Tym razem nieco poważniejsze od pieprzyka średnicy 4 mm. Żesz ja pierdzielę. Tamte były, bo chciałam. Te będą, bo muszę.
Dzisiaj się wcisnęłam do gabinetu lekarskiego bez kolejki – tak mi kazano. Przed i po dokonaniu tej strasznej czynności trzęsły mi się ręce. Podeszłam pod gabinet, ujrzałam kolejkę sugerującą przynajmniej trzy godziny czekania, nie otrzymałam zgody na wcześniejsze wejście, przepuściłam przed sobą dwie osoby i wpakowałam się jako trzecia. Pani doktor nieco starszej daty do mojego przypomnienia, że „jestem dentystą” odniosła się tak, jakby „dentysta” było określeniem o negatywnym wydźwięku. A ja tak mam na dyplomie, więc nie wiem, o co chodzi. Po wyjściu z gabinetu ze wzrokiem wbitym w podłogę rzekłam do innych czekających „do widzenia” i uciekłam, zanim zdołali mnie złapać, bo siedziałam tam 10 minut.
W dobie krwiożerczego kapitalizmu najbardziej mnie martwi to, że znowu nie pójdę do pracy. Nie wiem jeszcze, kiedy, i znacznie bardziej zależy mi na niewkurzeniu trzeciego (obecnie drugiego) szefa, bo pierwszy szef podchodzi do życia na luzie i wystarczy, że mu się o czymś powie i potem to możliwie nadrobi. Znaczy róbcie ze mną, co chcecie, grunt, żebym w piątek mogła pójść do pracy.
Ogólnie humor mam spartolony przez wynik biopsji i konieczność wycinanek. Nawet zakupy nie pomogły. Aczkolwiek żarówiaście żółto-zielona koszulka jest słit i będę w niej chodzić, jak będzie ciepło, co będzie szokujące, bo zazwyczaj noszę ciuchy o nieco innej kolorystyce ;).
Guz niezłośliwy, rosnący we mnie powolutku i bez rewelacji od 6 lat. Nie umieram. Ale pozbyć się trzeba.