Jakiś czas temu wpadłam w szał wyrabiania sobie nowych okularów. Przez kilka lat nosiłam jedną parę i postanowiłam zaopatrzyć się w trzy kolejne, każda w innym kolorze oprawek, w tym jedna przeznaczona wyłącznie do noszenia w pracy. Stare okulary nadal nadawały się do noszenia, moja wada wzroku od kilku dobrych lat utrzymuje się na tym samym poziomie. Chciałam po prostu mieć bryle na zmianę :).
Dwie pary, w tym wspomnianą „roboczą”, zrobiłam u optyka w mieście. Badanie wzroku u okulisty potwierdziło stopień wady. Ciągle jednak brakowało mi do szczęścia tej trzeciej pary, w innym kolorze. Przeglądałam większe salony optyczne, ale albo nic mi się nie podobało, albo było strasznie drogie.
W końcu przypomniałam sobie, że optyk znajduje się też w ośrodku zdrowia, bardzo blisko mojej pierwszej pracy.
Wybrałam się tam podczas jakiejś przerwy. Razem z panią wybrałyśmy oprawki. Doszło do wypisywania papierka zamówienia. Podałam swoje nazwisko.
– Czy pani mama nie jest przypadkiem dentystką? – spytała pani.
– Nie, jest terapeutką – odparłam zgodnie z prawdą.
– Bo tu w okolicy jest dentystka o podobnym nazwisku.
Wzruszyłam ramionami. Moje nazwisko jest dość specyficzne; sprawdzałam na jakiejś – nie wiem, na ile wiarygodnej – stronie, że dzielę je i jego nieco zruszczony wariant z około 550 osobami w kraju. Może w gabinecie we wsi obok pracuje któraś z tych 550 osób? Tak czy siak, kilka dni później odebrałam swoje nowe bryle.
Bryle po kilku dniach musiały jednak powędrować do reklamacji. Nie miałam przy sobie papierów do reklamacji, więc umówiłyśmy się, że przyniosę je następnego dnia. Później poszłam na zakupy, wracając do pracy zobaczyłam panią z optyka, rozmawiającą z jednym z moich pacjentów. Skinęliśmy sobie z nim głowami.
Następnego dnia, zgodnie z umową, dostarczyłam okulary i dokumenty. Pani widząc mnie, zaczęła się śmiać.
– Wie pani, ja wczoraj pół dnia się z siebie śmiałam. Jak przyszła pani tutaj pierwszy raz, pytałam, czy pani mama jest dentystką. „Nieee, terapeutką”. Ludzie mówią, że tutaj taka pracuje. Wczoraj rozmawiam z kolegą, on nagle mówi, że o, idzie jego dentystka. „Która?” „No ta”. Jak się człowieka na oczy nie widziało… Dam znać, jak coś będzie wiadomo z tymi okularami. Daleko przecież nie mam.
PS.: W okularach musiały zostać wymienione szkła. W owej feralnej parze miałam ustalony za mały rozstaw źrenic, co powodowało, że oczy bardzo szybko się męczyły (5 mm w porównaniu z innymi szkłami ma znaczenie!).
PPS.: Swoją drogą, wyszło na to, że optyka to bardzo „subiektywna” dziedzina. Wszystko zależy od pomiaru.
PPPS.: A pewien sieciowy optyk w mojej najstarszej parze bryli podobno dodał mi ćwierć dioptrii w jednym szkle. Tak mówił pan, który się zajmował moją reklamacją. Co ciekawe, jak wyrabiałam dwie pierwsze zapasowe pary, pani doktor potwierdziła te dioptrie, które pamiętałam (bez ćwierci dodatku). Mówiłam, że subiektywne?
PPPPS.: Zdjęć okularów i swojego nazwiska nie ujawnię. Szkiełek widocznych w moim avatarze przy komentarzach nie noszę od kilku lat, zostały podeptane (psipadkiem) 😉
Przedurlopowe miejsca w grafiku w pierwszej pracy powoli się kończą. W drugiej pracy spieszymy się z protezami – trzech pacjentów postanowiło na lato zaopatrzyć się w trzecie ząbki, a tu najpierw technik idzie na urlop, potem ja idę na urlop i czasu jakoś tak zaczyna brakować. Ogarniemy.
Siostra tworzy plan wycieczki, ja się cieszę na urodzinowe frytki z majonezem w Brukseli.
I patrzę na tę swoją graciarnię, próbuję sobie przypomnieć, na który sprzęt skończyła się gwarancja, żeby można było z czystym sumieniem kartony powywalać. Mam dwa tygodnie urlopu, wyjazd będzie w drugim tygodniu, więc przez pierwsze 7 dni będzie opróżnianie balkonu z folii i połamanych doniczek; i graciarni z kartonów po starym sprzęcie, śmieci posegregowanych (głównie opakowań plastikowych i tekturowych) i książek, których nigdy już raczej nie przeczytam. Te ostatnie powędrują do jakiejś biblioteki. Albo na olx.pl. Mam zamiar zrobić tu burdel celem późniejszego posprzątania. Będzie się działo.
Czy wchodząc do zakładu usługowego celem skorzystania z oferty zawsze na początku podajemy w wątpliwość umiejętności pracowników w wykonywaniu oferowanych usług?
Znaczy na głos, otwarcie i prosto w oczy pracownika, z którego usług będziemy korzystać?
Ja tak nie robię. Jak wchodzę do zakładu, który wybrałam, liczę na to, że zostanę obsłużona odpowiednio do moich oczekiwań. Że osoby, które będą się zajmować moim problemem, ów problem rozwiążą tak, żeby się nie powtórzył. Jeśli na wstępie pracownik dostrzeże przeszkodę w wykonaniu usługi i mnie o niej poinformuje, przyjmę to do wiadomości. Przychodzę ze swoją sprawą do kogoś, kto w teorii (i zapewne praktyce) umie ją rozwiązać lepiej ode mnie. Nie wiem przy tym, jak ów ktoś jest do tego zadania przygotowany. Po prostu: zajmuje się tym, więc liczę na to, że to umie.
Zdarza mi się, że siada u mnie na fotelu pacjent, który głośno wyraża swój sceptycyzm co do moich umiejętności, chociaż siada u mnie pierwszy raz. Owszem, może i zdarzyło się, że jakaś plomba wypadła. Ząb się połamał. Mogło się tak zdarzyć. Wypełnienie było założone na powierzchni stycznej, a nie ma zęba obok. Ząb był leczony kanałowo, a nie został później wzmocniony. Ale jakoś nie mam ochoty wysłuchiwać o tym, jak to dentyści popsuli zęby, usuwali zdrowe. Pełne wątpliwości „zobaczymy, jak pani się uda…”, usłyszane przed zabraniem się za ubytek wyłącza u mnie chęć do rozmowy. Wyleczę tego zęba najlepiej, jak potrafię, skasuję, wydam resztę, pożegnam się. Jeśli pan zgrzyta zębami albo ich nie myje, to nie moja wina, jeśli to panu wypadnie. „A czemu tak drogo?” Bo zgodnie z cennikiem. Jeśli czegoś nie umiem, to tego po prostu nie robię, ale pracują tu inni lekarze, którzy mogą to zrobić.
Nie wiem, czy tylko ja tak mam. Generalnie jestem osobą przyjazną. Ale jeśli ktoś nie chce na te pół godziny zaufać, że przez pięć lat studiów i później pięć lat pracy nauczyłam się leczyć próchnicę, niech przynajmniej zamknie buzię na kłódkę. Wszyscy będą szczęśliwsi.
Dentysta nie jest najulubieńszą osobą w społeczeństwie.
Przynajmniej nie w naszym, w dużym stopniu cierpiącym na syndrom dentystki z podstawówki, co to rwała mleczaki bez znieczulenia, krzyczała i wyciągała dzieci z lekcji celem dokonywania tortur.
Tak mi się dzisiaj pomyślało, kiedy załatwiałam sprawę w banku. Sprawa się nieco przedłużała, ale wszystkich zainteresowanych moją osobą informowałam z uśmiechem, że mam czas. Najpierw obsługiwała mnie miła pani, potem przejął mnie na chwilę miły pan o równie miłym głosie. Coś tam wpisywał do systemu i celem zabicia ciszy zapytał mnie, czym się zajmuję.
– Jestem dentystką – odparłam nieśmiało, wiedząc, jaka będzie reakcja.
– Jak miiiiło… – usłyszałam w odpowiedzi. Nie patrzyłam panu w oczy, więc nie wiem, czy próbował przestać pokazywać zęby w uśmiechu (nie wiem, jakie miał zęby). Jak w końcu na niego zerknęłam, wyglądał na nieco przestraszonego, mimo mojego wcześniejszego spokojnego podejścia do ich problemów technicznych. Więc to nie mnie się bał. Tylko zawodu, jaki uprawiam.
Więc, niestety, studenci stomatologii. Pacjenci mogą was lubić, możecie być mili, możecie nie komentować uzębienia osób spotykanych na ulicy, możecie w miarę cierpliwie odpowiadać na wszelkie pytania („a bo ja mam taką sprawę…”), ale tak czy siak Syndrom Dentystki z Podstawówki was prędzej czy później dopadnie. I niewiele będziecie w stanie na to poradzić.
Lekarz [ogląda uzębienie pacjenta z bólem, wcześniej skonsultowawszy się z treścią historii choroby]: Noo, w tym zębie w listopadzie było zaczęte leczenie kanałowe…
Pacjent: No tak, ale nie bolało… A teraz krew mi się z dziąsła puściła, okładałem to denaturatem…
Pacjent (rozedrgany do granicy paniki): „Ja się boję dentysty, ale dbam o zęby…”
Znalazłam jakieś 6-7 ubytków. 2 czy 3 zęby usunięte kiedyś (nie ósemki). Jeden ząb pobolewa od niedawna, raczej tylko reaguje, nie jest to ból samoistny.
„Nie będziemy leczyć, od razu do usunięcia…” – Ten sam pacjent, dwie minuty po wygłoszeniu pierwszego zdania, na temat wspomnianego zęba.
Znowu musiałam wytoczyć ciężkie działo w postaci „w obecnym stanie ten ząb nie kwalifikuje się do usunięcia”.
Dbasz o zęby? Naprawdę? A chcesz się ich pozbyć pod byle pretekstem?
(Pacjent został znieczulony, ubytek we wspomnianym zębie, średniej głębokości, został wypełniony na stałe. Happy end.)
Leczenie zębów zalicza się do dbania o nie. Nie chodzisz do dentysty na kontrole i nie chcesz leczyć zębów, to nie dbasz o nie tak, jak mówisz, że dbasz.
Kuźwa, czasy się zmieniają. Są skuteczne znieczulenia. Wiertarki nie mają już napędu typu pompowany przez lekarza pedał-> pas. Nie ma też obowiązku chodzić do sadysty, dentysta jest na co drugim rogu. Dentystów obowiązują prawa rynkowe (poza prawem do reklamy) w takim sensie, że pacjent – klient – ma wybór. Nie podoba Ci się jakiś dentysta, słuchasz opinii (lub nie) i idziesz do innego. W porządku, masz prawo się bać, dostosuję się do tego i postaram się Ciebie przekonać do leczenia. Tylko błagam, nie pieprz głupot.
Pewnego dnia przyszedł do gabinetu pacjent z bólem. Pacjent ów dwa lata temu miał zatruty ząb. Ten sam ząb go właśnie bolał. Pacjent dość sporych gabarytów i podający nadciśnienie. Ładnie prosił o usunięcie zęba, bo boli, a na kanałowe (z wątpliwą szansą powodzenia, biorąc pod uwagę stan zęba) nie ma kasy.
Trzy ampułki Ubistesinu Forte, podane przewodowo, książkowo. Działały może pięć minut, po czym przestały. Za namową pacjenta („niech pani spróbuje, wytrzymam”) podjęte trzy próby ekstrakcji, z powodu utrzymującego się bólu zakończone ze strony dentysty wydaniem recepty na antybiotyk i skierowania na RTG. Ze strony pacjenta było to poinformowanie poczekalni pełnej ludzi (w tym osoby towarzyszącej pacjenta), że „ona nie umie znieczulać, skoro nie umie, to na cholerę się zabiera za usuwanie”.
Dentysta się nie przejął. Ze wzruszem ramion stwierdził (w myślach), że przy potencjalnym stanie zapalnym (którego nie można było specjalnie potwierdzić, bo a) pacjent podawał, że ząb go boli od jakichś trzech dni, b) nie było zdjęcia RTG i możliwości wykonania go na miejscu, c) nie było ewidentnego obrzęku itp.) znieczulenie może nie zadziałać i nie jest winą dentysty to, że pacjent chodził dwa lata z toksyczną substancją w zębie. Poza tym znieczulać umie, bo robi to od kilku lat i prawie zawsze wychodzi (w medycynie nic nie ma na 100%).
Kilka dni później inny gabinet, inny pacjent, ten sam dentysta. Również znieczulenie podane przewodowo. Pacjent się znieczulił w ciągu kilku minut, zabieg (leczenie zachowawcze) przebiegł bez bólu i nerwów. Szczęśliwy pacjent na odchodne stwierdził, że „pani zawsze trafia z tym znieczuleniem!”. Szczęśliwszy chwilowo dentysta uśmiechnął się z satysfakcją.
Obiecywałam sobie, że w 2015 roku książek recenzować nie będę. Nie umiem, nie znam się, czytam mało, niewiele osób to prawdopodobnie obchodzi. Tworząc listę „Do przeczytania” w Kąciku wiedziałam jednak, że będzie od tego postanowienia przynajmniej jeden wyjątek.
Może ktoś zauważył, że obecnie czytam dwie książki na raz – jedną w pracy, drugą w domu. Do pracy wożę lekturę lekką, niewymagającą większego skupienia. Dom – więcej czasu, cisza i ewentualnie kot na kolanach – jest zarezerwowany dla książek ciężkich: czy to ze względu na twardą oprawę lub gabaryty, czy tematykę.
Czułam, że Jagielskiej należy się szacunek. Że nie chcę tej książki podczytywać po kilka stron między pacjentami. Że będzie ona traktować o sprawach zbyt poważnych, by podejść do niej w inny sposób.
Żona Wojciecha Jagielskiego, jednego z najlepszych polskich korespondentów wojennych, trafia do kliniki zdrowia psychicznego z powodu objawów zespołu stresu bojowego. Tam spotyka pacjenta, z którym wymienia się swoją historią, choć jemu ciężko uwierzyć, że ona może mieć zespół stresu bojowego, nie będąc nigdy na wojnie.
To jest stres jej męża. „Zawsze oddawał mi wszystkie swoje problemy.” Przyjeżdżał do domu z przestrzelonym plecakiem albo raną na głowie, opowiadał o ofiarach wojny i o wszelkich okropieństwach, które widział. Próbował ją wciągnąć do swojego świata – za jej zgodą, sama zdecydowała się raz z nim pojechać do Afganistanu.
Książka jest pisana prostymi słowami, bardzo zwyczajnym, ludzkim językiem, przez co czyta się ją błyskawicznie. Ale w tej prostocie jest przejmująca. Wręcz przerażająca. Chwyta za trzewia i nie chce puścić. Wciąga jak bagno i nie można przestać o niej myśleć. Do tego niepotrzebne są wielkie, trudne słowa. Ten język właśnie sprawia, że wiemy, że czytamy historię Człowieka.
Nie ma tu fajerwerków. Nie ma konkretnego momentu, zwrotu, łatwej do określenia chwili, kiedy problem pojawił się pierwszy raz. Jest powoli i spokojnie prowadzona opowieść o rozwoju choroby. Jest utrata panowania nad własnym życiem, zobojętnienie na wszystko, wyobcowanie i codzienne wyczekiwanie na telefon z redakcji, że mąż już nie wróci. Jest nieustający lęk. Są przygotowania na te wieści o śmierci, jak przygotowania na własną śmierć. Są lata zapomniane. I są słowa pełne miłości, które nie mają ostatecznie znaczenia.
Porządniejsze sprzątanie mieszkania (w tym mycie okien) zrobiłam tydzień temu.
Święta spędzę głównie w domu rodzinnym, dokładając się do stołu dwiema sałatkami. Nikt mnie nie odwiedza (w te święta, znaczy. Na następny weekend mam zaplanowany maraton filmowy z Ł., ale to też nie jest pierwsza wizyta teściowej 😉 ).
Dzisiaj zatem z wielką satysfakcją stwierdziłam, że poza myciem lustra w łazience i podstawowym ogarnianiem brudu bieżącego (naczynia, podłogi) sprzątać nie muszę.
I to jest BARDZO DOBRA myśl. Możecie mi zazdrościć 🙂
Na koncercie Archive byłam już dwa razy. Za pierwszy razem pojechałam aż do Wrocławia. Za drugim byłam w Gdańsku (klub Parlament) z Ł. Trzeci mój koncert Archive odbył się ponownie w Gdańsku, tym razem w klubie B90 na terenie Stoczni Gdańskiej.
Jak zwykle chciałam stać pod sceną, więc wybrałam się odpowiednio wcześniej. Szukanie klubu po dotarciu autem na miejsce (oświadczam, iż NIENAWIDZĘ prowadzić samochód przez centrum dużego miasta) zajęło mi chyba pół godziny, bo oczywiście oznaczenia… nie istniały ;). Ale w końcu udało się dojść. Przed oddaniem kurtki i torebki do szatni zaopatrzyłam się w koszulkę. Pan Julian Hayr (odpowiedzialny za promocję, to on zawsze sprzedaje pamiątki na koncertach i prowadzi facebookowy oraz tumblrowy profil zespołu) odłożył mi jeszcze kubek, bo nie miał jak wydać mi reszty. T-shirt był za okrągłą kwotę ;).
Trzeci koncert Archive w życiu i po raz trzeci wylądowałam w drugim rzędzie pod sceną i nie miałam zamiaru się stamtąd ruszyć (siku zrobiłam przed wyjściem z domu, o piwie czy kawie mowy nie było). Miałam przed sobą jakąś godzinę czekania, spędzoną na wysyłaniu statusów na Facebook i słuchaniu muzyczki z głośników klubowych, dobranej gatunkiem do tego, co nas później czekało.
Przedział wiekowy publiki wyglądał na około 18 do około 60, większość obecnych miała koło trzydziestki na karku. Do najstarszych w moich okolicach należała siwa już dość para, mówiąca po francusku :). Daleko ich przywiało, nie ma co…
Koło 20 rozpoczęła się zapowiadana projekcja filmu „Axiom” hiszpańskiego zespołu filmowego NYSU, ilustrującego poprzednią płytę Archive o tym samym tytule. Filmu wcześniej nie widziałam. Mogę stwierdzić, iż bardzo sprawnie ilustrował i rozszerzał sens płyty. Jak na niezależną produkcję przystało, był dziwny i momentami dość trudny w odbiorze 😉 (szczególnie podczas rozdziału „Baptism”). Opowiadał o społeczności małej, odizolowanej od reszty świata wyspy, kojarzył mi się klimatem z „1984” Orwella. Film raczej nie do powtórki. Płyta pewnie już szybciej.
O 21 zaczął się właściwy koncert. Ponieważ promował płytę „Restriction”, na pierwszy rzut poszedł mocno energetyczny kawałek otwierający płytę, „Feel it„. Dave Pen wykonał go z typowym dla siebie zaangażowaniem. A kończyli go 4 razy ;). Miało być na rozruszanie publiki, czy im wyszło, nie wiem, nie patrzyłam za siebie. 😉
Potem na scenę wyszła chyba największa gwiazda wieczoru, czyli Holly Martin, w kolektywie dość nowa (bo na co stać Pollarda i Dave’a, to wszyscy wiedzą). Na poprzednim koncercie (podczas poprzedniej trasy) została pokrzywdzona za cichym ustawieniem mikrofonu, tym razem było wszystko w porządku i okazało się, że ta drobna, chuda blondynka posiada bardzo fajny, mocny głos. Dzielnie przebijała się wokalem ponad huk perkusji i zyskała moją wielką sympatię przez cały koncert :).
Kolejne kawałki to był typowy przekrój przez twórczość zespołu, z dość miłymi niespodziankami w postaci dwóch kawałków ze starych i zaniedbywanych na koncertach płyt: „Nothing else” – śliczny, „damski” kawałek z trip-hopowego „Londinium” i „Bridge scene” z soundtracku do filmu „Michel Vaillant” (soundtrack zrobiony specjalnie do filmu, a nie złożony z gotowych już kawałków, jak w polskim „Sępie”). Pojawiło się też „must-have” w postaci „Dangervisit” (moim zdaniem bardzo pasujące do antyutopijnego klimatu „Axiom” z tym refrenem „feel, trust, obey!”, chociaż pochodzące ze starszej płyty). I podczas „Dangervisit” doszłam do pewnego, dość smutnego w sumie wniosku, o czym później.
Główna część koncertu zakończyła się zamykającym płytę „Restriction” utworem „Ladders„, który przeszedł płynnie w „Numb„. Na to panowie opuścili scenę.
Po kilku minutach oklasków wrócili przy dźwiękach otwierających jeden z najpiękniejszych utworów w ich karierze, czyli „Lights„. Ktoś gdzieś narzekał na powtarzalność dźwięków, ale chyba nie znał tego utworu – on tak wygląda, on się tak zaczyna, naprawdę trwa 18 minut, przy czym wokal wchodzi dopiero po ośmiu.
I to był koniec całego koncertu. Po krótkiej walce dopadłam setlistę (zdjęcia poniżej) i ustawiłam się w kolejce po kurtkę. Po drodze odebrałam swój kubek, dokupiłam jeszcze parę innych rzeczy, pogadałam z Julianem o tym, gdze zgubili fikającego niegdyś po scenie gitarzystę, Steve’a Harrisa (zmienili na młodszy model 😉 ), kurteczkę odebrałam. W drodze do samochodu zerknęłam na stojący na tyłach klubu czerwony autokar. Stała pod nim grupka mężczyzn. Z daleka miałam wrażenie, że jednym z nich jest Smiley, perkusista. Zmarnowałam jednak okazję do ewentualnej rozmowy i poszłam dalej. Do domu dotarłam po północy.
Wnioski:
1. jak zwykle ponad 2 godziny solidnego grania. Nie wyszłam zawiedziona długością koncertu, zresztą pod tym względem Archive zawsze dopisywało.
2. wychodząc z klubu podsłuchałam niechcący, jak ktoś stwierdził, że widać było po nich zmęczenie, że na wcześniejszych koncertach było więcej entuzjazmu. Po cichu przyznałam rację – to był ich przedostatni koncert w głównym toku trasy (dzień po Gdańsku był koncert w Poznaniu i na koniec Londyn, dopiero 10 kwietnia) i nawet Julian przyznał, że jest zmęczony.
3. kontakt z publiką był niewielki, ale dla Archive to normalne ;). Chwilami wokaliści rzucali znaczące spojrzenia, Darius Keeler próbował dyrygować (ile ten facet się namacha rękami podczas każdego show…), a nagradzana oklaskami Holly odpowiadała skromnym „thank you”.
4. grający skład był ośmioosobowy. Dziewiąta osoba, wokalistka Maria Q chyba przygotowuje się lub właśnie opuściła skład zespołu. Smutny wniosek podparty jej znikomym udziałem na płycie (wykonywany przez nią kawałek „Half built houses” był gotowy – i grany na koncertach poprzedniej trasy – już jakieś 2 lata temu).
5. wiem, że to koncert rockowy, ale dla mnie to było chwilami… za dużo hałasu. Nie było słychać konkretnych nut, tylko huk. Ale ja w tym tygodniu jestem strasznym malkontentem (mijają trzy miesiące od ostatniego rozpieszczania się), więc na ten wniosek możecie nie zwracać uwagi.
6. a smutny wniosek podczas „Dangervisit”? O ile nie odświeżą sobie setlisty (owszem, z nowej płyty zagrali 8 kawałków, ale chodzi mi o starsze utwory), to ten koncert być może będzie moim ostatnim spotkaniem z Archive na jakiś czas. Jeśli kolejny udział będzie ode mnie wymagał np. wyjścia wcześniej z pracy, to się raczej nie poświęcę. Co bym chętnie usłyszała pierwszy raz na żywo? Najbardziej chyba „Twisting„. „Waste„. Na odpoczynek „Friend„, które też kiedyś robiło karierę w Polsce, choć jest mało koncertowe. „Take my head„, choć ciężkie do wykonania, bo to kanon, ale wysoka oktawa Pollarda pewnie spokojnie wsparłaby damski, główny wokal. „Junkie shuffle„. Ludzie kochają „Again„, ten kawałek uczynił Archive sławnymi w Polsce, ale w sumie dobrze, że go nie było. Zamiast niego zagrali „Lights”.
Więc nie, nie przestaję kochać Archive. Koncert pobudził moją chęć na odświeżenie starszych płyt. W drodze powrotnej z samochodowego playerka mp3 poszła płyta, której promocję chwilę wcześniej słyszałam na żywo i nie przeszkadzało mi to. Ale jak niedawno stwierdziłam, że wbrew radom niektórych chodzi się na kilka koncertów jednego zespołu, bo nigdy za dużo ukochanej muzyki, tak chyba jednak Archive na żywo mam na razie dość.