga mu bezpośrednio, siedzi po drugiej stronie pacjenta i ma wgląd w paszczę ofiary, musi wiedzieć, co za zabieg będzie się odbywał, żeby wszystko zawczasu przygotować.

Ostatnio rozmawiałam z higienistką, wyszkoloną w Niemczech. Opowiadała mi, że jeśli u pacjenta miało być na przykład szlifowanie zęba pod koronę protetyczną, lekarz wykonywał tylko samo szlifowanie. Znieczulanie, zakładanie nici retrakcyjnej celem odsunięcia dziąsła, a później wyciski, robiła higienistka. Nie wiem, jak to wygląda w Polsce, w bogatszych miastach. Ale nawet tutaj, na wsi i w małym mieście, już nie będę się dziwić, „po co wam to?”.

Kategorie
Rozrywka

Kącik muzyczny u k.

OneRepublic przez długi czas było dla mnie zespołem, który tworzył fajne, wpadające w ucho piosenki; który miał wokalistę o imponującej (dla mnie) skali głosu (chociaż jego trzy oktawy plus cośtam to ogólnie nie jest jakiś wyjątkowy wynik na tle wielu innych wokalistów, ale bardzo mi się podoba sposób, w jaki te trzy oktawy są używane 😉 ). I to by było na tyle.

Pewnego dnia siostra wysłała do mnie wiadomość na GG z pytaniem, czy jedziemy na ich koncert do Warszawy.

Spoko, możemy jechać. Sama bym na to nie wpadła. Pojedziemy razem. Miejsca na trybunach na Torwarze wykupione.

Kupiłam ich jedną płytę (najnowszą). Wsłuchałam się w tekst paru piosenek. Na przykład tej, która stała się moją ulubioną, a po stworzeniu tego teledysku wymusiła zbieranie szczęki z podłogi.

I kupiłam kolejną płytę (środkową). Nad zakupem trzeciej (a właściwie pierwszej 😉 ) się jeszcze zastanawiam.

Potem przez przypadek trafiłam na filmik, który umieściłam na samej górze tego wpisu. Gitarzysta OneRepublic odwala miażdżącą solówkę w stylu flamenco na gitarze klasycznej. Z drobnym wykorzystaniem efektu pętli.

Ponownie zebrałam szczękę z podłogi i postanowiłam się dowiedzieć, jak w ogóle ten gitarzysta się nazywa. Że wokalista to Ryan Tedder, to wiedziałam od dawna. To się dowiedziałam, że gitarzysta to Zach Filkins, długoletni przyjaciel Teddera. Że w pięcioosobowym składzie zespołu jest jeszcze perkusista Eddie Fisher, gitarzysta Drew Brown i wiolonczelista/gitarzysta basowy Brent Kutzle (który przy okazji jest śliczny).

Mogę jechać na koncert. Wymagane minimum wiedzy zaliczone.

Za dwa tygodnie o tej porze pewnie będę z niego wychodzić (albo będę się już przebijać przez Warszawę w drodze do domu. Albo siostra będzie się przebijać, bo ja prowadzę do Warszawy, bo sobie obiecałam, że pojadę autostradą, o).

Następnym razem miejsce wykupię pod sceną.

Kategorie
Osobiste

Reinkarnacja

Mrówka
Mrówka

Zaczęłam się zastanawiać, kim była Mrówka w poprzednim wcieleniu.

Bo, jak Bozię kocham, tak „ludzkiego” kota nigdy nie widziałam.

Jestem jej karmicielką od dwóch lat, wcześniej karmy do miski dosypywała moja siostra. Jeszcze wcześniej była ratowana w domu tymczasowym w Toruniu i B(rz)ydgoszczy, a jeszcze wcześniej była kotem „działkowym”. Tyle wiemy.

Obecnie ma jakieś 8-9 lat.

Jest raczej nieduża, ma czarne futro z białymi plamami na szyi i w okolicach „bikini”. Ma dość krótki ogonek i wielkie, zielone oczy.

I świetnie rozwinięte z racji częstego używania struny głosowe. O ile koty mają coś takiego. Ale jakoś dźwięki z siebie wydają, nie? Mamy tu jakiegoś weterynarza?

I ma całkiem spory rozumek w małej, czarnej, kociej główce.

I ten rozumek jest chyba w niej najbardziej niesamowity.

Z Mrówką można pogadać. Można się pokłócić. Dobrze wie, co się do niej mówi.

Potrafi się obrazić, jak zabraniam jej wskoczyć do umywalki w łazience. Wyraźnie widać, jak przetwarza moje „nieeee…”, sprawdza kątem oka, czy na nią patrzę, przymierza się do skoku, po czym na moje zdecydowane „NIE!” odwraca się, odpyskowuje po kociemu, wychodzi z łazienki i siada tyłem do drzwi.

Jest pyskata, absorbująca, hałaśliwa, wymusza to, czego chce. Co rano muszę dosypać choć trochę świeżej karmy, choć w misce jest jeszcze żarcie. Po południu głośne miauczenie to informacja, że mam ją wpuścić na górną półkę szafy w korytarzu. Siedzi tam potem kilka godzin i jest spokój.

Przychodzi na kolana, komentuje głaskanie.

Protestuje na tarmoszenie, ale później i tak wraca.

Moja mama ostatnio opowiadała, jak Mrówka kiedyś ją poganiała do płaczącej, siostrowej córki.

Odpowiada, jak się do niej zagada.

Kim więc była w poprzednim wcieleniu? Inteligentnym człowiekiem, nielubiącym kotów, zamienionym w jednego za karę?

Wiem, że moją fascynacją Mrówką krzywdzę trochę Kisiela. Ale Kisiel to jest, niestety, trochę przygłupawy, duży rudzielec. Aż tak się nie angażuje. Trzyma się bardziej z boku. Lubi drapanie za uchem. Wieczorem, kiedy leżę w łóżku, podchodzi i robi bęc! i trzeba go pomiziać. Tulenie (a fajnie się go tuli) już jest ble, długo nie wytrzyma. Na kolana też nie przychodzi.

Głosik ma z rodzaju „ostatni kastrat”, czasami jego miauki wychodzą bezgłośne. Za to bardzo głośno mruczy.

Jest wybredny, podczas gdy Mrówka żebrze. Nie wiem, co gorsze. Z drugiej strony to Kisiel ma lepiej rozwinięty instynkt łowiecki: poluje na większość owadów w mieszkaniu i na świetlne zajączki. Potrafi biegać po ścianach ;).

Nie kuma idei drapaka, drapie wszystko (znaczy moje łóżko, fotel komputerowy, kanapę, uszczelkę uchylonych drzwi balkonowych, ścianę z kartongipsu…), tylko nie drapak. Nie zawsze wychodzą mu skoki na odległość. Bardzo łatwo go przestraszyć.

Więc jest to kot tak jakby z drugiego bieguna.

Też się cieszę, że go mam. Tak się często kocha. Inaczej, ale równie mocno 🙂

Kisiel
Kisiel
Kategorie
Praca

Praca jest niezdrowa, lekarze odradzają

Alergii na lateks dorobiłam się na 5 roku studiów. Najpierw na czwartym roku niechcący na grzbiet prawej dłoni sypnęłam sobie proszek od mieszanego materiału do wypełnień (zazwyczaj do proszku dodaje się specjalny płyn, miesza to razem, pakuje do ubytku i to twardnieje przez kilka minut), później, na piątym, zaczęły się pojawiać podrażnienia, spękania i przesuszenie skóry na tej dłoni. Z rękawiczek lateksowych przerzuciłam się na winylowe, kupowałam ich określony rodzaj, jako że generalnie ciężko je założyć na ręce, które są chociaż trochę wilgotne. Obecnie używam nitrylowych. Jak się zrobi trochę chłodniej na zewnątrz, zacznie działać ogrzewanie, kremik nawilżający idzie w ruch. Latem jest OK.

Rok temu prawy nadgarstek zaczął zdradzać objawy zespołu cieśni. Znaczy bolało, miałam osłabiony chwyt i trzymanie czegoś ciężkiego (typu talerz z obiadem) w wyciągniętej ręce też było niekomfortowe, chociaż noszenie w ręce opuszczonej w dół takiego problemu nie stanowiło. Pomęczyłam się tydzień, w dniu, kiedy wreszcie poszłam do lekarza, przestało boleć. Dostałam skierowania na rehabilitację, nie skorzystałam, bo kilka tygodni wcześniej byłam na 3-tygodniowym zwolnieniu lekarskim, przez kilka wcześniejszych miesięcy okazjonalnie nie było mnie w pracy – szef wprawdzie nie narzekał, ale wolałam nie zgłaszać się do niego z kolejnym zwolnieniem.

W zeszły poniedziałek znowu zabolało. Wkurzyłam się. Zaczęłam się dopytywać o możliwość przeniesienia do innej przychodni – w tej, w której jestem zarejestrowana, dostanie się do lekarza równa się stanie w kolejce w rejestracji od 6:30, poza tym jest daleko. Wzięłam odpowiednie druczki z przychodni na osiedlu obok. Jeszcze ich nie wypełniłam i nie zawiozłam. Bo we wtorek rączka przestała boleć.

Piątek, tydzień temu. Wstałam po szóstej (co się rzadko zdarza), pojechałam na kurs do Gdańska. Po kursie obiad w McDonald’s (dzisiaj się ważyłam, poniżej 68 kg, uff 😉 ), po Macu do pracy. W pracy zapitolnik. Wafelek przegryziony w pośpiechu koło 19, chwila na wypicie herbaty zrobionej po 15, dopiero koło 20. O 22 w domu. Ok. 24 spać. Pobudka przed siódmą, śniadanie, herbatki, na 8:30 do pracy. W drodze do pracy migotanie obrazu na peryferiach pola widzenia prawego oka. Dojechałam do pracy. Było coraz gorzej. Trzymając butelkę wody w prawej ręce na wysokości twarzy, jakieś 45 stopni w prawo od osi widzenia na wprost, stwierdziłam, że jej nie widzę. Popiłam wodę, zabrałam się do pracy. Przy pierwszym pacjencie sytuacja z oczami zaczęła wracać do normy. Prawdopodobnie odwodnienie i zmęczenie. Raz mi się coś takiego dziwnego zdarzyło po szczepieniu.

Pracuję 4 lata. Mam pracować jeszcze jakieś 39-40.

Dożyję do emerytury?

Kategorie
Osobiste

Urlopiątko

Sobotnim popołudniem zaczął mi się miniurlop. Byłam bardzo szczęśliwa z powodu tego faktu. Miało to być ładowanie baterii przed ciężkim październikiem.

W niedzielę wieczorem poczułam, że coś mnie bierze. Cały poniedziałek czułam się rozbita, bolała mnie głowa i gardło, mam wrażenie, że mam gorączkę; poszłam wcześniej spać, pod kołderką miałam jeszcze kocyk. We wtorek rano było mi już lepiej, ale nie idealnie. Był to też dzień, który z dumą przebimbałam, siedząc przed kompem i czytając. Jedyne, co udało mi się zrobić, to pojechać na zakupy.

Wczoraj postanowiłam się trzymać mojej zasady Środy Bez Komputera. Sprzęt zatem po porannym przeglądzie „prasy” (Facebook, Twitter, Tumblr 😉 ) został wyłączony, około 10. Znowu pojechałam na zakupy, bo zabrakło mi kilku rzeczy (dziwne, po zmianie samochodu na większy, szybszy, bezpieczniejszy i cichszy jazda zaczęła sprawiać mi autentyczną przyjemność!), zrobiłam pyszny obiad (dorsz z pomidorami i szczypiorkiem wg przepisu z kwestiasmaku.com. Opróżniałam zamrażalnik z zaległości, pozbyłam się nie tylko dorsza, ale też otwartego opakowania ziemniaczków do pieczenia) i ogarnęłam trzeci pokój, tzw. graciarnię, która była istotnie składowiskiem, że tak powiem, „czystych śmieci”, czyli przepłukanych i posegregowanych opakowań plastikowych i szklanych, makulatury, kartonów po paczkach i starych ciuchów, dawno temu przeznaczonych do wywalenia. Po ogarnięciu wszystkiego śmieci w workach powędrowały do… korytarza, skąd je powoli wynoszę na śmietnik. Mieszkam na 3 piętrze, nie chce mi się wynosić wszystkiego od razu. Porządku idealnego nie ma i nie będzie, ale na pewno jest lepiej, niż było.

Miałam jeszcze zamiar wypucować łazienkę, ale mi nie wyszło.

Dzisiaj z kolei zabrałam się za zalegające na półkach w graciarni papiery. Wzięłam trzy segregatory i stosik koszulek na dokumenty, co się dało, to poukładałam, co można było, to wywaliłam. Męczyło mnie to też od dłuższego czasu i wreszcie się udało.

Poza tym, dobrałam się do kupionej wczoraj dyni hokkaido (która ma tę zaletę, że nie trzeba jej obierać) i zrobiłam z niej PRZEPYSZNĄ zupę z dodatkiem soku pomarańczowego, imbiru i serka philadelphia (również z kwestiasmaku.com – to przynajmniej trzeci wypróbowany przeze mnie przepis z tej strony i mogę ją z czystym sumieniem polecić). Ma ładny kolor, podana z płatkami migdałów wygląda tak (jeden z końcowych etapów przygotowania wymaga użycia blendera):

Zupka
Zupka, jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości

Ponieważ zostało mi jeszcze ponad pół kilo dyni (bez miąższu i pestek – w przypadku pestek się zastanawiam, czy je wywalić, czy uprażyć, bo generalnie pestek dyni nie jadam. Z drugiej strony dynia do tej pory w ogóle nie gościła na moim stole – w domu rodzinnym też nie – więc może powinna zacząć), to z reszty zrobiłam puree (kawałki dyni w przykrytym naczyniu żaroodpornym podpiekłam w piekarniku przez godzinę, do miękkości, ostudzone przepuściłam przez blender), podzieliłam na porcje po 100 g, każdą porcję wrzuciłam do kubeczka plastikowego i do zamrażalnika. Na jakiejś stronie radzą po pewnym czasie rozciąć kubeczek, wydobyć puree, przełożyć do woreczka na mrożonki i tak ostatecznie przechowywać w zamrażalniku. Pewnie wykorzystam do ciastek na Halloween ;).

Nadal nie posprzątałam łazienki. Może w weekend się uda.

A jutro na 14 do pracy. Weekend wolny. Nadal nie czuję się idealnie, chciałam sobie dzisiaj pojechać na molo do Orłowa, ale stwierdziłam, że to się może źle skończyć. Mam nadzieję, że niedługo dojdę w pełni do siebie …

Zatem pięć bonusowych dni wolnego było bardzo satysfakcjonujące pod względem kulinarno-porządkowym. 😉

Kolejny przypływ luzu, choć nie tak długi – w listopadzie. W tym wypad do Warszawy na koncert, squee! Potem w grudniu, na Święta. A potem się zobaczy.