Uwaga, notka jest długa. Warto przed lekturą przygotować przekąski i znaleźć w sieci plan Pragi, na przykład taki. Nocia była pisana w większości na bieżąco podczas wyjazdu, po powrocie wyedytowana.
Przed wyjazdem naiwnie myślałam, że w Pradze znajdę czas na czytanie. W drodze do nie sprzyjały okoliczności (noc i późniejsze zmęczenie z niewyspania), potem codziennie wracałam ze zwiedzania tak zmęczona, że miałam siły tylko na Facebooka… Za tę książkę wzięłam się dopiero ostatniego wieczoru pobytu i w autobusie.
Przeczytałam całość. W dwóch rzutach. Mi się to nie zdarza, chyba, że lektura jest wyjątkowo lekka.
Albo wyjątkowo wciągająca.
Tu się chyba zdarzyła ta druga sytuacja.
W piątej części serii kryminałów ponownie spotykamy te same postaci. Pisarkę Erikę, która tym razem znajduje na strychu domu jej rodziców stary, niemiecki medal i próbuje rozwikłać zagadkę jego pochodzenia; Patricka – uzależnionego od swojej pracy policjanta na urlopie ojcowskim, męża Eriki i ojca ich dziecka; grupkę śledczych z lokalnego posterunku i stały krąg znajomych oraz rodziny. Schemat budowy akcji ten sam. Trochę rozwoju charakteru. I kluczowe szczegóły śledztwa ujawnione dopiero na sam koniec, z satysfakcjonującym i dość zaskakującym (choć bez większego szoku, jak zwykle) rozwiązaniem.
Dlaczego zatem piszę o tej książce całą notkę, zamiast, jak „Kamieniarza”, potraktować ją krótkim opisem w Kąciku Czytelniczym?
Bo mnie zaskakująco wciągnęła. Po otwarciu ani się obejrzałam, byłam w połowie.
Ale dlaczego?
Sama nie wiem. To prawdopodobnie ostatnia książka Läckberg, jaką czytam – autorka wyrobiła sobie schemat, czego ja nie lubię – dlatego pożegnałam się z niegdyś ukochanym Frederickiem Forsythem (chociaż do „Negocjatora” nadal lubię wracać), nie skończyłam też nigdy serii o Harrym Potterze. Jej powieści są podobne do siebie. I może z czasem niektóre postaci doświadczają trochę rozwinięcia charakteru, robią się z irytujących akceptowalne, ale na inne reaguje się obojętnie, a po jakimś czasie od odłożenia książki nie pamięta się, o czym była i się rozważa oddanie tomiszcza w dobre ręce, bo blokuje miejsce na półce. Z „Niemieckim bękartem” będzie pewnie podobnie, ale z trzech powieści p. Camilli, które przeczytałam, ta, zgodnie zresztą z rekomendacją na okładce, była chyba najlepsza.
Po raz kolejny lekka lektura. Fanom polecam. Wahającym się może niekoniecznie.
Przerwa techniczna
Pozdrawiam z Pragi, jednego z najpiękniejszych miast, jakie widziałam.
Nie mam dostępu do swojej skrzynki emailowej. Zatem na wszelkie próby kontaktu (o ile takowe będą, w co wątpię) odpowiem po powrocie, czyli najwcześniej we wtorek.
Kontaktować się można poprzez profil na FB.
Po powrocie na blogu powinna się ukazać notka z podróży, która już jest w przygotowaniu (notka, nie podróż).
Dziękuję za uwagę 🙂
Przedurlopowy zapitolnik
Jeszcze 8 dni roboczych do urlopu. Ogólnie 11 dni do wyjazdu do Pragi. A będą to dni bardzo pracowite.
Wczoraj miałam ochotę nie pójść spać. Pewnie bym to zrobiła, gdyby nie to, że dzisiaj i jutro do pracy idę, więc nie miałabym kiedy odespać. I wczoraj koło 22 jeszcze zaliczyłam mały spacerek na pogotowie (gdzie mi nie pomogli) i do apteki całodobowej (gdzie się okazało, że nocą łatwiej się nawiązuje kontakty międzyludzkie, nawet na trzeźwo), bo podczas zabawy świeczkami poparzyłam sobie przegub kciuka prawej ręki. Teraz mam ładne zaczerwienienie i małe pęcherze. Jestem ciekawa, jak dzisiaj w pracy będę sobie ręce dezynfekować.
Ponadto w ogóle nienajlepiej się czuję…
Jutro też do pracy, 9-14.
W niedzielę przed południem przyjeżdża Ł., potem jadę do rodziców, bo Rodziciel wczoraj skończył 59 lat.
W poniedziałek praca 8-18:30. Wtorek to samo. W środę 8-13, prywatnie, więc spokojnie, na 16 jadę do kosmetyczki zrobić sobie pazurki hybrydowe. Również w środę albo w czwartek rano muszę zrobić też przegląd techniczny i wymianę oleju w samochodzie, z czego pewnie ucieszy się Ł., którego wyciągam do Poznania pod koniec lipca.
W piątek praca 9-21.
W sobotę 8:30-13. I urlop.
W niedzielę prawdopodobnie zamknę się w mieszkaniu na 4 spusty, chyba, że przyjedzie moja znajoma, to będziemy biegać po jakimś kurorcie. Albo w poniedziałek. Na pewno przed wyjazdem muszę zaliczyć fryzjera i fotografa, bo kończy mi się ważność dowodu osobistego (ale mogę na nim jeszcze pojechać do Pragi). Jakieś zakupy gdzieś kiedyś… I 15 lipca o 23:45 ruszam na Południe.
Dożyję do tego momentu?
Sytuacja się pogarsza.
Znaczy, z tego się robi uzależnienie…

Moja obecna kolekcja wosków + świeca o zapachu, w którym się zakochałam i który jest wycofywany. Na zdjęciu nie ma moich zapasów, czyli powtórek 😉
Na razie przerwa w kupowaniu. Będę się trzymać z dala od CH Riviera, bo znając życie, jeśli tam pojadę nawet na inne zakupy, to wrócę z kolejnymi woskami. Na razie zatem wystarczy. W Trójmieście i okolicach jest gdzie robić zakupy…
Za szybko chudnę?
Kurde, no.
Wszyscy mi mówią, że za szybko.
5,8 kg w 3 tygodnie, owszem, brzmi całkiem całkiem.
Ale ja, kurde, nie chodzę głodna. No dobra, tylko wieczorami, bo moje kolacje ok. 18-tej mają max 100 kalorii i potem piję tylko wodę.
Nie mam ochoty na słodycze. Czuję się dobrze. Nie rzygam potajemnie. Jestem przytomna. Jem, kiedy mam ochotę i zazwyczaj to, na co mam ochotę. Na słodycze zazwyczaj tęsknie patrzę, czasami zjem faworka czy kostkę albo dwie czekolady. Albo batona z musli. A że wychodzi mi z tego dieta jakichś 1200 kalorii?
Na śniadanko kanapeczki na chlebku ryżowym (na początku diety jadłam jeszcze na chlebie). Znajoma z nietolerancją glutenu stwierdziła, że niedobrze jej się robi na sam ich widok. Ja jeszcze wytrzymuję. Śniadanko składa się z dwóch wafli ryżowych (po jednym na kanapeczkę), posmarowanych margaryną, na to plasterek szynki drobiowej lub plasterek sera gouda (bo lubię), lub trochę serka śmietankowego, posypanego kiełkami i szczyptą soli, lub pasta rybna, lub śledź z puszki, lub dżem. Czyli norma, jeno wafle ryżowe w miejsce chleba. Do tego słodzone stevią herbatki – najpierw czarna, bo uwielbiam i sobie nie daruję, potem czerwona, zazwyczaj przygotowana wcześniej i wypita na zimno, duszkiem, bo jest niedobra, chociaż zaczynam się przyzwyczajać.
II śniadanie, w pracy – porcja musli typu crunchy z jogurtem naturalnym.
Na obiad, jak jestem w pracy, to jest zazwyczaj kupna, spora porcja surówki z małą ilością sosu. I wafel ryżowy 😉
Jak nie jestem w pracy, czyli w weekend, wymyślam różnie. Przez kilka dni miałam kotlety jajeczne. Innym razem pieczone warzywa i łososia pieczonego w folii. Jeszcze innym razem nadziewaną cukinię, ale tamten weekend przypłaciłam powrotem 1 kilograma na wadze ;). Jem do syta.
Jakiś czas temu poszłam na obiad do Green-Way’a, wzięłam koftę indyjską z kaszą, zjadłam całą. Wszystko. Sos – mój ulubiony w całym tym daniu – też. Talerz niemal wylizany. Psychicznie było mi z tym bardzo dobrze. W Pizza Hut albo Sphinxie byłoby gorzej.
Podwieczorek to coś słodkiego – czekoladka, baton z musli, porcja sorbetu.
Gdzieś w to wepchnie się czasami jakieś jabłko.
Kolacja? Ogórek. Świeży lub kiszony. Albo kapusta kiszona, uwielbiam. I wafel ryżowy, coby się dopchać.
Po większych posiłkach kubek czerwonej herbaty, wychodzą mi jakieś 2-3 kubki dziennie. Powinnam dodać do tego Aspargin, ale zapominam.
Wieczory są najtrudniejsze, najsłabsze, najbardziej kuszące, żeby się przełamać i coś podjeść. Wszystkie słodycze, które wcześniej jakoś się rozpełzły po całym mieszkaniu, poszły do szafki kuchennej, która jednak nie jest zamknięta na tajemniczo zniknięty klucz. Dostęp do nich jest, ale nie muszę na nie patrzeć. To pomaga.
Moja „inteligentna” waga łazienkowa twierdzi, że się nie odwadniam. Że rzeczywiście tracę tłuszcz na rzecz wody.
Nie ważę się codziennie. Przez pierwszy tydzień tak, potem 2-3 razy w tygodniu. Wszystkie pomiary zapisuję na kartce powieszonej nad biurkiem.
Więc co ja mam robić? Czemu mam zwolnić z tym chudnięciem? I jak? Jak już zjadę do wyczekiwanego poziomu, jak mam uniknąć efektu jojo? Co powinnam dodać (poza ruchem, na który w ciągu najbliższych dwóch tygodni raczej nie będę miała sił ani ochoty)? Co zmienić?
Podchodzę do całej sprawy tak, że nie chcę się męczyć z tą całą dietą. Głodówki, życie wyłącznie na wodzie i warzywach całymi dniami – to nie dla mnie. Nie chcę się odchudzać tak, że po osiągnięciu wymarzonej wagi rzucę się na wszystkie pochowane po szafkach słodycze, bo to nie ma sensu. Mi ma być w życiu dobrze.
Czy ta moja dieta naprawdę jest taka zła?
Kobiety! Badajcie się
Poszłam dzisiaj na USG piersi. Niby kontrolne po zabiegu, który miałam pod koniec sierpnia. No cóż, trochę z tym zaspałam 😉
Przyjmuję hormony. W rodzinie mam historię wielotorbielowatości jajników. Moje sierpniowe wycinanki gruczolakowłókniaka piersi też wiązały się z zaburzeniami hormonalnymi – guzek wprawdzie pojawił się raczej zanim zaczęłam brać pigułki, ale ich późniejsze przyjmowanie mogło przyspieszyć jego wzrost.
No to się dzisiaj okazało, że za kilka lat czekają mnie prawdopodobnie kolejne wycinanki – w drugiej piersi znalazł się nowy (prawdopodobny) włókniaczek, na razie o wymiarach ok. 2x3x4 mm.
Latem pozbyłam się takiej małej śliwki, hodowanej przynajmniej 7 lat.
Więc się nie martwię. Będę to kontrolować. Wszystko fajnie, panujemy nad sytuacją.
Ale proszę Pań o zwrócenie uwagi, jakiej wielkości jest wykryty guzek. Milimetry. Kiedy wyczułam pierwszego włókniaka, miał on już ponad 1 cm długości. To są łagodne guzki. Rosną powoli. Nie dają przerzutów. Operacja usunięcia – niekonieczna do przeżycia – jest wybitnie oszczędzająca. Więc wszystko cacy.
Ale jeśli mówimy w kategoriach guzów złośliwych typu rak, wykrycie guzka wielkości 2-3-4 mm może zwiększać szanse przeżycia. Szanse na operację oszczędzającą pierś. Wymacany rak o rozmiarze 1,5 cm (u kobiet, które regularnie się badają!) to już zupełnie inna śpiewka.
Więc zgodnie z zaleceniami w zależności od wieku – panie są proszone o korzystanie z zaproszeń na mammografię bądź też okazanie inicjatywy i pójście na USG piersi chociaż raz do roku lub częściej, jeśli w rodzinie ktoś chorował na raka. Albo tak, jak zaleci lekarz rodzinny. Mam to szczęście, że wykryte u mnie guzki są łagodnie, a w rodzinie nie było raków. Jestem spokojna i świadoma. Jedna potencjalna tragedia mniej.
„Jak wytresować smoka 2”
Pierwszy film, przyznaję się, spiraciłam. Obejrzałam w oryginalnej wersji językowej i bardzo mi się całość podobała, kilkakrotnie wracałam do niektórych momentów. Aż w końcu kupiłam sobie legalne wydanie na BluRay. I mam, jestem rozgrzeszona 😉
W czwartek obejrzałam ten film z polskim dubbingiem. O ile polski dubbing do filmów animowanych zazwyczaj jest świetny (filmów aktorskich z dubbingiem nawet nie tykam – kilka razy próbowałam i mam traumę), tu mi nie podszedł – może dlatego, że byłam przyzwyczajona do oryginału. Polskie, raczej anonimowe głosy to nie Craig Ferguson i Gerard Butler ze szkockimi akcentami czy Jay Baruchel i jego nosowa, pochodząca z Kanady angielszczyzna. To nic, że bohaterowie są Wikingami…
Tak czy siak wiedziałam, że pójdę na drugi film. Jak rzadko się upierałam, że na 3D – moda na robienie wszystkich filmów w 3D mnie denerwuje, no ale tutaj mieli dużo latać.
Dzisiaj poszłam. Jeszcze raz dzięki Ł. za postawienie biletów 😉
Wnioski?
1. polski dubbing nadal mi nie podchodzi. Zapewne wynika to z ograniczeń materiału źródłowego – pod koniec zwróciłam uwagę, że postacie poruszały ustami dość powoli, a przeszkadzał mi właśnie dość przeciągły czy przerywany styl wypowiedzi. Wniosek jest jeden – trzeba to dopaść w oryginale i porównać (czyli po wydaniu DVD/BR). Jest o niebo lepiej od wyczynów w filmach aktorskich, spokojnie. To tylko ja się czepiam 😉
2. 3D absolutnie nie przeszkadza. Obraz jest jasny, wyraźny, efekt przestrzenności momentami super. 3D może nie jest „must-see”, ale film na pewno na nim nie traci (jak filmy z wytwórni Marvel, w których 3D powoduje, że sceny walk są zatarte).
3. akcja drugiego filmu dzieje się 5 lat po pierwszym, więc bohaterowie są więksi, część z nich jest dojrzalsza, ale też fabuła jest taka bardziej… dorosła. Z tematyki tolerancji i akceptacji przechodzimy do kwestii odpowiedzialności i priorytetów, zdolności do podejmowania bardzo dojrzałych decyzji i stawiania czoła potencjalnie zabójczym przeszkodom. Nie jest już leciutko. Tu się dzieją poważne rzeczy.
4. można się pośmiać i popłakać.
5. animacja jest REWELACYJNA.
6. ciężko mi ten film ocenić liczbowo (x/10), bo nadal nie wiem, jak go odebrać w stosunku do pierwszego w serii. Na pewno nie był to zmarnowany seans. Na pewno pójdę na trzecią część. Więc chyba mogę polecić…
Czas się wziąć za siebie
Już się porozpieszczałam. Z majówki wróciłam 4 kilogramy cięższa, potem trochę domowych lodów na kremówce i 9 czerwca rano, po nieopatrznym stanięciu na wadze łazienkowej stwierdziłam, że mam nadwagę. Po pracy próbowałam jeszcze kupić sobie koszulkę i nie zmieściłam się w swoim dotychczasowym rozmiarze.
Została podjęta decyzja o odchudzaniu. Minimum te 8 kg od majówki. Chętnie 10 kg. A 16 to już w ogóle cudownie.
Wbrew pozorom nie uczyni to ze mnie anorektycznie chudej. Będę w normie.
Po niezmieszczeniu się w koszulce kupiłam czerwoną herbatę w saszetkach. Wróciłam do domu, dojadłam resztę grochówki z weekendu. Wypiłam pierwszy kubek czerwonej herbaty. Poszłam na godzinny spacer z kijami do nordicu. O 18 zjadłam coś w stylu pomidora na kolację i później tylko piłam wodę.
Następnego dnia rano ważyłam 2 kg mniej.
Wiedziałam, że nie ma się co cieszyć, bo większość z tych zgubionych kilogramów to woda. I owszem, po pracowitym wtorku z odpuszczeniem sobie sportu przywitałam z powrotem jeden kilogram.
W środę znowu spacer po pracy, tym razem z lepszym nawadnianiem. W czwartek rano prawie 2 kg na minusie wględem środy. W tym część to na pewno tłuszcz – tak twierdzi moja mądra waga łazienkowa.
Zobaczymy, co będzie dalej.
Śniadania i obiady jem normalne, tylko kończę je kubkiem czerwonej herbaty. Kolacja jest symboliczna i najpóźniej o 18 – zazwyczaj to ogórek. Zamienię je na wafle ryżowe, zanim mi zbrzydnie. Jem co 3-4 godziny. Plus ta odrobina sportu – nordic walking nie odchudza jakoś bardzo (po godzinie spaceru – 5,5 km – Endomondo wskazuje spalenie ok. 350 kalorii), ale liczy się ruch. Procesy spalania tłuszczu są chociaż trochę pobudzone. Na razie nie mam jakiegoś strasznego parcia na słodycze, ale czekoladki raz dziennie sobie nie odmówię. Nie mam postanowienia, że zrzucę te 8 kilogramów do wyjazdu do Pragi (15 lipca), tylko że w ogóle się z nimi pożegnam w najbliższej przyszłości. Jeszcze tylko przeproszę się z dawno temu zakupioną płytą i książką z ćwiczeniami na uda, brzuch i pośladki…
Czas się i tak porozpieszczać. Znów z przyjemnością patrzeć w lustro na zaznaczoną talię. Wyrzeczeniem na majówce była wydana kasa. Tym razem można się pożegnać z kanapką na majonezie na kolację.
Smrodziciele.
Koleżanka czyta dużo książek i je recenzuje. Do pewnego stopnia zainspirowała moje książkowe wypociny, na których temat nikt się nie chce wypowiedzieć, chociaż wątpię, że brak zainteresowania by mnie powstrzymał przed pisaniem recenzji. Wszak to mój blogasek, o.
Rzeczona koleżanka (a nigdy się na oczy nie widziałyśmy) recenzuje nie tylko książki, ale też m.in. woski Yankee Candle. To takie coś, co się odkrusza, kawałki umieszcza w miseczce kominka, odpala się w nim podgrzewacz do herbaty i się czeka na aromat.
Ponieważ dzisiaj skończyłam wcześnie pracę, wróciłam do domu, wcześniej zaliczywszy obiad u mamy, stwierdziłam, że skoro nie mam za dużo sprzątania w planach i na sumieniu, będę się nudzić do 20 (środy bez komputera – od wyjścia do pracy do 20 – nadal są praktykowane, czasami rozszerzane na inne dni tygodnia). To pojechałam do Gdyni. A tam, na parterze Centrum Handlowego Riviera, stoisko Yankee Candle.
No sorry, Kasiek. Twoja wina. Kupiłam trzy woski.
Odkruszyłam troszeczkę. Odpaliłam świeczkę. Dwie minuty i poczułam moim wiecznie przytkanym nosem pierwsze sygnały, że wosk się topi.
Tak to wygląda:
(to są moje trzy nabytki. Rodzajów wosków są generalnie dziesiątki)
Ta odrobina oderwanego wosku (widać, jakiej są wielkości w porównaniu ze świeczką w kominku) wystarczyła do rozniesienia słodkiego aromatu na moje całe, 43-metrowe mieszkanie.
Nie kupiłam Miękkiego Kocyka, choć korciło. Podobno produkt flagowy 😉
Fajowa sprawa, generalnie. Jak ktoś lubi sobie smrodzić w mieszkaniu, już teraz mogę polecić :).
Ale recenzować ich nie będę. Wystarczy tych inspiracji. Poza tym, nie mam do tego nosa 😉

