Wczoraj miałam seans filmowy z kumplem, którego (kumpla) nie powinnam mieć, bo takie kumplowanie się jest niemożliwe (notka niżej), na dziś nastawiałam się na nadrobienie choć trochę seriali odłożonych przed sesją dyplomową. Zwłaszcza takiego, który śledziłam latami całymi z zapartym tchem, a który w tym roku uległ ostatecznie cancelowi (po ośmiu emocjonujących, ale coraz słabszych jakościowo sezonach). No powinnam usiąść i obejrzeć, a siedzę i nie oglądam. Żrę czekoladę Milka zamiast obiadu, słucham i wyję Evanescence do monitora, czytam stare opowiadania na podstawie jakże inteligentnego filmu („Iron man”), nie wiem, po co przechodzę znowu przez Morfeuszowe „Szpitalne życie” i nie robię tego, co w gruncie rzeczy powinnam.
Choć właściwie nic nie powinnam. Może poza czytaniem podręcznika z dziecięcej.
Matula na wyjeździe zadzwoniła, żeby zaklepać sobie wizytę u mnie, bo jej się ząb ukruszył. Jak znam życie, to z racji leczenia rodzicielki coś spieprzę dokumentnie i jednak wróci ona na fotel do naszego dotychczasowego dentysty.
Jutro odbieram swój uszyty przez krawcową szary garniturek. Będę chodzić ładnie obrana, w butach na obcasach. Osoby, które mogą mnie znać osobiście, pewnie właśnie wytrzeszczają gały. Nie wiem, co działa na styl ubierania. Dlaczego już nie wychodzę z domu w fabrycznie wytartych i ćwiczeniowo w jednym miejscu odbarwionych podchlorynem dżinsach, stare bluzy z polaru służą mi też tylko do ogrzania się w chłodne popołudnia, a do pracy wolę ubrać coś bardziej oficjalnego? Czy to wiek, czy jakieś takie poczucie, że osoba z moim wykształceniem i funkcją społeczną powinna jednak okazywać sobie samej większy szacunek? W sumie dobrze się z tą zmianą czuję, więc pewnie przychodzi naturalnie.
Tyle że przez nią spora kasa od babci niniejszym się powolutku rozpływa, a ja przestaję uważać mój plan oszczędnościowy za możliwy do wypełnienia.
Znaczy dorosłe życie odsłania swoją mroczną twarz.