Chrzciny były. Młodszego Dziecięcia mojego Rodzeństwa. Znowu robiłam za matkę chrzestną. Chrzestnym miał zostać brat Małżonka Rodzeństwa, mieszkający w jednej z podwarszawskich miejscowości. Słynnej z mafii.
Wspomniany brat w dniu chrztu przyjechał z rodzinką: żoną i dwójką małych dzieci. 3/4 tej rodzinki cierpiało, jak się wydawało, na zatrucie pokarmowe.
Następnego dnia rano okazało się, że to nie było zatrucie, tylko wirus, bo zachorowała pozostała 1/4.
W imprezie (to były jednocześnie chrzciny i pierwsze urodziny Dziecięcia) uczestniczyło w sumie 13 osób. Według moich informacji zdrowe z tego stada są tylko dwie.
Ja i Starsze Dziecię Rodzeństwa.
Nie licząc początkowo chorej podwarszawskiej rodzinki, wszystkich pozostałych powaliło albo wczoraj w nocy, albo dziś rano, z moimi rodzicami (w stanie umierającym, najgorzej to wszystko znosi Rodziciel), Dziadkiem i Moim Mężczyzną włącznie.
A ja tylko czekam na swoją kolej. Jem, póki jestem głodna i modlę się, żeby rozłożyło mnie dopiero w czwartek wieczorem. Albo nawet jutro po południu, może dojdę do siebie do czwartku przed południem.
Ogólnie uroczo.
Nie stać mnie na zwolnienie lekarskie! :/
EDIT: OK, mały update: jestem jedyna zdrowa.
Ojć.
Najczęściej dziś przeze mnie powtarzane trzy literki.