Kategorie
Archiwalne Osobiste

Naturalną konsekwencją

kupna pięknego ekspresu, który w tempie zaiste ekspresowym robi kawę nieśmierdzącą plastikiem, jest to, że zaczęłam pić więcej kawy.

To jest jedna z jego najcudowniejszych cech: kubek mocnej kawusi jest gotowy w kilka minut. Nie wiem, ile, bo nie stałam ze stoperem, ale jak nastawiłam ekspres na zaparzenie jednego kubka, to kawka była gotowa, kiedy ja jeszcze robiłam sobie kanapki na śniadanie. Dodałam sobie do niej waniliowego syropu, kupionego jakiś czas temu w Lidlu, trochę mleka i było świątecznie ;).

Jedną z bardziej naturalnych konsekwencji wyprowadzenia się z domu, mieszkania samotnie (bez dzieci) i nie bycia zapaloną katoliczką jest też olewanie tradycji wielkanocnych. W tym roku ktoś inny biegał ze święconką do kościoła i wysłuchiwał po raz kolejny tej samej pogadanki sympatycznego księdza. Mnie to jakoś wszystko ominęło.

Dzisiaj jadę do rodziców. Na jutro jeszcze nie mam planów, ale może właśnie brak planów jest planem: korci mnie, żeby z nikim się nie spotkać, po prostu siedzieć w domu i obejrzeć sobie jakiś film czy kilka odcinków serialu albo wyskoczyć na spacer. Posiedzieć, pomyśleć, poleniuchować, poukładać puzzle (ułożyłam już ramkę, „teraz to już z górki”), odpocząć po prostu. Popatrzeć na nieustannie padający śnieg za oknem, posłuchać szumu z drogi krajowej, pośpiewać wraz z n-ty raz słuchaną płytą Archive.

Czasem i tak trzeba.

Na zakończenie życzę Wam ciepłych, rodzinnych Świąt Wielkiejnocy.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

No i wywołał…

Wczoraj. W Tesco. Ekspres przelewowy. Za stówkę. Obudowa częściowo udaje stal. Półtoralitrowy dzbanek. Filtr szalenie łatwy do mycia (i tak mam zamiar używać papierowych filtrów).

To była miłość od pierwszego wejrzenia. Musiałam go mieć.

Po rozpakowaniu pudła okazało się, że podczas używania musi stać na płycie grzewczej kuchenki, bo nie mieści się pod szafkami kuchennymi, jeśli klapka ma być otwierana. W stanie zamkniętym jest OK. 😉

Wczoraj wieczorem tylko zdałam sobie sprawę, że przeraźliwie śmierdzi plastikiem. Poczytałam i doszłam do wniosku, że jeśli nic się nie da z tym zrobić, to w najpóźniej w czwartek mogę pojechać go oddać, co mnie zaniepokoiło, bo wiadomo – miłość itd. Dzisiaj przepuściłam przez niego wodę z octem i potem czystą (wodę, nie napój wyskokowy). Zaczął śmierdzieć octem. Zostawiłam otwartą klapkę wlewu wody. Trochę wywietrzał. Jutro rano chyba przetestuję parzenie kawy.

Chce ktoś wpaść na kawkę? Mam jeszcze blok czekoladowy 😉 

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Przemyślenia książkowe

Wczoraj dokończyłam czytanie „Dzieci Hurina” JRR Tolkiena. Pożyczyłam z biblioteki, bo akurat nie mieli „Zamku z piasku, który runął” Stiega Larssona.

Łojezu, ale to była smutna książka. Zero nadziei, mordercze czyny w szale i rozpaczy, pod koniec właściwie czytałam ją, żeby wreszcie skończyć. Może nie wpadłam w depresję i nie popłakałam się, ale naprawdę mnie to zmęczyło.

Parę ciekawych twistów pod koniec „Dziewczyny, która igrała z ogniem” Larssona pobudziło z kolei moje zainteresowanie tym, co wymyślił do „Zamku z piasku…”. Te książki to zdecydowanie lżejsza lektura, chociaż niekoniecznie objętościowo 😉

A tak piszę o moich walkach czytelniczych, bo ostatnio doszłam do wniosku, że to smutne, że w dzisiejszych czasach do zarobienia milionów wystarczy słabo napisać i wydać książkę o związku sadomasochistycznym, który jest właściwie niezdrowy (bo niezgodny z trzema podstawowymi zasadami „zdrowej” relacji BDSM: safe, sane, consensual. Długo by tłumaczyć, skąd to wiem 😉 ).

Przyznam się szczerze: czytam dużo fanfiction. Czytam głównie fanfiction, co było jednym z powodów ustalenia Śród Bez Komputera, bo jest to czasożerne i poza powiększaniem zasobów mojego potocznego angielskiego niezbyt pożyteczne. Fanfiction piszą zazwyczaj amatorzy. Niektóre czyta się świetnie, inne po kilku akapitach czy rozdziałach porzucam, bo ostatecznie przestają sprawiać mi przyjemność czytania (z różnych powodów).

„Pięćdziesiąt twarzy Grey’a” powstało podobno jako fanfiction z wampirem w głównej roli. Ostatecznie zostało tym, czym jest. Bardzo słabo napisaną powieścią porno. Nie będę się nad nią rozwlekać, bo nie mam specjalnie takiego prawa, skoro przeczytałam tylko kilka zdań. Styl pisania mnie odrzucił. Myślałam, że to wina tłumaczenia, ale podobno w oryginale wcale nie jest lepiej.

Co może być zatem receptą na wydawniczy sukces? Wywołać kontrowersje. Pobudzić ciekawość, czym to ludzie się tak ekscytują lub czym burzą. Kilka lat temu Kościół Katolicki zrobił darmową reklamę Danowi Brownowi, przeklinając jego „Kod Leonarda DaVinci”. Przeczytałam, fajne było. Nawet poszłam później do kina na „Anioły i demony”. Analizy książek Browna wyrastały potem jak grzyby po deszczu. Teraz pojawiają się co chwilę parodie/analizy/lepsze wersje „… Grey’a”. Autorce należy pogratulować sukcesu, do którego przyczyniła się zapewne w niewielkim stopniu – gdyby nie PR, o tej książce – czy nawet serii – mało kto pewnie by wiedział.

A ja dalej będę polować na „Zamek z piasku…”, a jeśli ktoś może mi polecić bardziej pozytywne opowieści autorstwa Tolkiena (do „Silmarillionu” boję się podejść, proponowanie „Władcy pierścieni” i „Hobbita” skwituję szyderczym hahaha), to ładnie proszę. Po tym wszystkim po raz trzeci podejdę do „Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg” leCarre’a i może w końcu uda mi się to skończyć.

W międzyczasie układając puzzle.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

A jak woła…

[Uwaga, notka będzie o niedokonanych zakupach ;)]

Macie czasami tak, że czegoś szukacie w celu zakupienia, wahacie się, myślicie, zmieniacie co chwilę zdanie, nie jesteście przekonani, aż w końcu coś do Was zawoła i po prostu MUSICIE to kupić?

Podobno często panie tak mają z butami. Mi się to czasami zdarza przy szukaniu prezentów na Gwiazdkę, jeśli nie mam listy życzeń.

Tym razem szukam czegoś większego kalibru od butów, mianowicie chodzi mi po łbie zakup ekspresu do kawy i młynka.

Żadna z tych rzeczy nie jest mi niezbędna do życia. Kawy piję niewiele, przy życiu i jasności umysłu trzymając się za pomocą mocnej, czarnej herbaty. Zamiast ekspresu mam zaparzacz, który dostałam na Gwiazdkę. Młynek jest zastępowany przez dostępność kawy mielonej – nawet smakową, kupioną w sklepie z towarami „kolonialnymi” zmielą na miejscu. Owszem, świeżo mielona jest podobnoż lepsza, ale tak czy siak nie jestem zdesperowana. Gorzej było, jak zepsuł mi się odkurzacz. Wtedy dokonałam ostatniego ever zakupu w Euro RTV AGD.

Dzisiaj zabrałam swój procent z utargu w trzeciej pracy. Zakupy miałam zrobić tak czy siak. Zajrzałam przy okazji do MediaExpert (gdzie się okazało, że mają szokująco tanie filmy na BluRay – ceny startujące od 3 dych za płytę to naprawdę mało jak na legalne, pełne wydanie).

Jak do mnie zawołał ten ekspresik Amica! Aaaale wrzasnął z półki KUP MNIEEEE! Ciśnieniowy, tani, pojemność znośna, na kawę sypaną (nie uznaję kapsułek). Normalnie szok!

Udało mi się nie kupić ostatkiem siły woli. Jako prawdziwa baba zadzwoniłam z samochodu do MM, żeby usłyszeć przynajmniej coś w rodzaju opinii. MM wyraził głównie pewność, że zawrócę i za pół godziny napiszę mu smsa, że kupiłam (już kiedyś takie numery robiłam). Ja na to, że jeśli już, to jutro, ale ma mi dać tydzień-dwa i ekspres pewnie będę już miała. MM później się zdziwił, że podziękowałam za wkład, bo „przecież nic nie powiedziałem”. Ja na to, że czasem lepiej się podejmuje decyzje, konsultując je z kimś – nawet, jeśli robi się coś przeciwnego do rady. Jak to rzekł Sherlock do nowopoznanego Watsona w serialu BBC „I think better when I talk aloud… Skull just attracks attention…”. Pojechałam do domu bez ekspresu.

I zrobiłam słusznie, bo opinie o „cudownej” maszynce, znalezione w internecie, były zdecydowanie podzielone. Czeka mnie zatem dalszy „research”. Pewnie się skończy na ekspresie przelewowym – i też będzie smacznie.

Kategorie
Archiwalne Osobiste Praca

Życie

Moja kariera w edukacji może nie przebiega szokująco, ale za to z tygodnia na tydzień przekonuję się, że cholera wie, kiedy się skończy. O szczegółach za bardzo pisać tutaj nie chcę, ale wniosek jest taki, że ogólnie wszyscy wszystko wiedzą. Styczność z wynurzeniami, plotkami, protestami i dyskusjami nauczyła mnie czekać na informacje z pierwotnego źródła.

Dzisiaj dodatkowo zdołowałam swojego pierwszego szefa, kiedy zrobiłam krzywą minę na wieść o konieczności pracy w soboty – przyznałam się do trzeciej pracy, w której też chcą ode mnie przychodzenia w weekendy. Z niegdyś trzydniowych weekendów będę zatem wydrapywać soboty na życie osobiste. Jeszcze trochę, a zostaną tylko niedziele. Rodzina zapomni, jak wyglądam.

Poza tym psuje mi się komputer. Gwarancja skończyła się dwa miesiące temu. Pada na szczęście „tylko” karta dźwiękowa, a to i tak mój domysł (na podstawie odgłosów przypominających wybuchy fajerwerków, zanikania dźwięku przy odtwarzaniu i trzeszczeń występujących również po wypięciu wtyczki głośników z gniazda). Nie mam nawet specjalnie kiedy tego dziada oddać na diagnostykę.

I coś mi strzeliło do łba i kupiłam sobie puzzle. Nigdy specjalnie nie lubiłam czy raczej nie uprawiałam tej formy rozrywki, ale stwierdziłam, że może przy szukaniu połączeń między elementami zrobią mi się jakieś dodatkowe, przydatne połączenia w mózgu? Wprawdzie czasem sama się zaskakuję skojarzeniami, ale ogólnie układanki wydały mi się dość rozwijającą rozrywką.
Aaa tam. Kupiłam pudło z 1000 elementów. Wyszło na to, że podeszłam do tego nieco zbyt ambitnie, bo założę się, że mnie szlag trafi po drodze przynajmniej kilkakrotnie. Jeśli w ogóle uda mi się ten widoczek Tatr ułożyć.

A jutro jadę do Izby Lekarskiej zgłosić po półtora miesiąca zmiany w moim życiu zawodowym, choć właściwie powinnam była to zrobić w ciągu dwóch tygodni. Jeśli jednak człowiek ostrożnie podchodzi do swoich umiejętności zawodowych, zderzających się z dużo większym doświadczeniem, to się boi, że wyleci po dwóch tygodniach i znowu będzie musiał płacić 35 zł, żeby wycofać zmiany w rejestrze praktyk lekarskich. W drodze powrotnej zahaczę o IKEA i może się zaopatrzę w tacę i supertanie, beżowe miseczki i talerze 1,49 zł/sztuka.

Smutno Wam było beze mnie?

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Apel swoje…

… a życie swoje.

W poprzedniej notce prosiłam o mycie zębów przed wizytą u dentysty.

A sama przed odprowadzeniem samochodu do blacharza nie zahaczyłam o myjnię.

Autko oddałam w środę, odzyskałam – cudem – dziś. Cudem, bo nastawiałam się na jako że do 15 miałam dzisiaj kursować w Gdańsku, a pan blacharz ma ciekawsze rzeczy do robienia w sobotę po 16, niż siedzieć w warsztacie.

Dzisiaj rano się okazało, że jednak pan blacharz ma warsztat do ogarnięcia i po 16 w pracy jeszcze będzie.

Jak dotarłam (najpierw autobusem, potem pociągiem, następnie na nóżkach) do Izby Lekarskiej, gdzie miał się odbywać kurs, okazało się, że zamiast do 15, będzie on trwał do 14. Baby – przepraszam, koleżanki po fachu – cały czas zadającej niezwiązane z tematem pytania wyjątkowo też nie było, więc skończyliśmy o czasie. Udało mi się zdążyć na pierwszy możliwy pociąg, po czym, pokonawszy biegiem kilkusetmetrowy tunel zdążyłam też na autobus, którym dojechałabym do blacharza (swoją drogą, korelacja pociągi – autobusy w moim mieście jest rewelacyjna. Osoby niesprawne fizycznie nie mają wyboru, muszą czekać pół lub półtorej godziny na kolejny autobus). Po dotarciu do warsztatu pan akurat skądś wrócił. Przednie drzwi i błotnik mojego rumaka wyglądają zaiste pięknie. Na moje przeprosiny za przyprowadzenie brudnego samochodu usłyszałam, że nie ma problemu. Do mieszkania zatem dojechałam swoim ukochanym, odświeżonym autkiem, po drodze powiększywszy zapasy sera i wędliny.

A tak w ogóle to właśnie żłopnęłam kieliszek wina, którym (winem, nie kieliszkiem) w wakacje z łatwością doprowadziłam się do prawie kontrolowanej wesołości. Chciałam na butelce przetestować nowy korkociąg (taki zwykły, dwuramienny, tani, więc nie wiadomo, czy by to zniósł), ale się okazało, że winko jest nakrętkowe.

Dobranoc życzę 🙂

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Nie mam czasuuuuu!!!

Ja pierdzielę, zapitolnik.

Wolne piątki zamieniły się na piątki pracujące 9-20. Przy okazji jednego z takich piątków przekonałam się, że nauka na własnych błędach jest a) najskuteczniejsza, b) czasem najbardziej bolesna. Nie mam pojęcia, ile owych piątków jeszcze będzie, ale mam mocne postanowienie poprawy. Oby było ich jak najwięcej.

Tak czy siak, po tym, jak w poniedziałki wpadły mi zajęcia 18:30-20, do których muszę się przygotowywać cały wcześniejszy dzień, na załatwianie spraw zostały mi praktycznie tylko środy po południu. Dzisiaj na ten przykład zabrałam całą swoją piątkową dolę i pojechałam z MM i jego przyjaciółką (mężatą :P) do IKEA, przy okazji wysłuchując pięknego tarcia tarcz hamulcowych w moim stalowym rumaku. Wyszłam bardzo zadowolona z rezultatu zakupów. Moi towarzysze też ponoć byli usatysfakcjonowani.

W nagrodę jutro rano będę załatwiać w miarę szybko wymianę zużytych klocków hamulcowych – może mi się uda przed pracą albo w sobotę. Wprawdzie miałam to zrobić później i u kogo innego, ale…

No właśnie. W środę za tydzień pożegnam się z autkiem na kilka dni – odbiór dopiero w poniedziałek po pracy. Oddaję rumaka do blacharza, coby mi wyklepał pamiętną bęckę na parkingu. Będzie ciężko w życiu.

Na nic zatem nie mam czasu. Na pisanie notek też 🙁

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Narzekajki

Śnieg spadł.

Ojacie, śnieg w połowie lutego.

Narzekają, jęczą, smęcą, chcieliby wiosnę.

W połowie lutego?

Że niby druga zima przyszła.

Z tego, co pamiętam, pierwsza zima tego sezonu zaczęła się kalendarzowo gdzieś pod koniec grudnia i będzie trwała tak gdzieś do drugiej połowy marca, nie? Jedna i ta sama zima przełomu lat 2012 i 2013. Przedtem była jesień, potem będzie wiosna. I śnieg będzie padał, i deszcz, słonko może czasem zaświeci. Będzie wiało, dmuchało, zawiewało, mroziło. I to wszystko będzie normalne.

Bo w takim żyjemy klimacie. Jak ktoś chce mieć 30 stopni w cieniu w lutym, to niech się do Australii przeprowadzi, tylko niech na miejscu uważa na pająki, bo tam podobno spore i jadowite bydlęta mieszkają.

Chyba zaczęłam się wybijać z typowo polskiego zwyczaju narzekania na pogodę, jakakolwiek by ona nie była. Za zimno. Za gorąco. Śnieg. Plucha. Ślisko. Deszcz. Susza. Słońce za jasno świeci. Słońca dawno nie było. Wiatr za mocno wieje. Za słabo wieje.

A może moje motto „nie przejmuj się rzeczami, na które nie masz wpływu” zaczęło obejmować też komentarze pogodowe? Albo ogarnia mnie zmęczenie przez narzekanie innych, co też jest możliwe, skoro narzekają wszyscy dookoła, nieprzerwanie.

Żeby nie było, ja też czasem narzekam i są rzeczy, które mnie wkurzają. Na przykład na początku każdego miesiąca wkurzam się na konieczność wyrzucenia w błoto ponad 1000 zł, które są podobno przeznaczane na moją emeryturę i świadczenia zdrowotne. Bardzo chętnie dołączyłabym do ekipy, która zebrałaby się celem zaorania ZUSu i przeznaczyła te same 1000 zł na ubezpieczenia, o których będę wiedziała, że to ja będę z nich korzystać i że rzeczywiście kiedyś te pieniądze znowu zobaczę. Podobno fajny system emerytalny ma Nowa Zelandia, której gospodarka wprawdzie zwalnia między premierami kolejnych filmów Petera Jacksona, ale za to osoby, którym się lepiej wiedzie w życiu, odkładają pieniądze na prywatne ubezpieczenia emerytalne – z którego to ubezpieczenia rzeczywiście później jest im wypłacana emerytura – a osoby, których na takie konta nie stać, mają przez państwo zapewnioną emeryturę, z której da się wyżyć. Ech.

Z bardziej pozytywnych stron życia, dzisiaj skończyłam czytać „Powrót króla” Tolkiena. Zostały mi tylko dodatki do trylogii. Wcale się nie dziwię, że na przykład taki Christopher Lee, Jacksonowy Saruman, wraca do „Władcy pierścieni” co rok. I że nie jest w tym jedyny. Ja może nie będę wszystkich trzech książek czytać co roku, ale może za którąś piątkową wypłatę zamiast w drobne AGD zaopatrzę się w nieco większe książki i będę do nich zaglądać, i zaznaczać miejsca, do których szczególnie lubiłabym wracać.

Kategorie
Archiwalne Osobiste Praca

Zarobiona jestem

Weekendów mi ubyło, buu. W sensie się skróciły. Z trzech do ustawowo przewidzianych dwóch dni.

Ale za to przybyło mi pieniążków i teraz co sobotę (bo w trzeciej pracy pracuję w piątki i zabieram zarobioną gotówkę na bieżąco) robię od dawna odkładane, sprzętowe zakupy. Po zeszłotygodniowym polowaniu na pilnie potrzebny odkurzacz (dostałam to, co chciałam, ale za to przysięgłam sobie, że nigdy więcej nie kupię nic w Euro RTV AGD), wczoraj w Media Expercie zaopatrzyłam się w żelazko (siostra chce mi zabrać swoje) i w Media Markt najprawdopodobniej przepłaciłam za radioodtwarzacz z CD (i gniazdem USB). Wypłata za kolejny piątek upłynni się najprawdopodobniej w IKEA, do której znów się wybieram. Zanim piątkowe wypłaty zaczną lądować na koncie albo w skarpecie, trochę wody w Wiśle upłynie, bo potrzeby z racji okazji trochę się rozrosły. 😉

Mam tylko nadzieję, że szefowa za szybko się na mnie nie obrazi. Cały czas mam wrażenie, że coś robię nie tak, ale czasami ciężko w ciągu jednego dnia zaadaptować zwyczaje jakiegoś gabinetu na własny użytek, zaś to, co ja czasami robię, choć nie jest niezgodne ze sztuką lekarską, moje asystentki potrafi zdziwić.

W pierwszej pracy z kolei znowu mam darmowe konwersacje z native speakerem ;). I ja się cieszę, że sobie pogadam po angielsku, i pan się cieszy, że się dogada (po polsku mówi tylko trochę, bo nie ma jakoś motywacji do uczenia się, a leczenie kanałowe to nie takie hop siup i ciężko zakumać, o co chodzi, jak się nie zna języka), zaś praktykantki mają atrakcję, bo takie rzeczy tylko w Erze (pacjent siedział już na fotelu, kiedy moja nieznająca angielskiego asystentka upewniła się, że to leczenie kanałowe. „Root canal therapy”, rzekłam do niej, na co pacjent się roześmiał).

W drugiej pracy po udanych drugich zajęciach trzecie poszły nam już zdecydowanie średnio – a wina leżała po obu stronach. Teraz są ferie, więc mam czas przygotować się do kolejnych, mam nadzieję, że z niego skorzystam. Na razie mi się nie chce. Na razie czytam „Powrót króla”.

I żywot mam tak monotonny, cichy i spokojny, że aż nie ma o czym pisać.

Kategorie
Archiwalne Osobiste

Małpuję

od MM.

Mianowicie Mój Mężczyzna na swojej stronie zamieścił listę filmów, które chciałby zobaczyć. No to ja od niego zmałpuję (wręcz będę się na jego liście opierać). Ogólnie w moim wypadku są to produkcje, na które zwróciłam z tego czy innego powodu uwagę.

Będzie bardzo nieambitnie, poza tym obecność filmu na liście nie znaczy, że akurat w tym miesiącu – bądź też w ogóle – pójdę na niego do kina.

Zatem lecimy:

Styczeń 2013:
– „Parker” (premiera w Stanach)
Jason Statham w zapewne typowej dla siebie roli, poza tym już raz taki film nakręcono: „Payback” z Melem Gibsonem. Do kina niekoniecznie na to pójdę, obejrzę ewentualnie jak wyjdzie na DVD, bo generalnie lubię prostą i odmóżdżającą rozrywkę.
„Wreck-it-Ralph”
MM się na to napalił ze względu na liczne nawiązania do gier komputerowych. Moim zdaniem zapowiada się sympatyczna opowieść, więc czemu, kurna, nie iść. 🙂
„Les Miserables”
Kiedyś kochałam Russella Crowe. Hugh Jackman to umiejące grać, niezłe ciacho. Materiał źródłowy ambitny i należący do klasyki. Moim zdaniem to jedna z ważniejszych pozycji kinowych do zaliczenia.

Luty 2013
„A good day to die hard”
Czyli „Szklana pułapka 5”. Poprzedni film z tej serii pozostawił mnie w takim szoku, że nie pamiętam z niego nic poza samolotem latającym przy wiadukcie, co było jedną z typowych, „niezdzierżalnych” scen. Ten film też pewnie będzie przynajmniej jedną taką scenę zawierał. Zrobię w tym momencie facepalm, po czym dalej będę się świetnie bawić.
Silver Linings Playbook”
Trailer mnie zachęcił i tyle.
„Hansel and Gretel – Witch hunters”
Z całym szacunkiem dla kochanego przeze mnie w tej chwili Jeremy’ego Rennera, ale na mnie nie zarobią. Obejrzę to co najwyżej na bardzo małym ekranie i na przewijaniu. Wprawdzie według fanek Rennera na tumblrze film jest zaskakująco dobry, ale a) na imdb na wstępie miał ocenę 6.4, w tej chwili zmniejszone do 6.3, b) podobało im się też „Bourne Legacy”, zatem jest to średnie źródło opinii. Film można potraktować ewentualnie jako ciekawostkę. Podobno najlepiej oglądać po pijaku.
- „Zero Dark Thirty”
Film Kathryn Bigelow, reżysera oscarowego czarnego konia, „The Hurt Locker”. THL oczywiście zawierał w sobie Jeremy’ego Rennera, ale o tym przekonałam się już podczas trwania mojej szajby na jego punkcie. Była to jedna z najlepszych ról Rennera, ale IMO wielokrotnie nagradzany scenariusz wcale nie grzeszył geniuszem – dla mnie ten film to był zlepek sytuacji, średnio ze sobą powiązanych. Z tego też powodu ZDT też pewnie kiedyś zaliczę – aczkolwiek niekoniecznie w kinie.

Marzec 2013
„Broken City”
Russell Crowe i Mark Wahlberg. Gdyby tylko oceny na imdb i Metascore były wyższe, to bym się poważnie zastanowiła nad wypadem do kina. A tak? Czekać na DVD?

Kwiecień 2013
– nope, nic. MM chciałby pójść na „Oblivion”, ale żeby mnie wyciągnąć na sci-fi, trzeba mieć solidne argumenty.

Maj 2013
„Iron Man 3”
No. Tak a’propo sci-fi ;). W tym wypadku solidne argumenty to: a) uwielbiam serię Iron Man (filmową, komiks przeczytałam jeden – „Extremis”, zresztą liczne motywy z niego znajdą się w filmie), b) uwielbiam Roberta Downey’a Jra – szczególnie w tej roli, do której został dobrany idealnie, c) mam sentyment do Shane’a Blacka za scenariusz do m.in. pierwszej „Zabójczej broni”, który to film uważam za absolutnie genialną klasykę kina sensacyjnego, i za jego debiut reżyserski, będący pierwszym jego spotkaniem z RDJ – „Kiss Kiss Bang Bang”. Jestem bardzo ciekawa, jak obu panom wyszedł ten wkład w filmową serię Marvela, zwłaszcza, że trailer zapowiadał zmianę klimatu z okazjonalnie jajcarskiego na nieco poważniejszy.

Czerwiec 2013
„Star Trek Into Darkness”
Solidny argument za pójściem na ten film to aktor grający Złego: Benedict Cumberbatch, człowiek o kosmicznym nazwisku i tak kosmicznej twarzy, że mógłby grać obcego bez charakteryzacji. Jednocześnie jest obdarzony tak wielkim talentem aktorskim, że serial BBC, w którym został odkryty, „Sherlock”, po kilkunastu powtórkach zawsze zostawia mnie ze szczękopadem – właśnie ze względu na jego rolę. Po zapowiedzi pojawienia się Bena w tym filmie obejrzałam „Star Trek” z 2009 roku i bardzo mi się podobał. Poza tym nazwiska Karl Urban i Simon Pegg też brzmią sympatycznie. Kompletnie nie znam pierwotnej serii filmowo-serialowej.

Lipiec 2013
„The Wolverine”
Pierwszego „Wolverine’a” nie widziałam. Widziałam dwie części „X-Menów” i nawet mi się podobały. Poza tym Hugh Jackman. Jeszcze jakieś pytania? 😉

Sierpień 2013
„Red 2”
Film wprawdzie w sierpniu wychodzi w USA, ale może polscy dystrybutorzy nie będą jakoś skandalicznie spóźnieni. Pierwszy film był typowo w moim guście, nawet kusząco wyglądał w promocji płyt BluRay w Empiku. Rozpierducha w mocnej obsadzie – czego chcieć więcej?
„Elysium”
MM napalony, ja się w sumie jeszcze zastanowię. Za mało żelaznych argumentów. 😉

Wrzesień 2013
Wprawdzie zerkałam na premiery w USA, ale jakoś nic nie zaświeciło.

Październik 2013
„Paranoia”
Niekoniecznie do kina, ale zaliczyć można jak najbardziej. Obsada że hoho.

Listopad 2013
„Thor – The Dark World”
Marvel. To dużo mówi. Lubię tę serię, więc i drugiego „Thora” chętnie zobaczę.

Grudzień 2013
„The Hobbit: The Desolation of Smaug”
Będąc w tej chwili na etapie zaliczania/powtarzania serii LOTR zarówno książkowo, jak i filmowo, i wciąż posiadając przyjemne wspomnienia z seansu pierwszego „Hobbita”, druga część nowej trylogii Petera Jacksona staje się pozycją obowiązkową. Zwłaszcza, że tym razem Sherlockowa ekipa będzie bardziej w komplecie – wszak Watson gra tutaj pierwsze skrzypce. Oby i sam Sherlock pojawił się na dłużej, niż kilka sekund. Szansa na to jest – Benny podkłada głos nie tylko Czarnoksiężnikowi, ale też Smaugowi.
„The Monuments Men”
Obsada dość oszałamiająca. George Clooney za kamerą to też dobry argument za seansem.