Aza, sunia, lat prawie 17, odeszła dziś po wielu miesiącach postępującego spadku formy. Niedowidząca, niedosłysząca, z problemami z poruszaniem się i paroma innymi niedomaganiami. Była z nami od szczeniaka.
Nie męczy się już.
Aza, sunia, lat prawie 17, odeszła dziś po wielu miesiącach postępującego spadku formy. Niedowidząca, niedosłysząca, z problemami z poruszaniem się i paroma innymi niedomaganiami. Była z nami od szczeniaka.
Nie męczy się już.
Nieco ponad miesiąc do dwóch tygodni niepłatnego urlopu (jedna z wielu „zalet” posiadania działalności gospodarczej: za urlop nikt Ci nie zapłaci), który to urlop spędzę jakieś 65 km od domu. Pociągiem taką odległość (tylko w drugą stronę i zależy, jakim pociągiem) pokonuje się jakąś godzinę. Na Facebooku co chwilę ktoś wkleja zdjęcia z zagranicznych wojaży. Największa odległość, jaką do tej pory pokonałam w życiu jednorazowo, to ok. 1100 km – do Budapesztu, gdzie spędziłam jakieś półtora tygodnia kolonii – w podstawówce. Ostatnia moja daleka podróż to Kraków w poprzednie wakacje. Wrześniową Łódź wolałabym puścić w niepamięć, poza tym to nie był wyjazd turystyczny. Ogólnie trzymam się własnego podwórka.
I to mnie czasem wku*wia.
Jestem w tej chwili w najlepszym momencie życia: jeszcze żem młoda, zarabiam całkiem nieźle (jako dowód mam to, że co chwilę się chwalę, jakiż to nowy sprzęcik elektroniczny sobie kupiłam – na swoje usprawiedliwienie mam to, że z miesięcznej pensji nie byłoby mnie na to stać. Jestem dusigroszem dobrym w oszczędzaniu), nie mam dzieci, męża i kredytu na mieszkanie (jeszcze), mój samochód się tfutfu nie psuje i nie żłopie benzyny tyle, żeby się zbierało na płacz. Ogólnie nic, tylko ciułać po kilkaset złotych miesięcznie i po kilku miesiącach wyskoczyć gdzieś na tydzień.
Problem w tym, że w mojej rodzinie podróżować się zaczyna po zdecydowanym ustabilizowaniu sytuacji życiowej. Czytaj: rodzice po raz pierwszy pojechali w daleką podróż (do Hiszpanii) jakieś 3 lata temu. Matula była na emeryturze, ja powoli kończyłam studia, rodzeństwo żyło już swoim życiem.
Moi znajomi wyskakują na weekendy majowe do Grecji, Turcji czy znajomych w Finlandii. Ja bym chciała zobaczyć Baker i North Gover Street i tzw. Korniszona w Londynie. Chociaż najbardziej to bym chciała zwiedzić Nowy Jork (choć oglądanie „CSI: NY” na jakiś czas wyleczyło mnie z tego marzenia 😉 ). Moje siedzenie we własnym podwórku – kurde, urlop spędzę w tym samym województwie, a nie mieszkam przecież w mazowieckim! – na widok kolejnych zdjęć z Paryża czy Barcelony wywołuje u mnie niegroźną zazdrość i frustrację. Chciałabym móc zwyczajnie zmienić klimat i sama przywieźć kilka fajnych zdjęć z jakiegoś dobrze znanego miejsca niekoniecznie w Polsce.
Biorąc jednak pod uwagę, że własne mieszkanie i gabinet znajdują się dość wysoko na mojej liście priorytetów, na weekend do Londynu wyskoczę sobie w wieku może 40 lat. Jak dobrze pójdzie.
„#2” w tytule wzięło się stąd, że edytor postów twierdzi, że już była notka o tym tytule.
Anyway.
Wczoraj pojechałam do Euro, w którym notorycznie olewają klientów, kupić sobie aparat cyfrowy. Powtórzył się scenariusz z kupowania telewizora: przy pierwszej wizycie zostałam kompletnie olana i wszyscy udawali, że są bardzo zajęci, dokonałam szybkiej przebieżki po Auchan, po czym wróciłam do Euro i bardziej zwróciłam na siebie uwagę. Cyfraka kupiłam na podstawie opinii (oczywiście) na stronie Euro i jednej z wyszukanych jakoś stron o kompaktach. Zostałam niniejszym dumną posiadaczką aparatu Sony Cyber-shot DSC-W530.
Znowu nie Samsung. 😉
W drodze do domu wpadłam do sklepu i nabyłam kartę pamięci 4 GB, zaś przed chwilą dokupiłam też na Allegro zapasowy akumulatorek, bo bateria w aparacie podobno jest średnio wytrzymała. Z futerałem jeszcze chwilkę zaczekam.
Na razie do gadżeciarskiego nieba brakuje mi smartfona, który nie będzie mnie wkurzał, ale to najwcześniej po urlopie i wyjściu na prostą po otrzymaniu na początku lipca połowy typowej pensji. Zresztą, po każdym zakupie zawsze znajdzie się coś nowego, na co miałoby się ochotę… Byle tylko konta oszczędnościowego nie wyczyścić…
Przeziębiona jestem i smarkam w papier toaletowy. Chodzę do pracy i się cieszę, bo zarobię duuuzio pienionszków w tym miesiącu. Oglądam seriale i uprawiam niepohamowany fangirling na pewnym anglojęzycznym blogu.
Czasami sobie myślę, że fajnie by było, gdyby jakiś pacjent chętny na protezy przyszedł z tym do mnie, a nie, że jakakolwiek myśl o robieniu czegoś protetycznego powoduje, że robię się blada ze strachu.
Wczoraj szef miał imieniny. Asystentki kupiły kwiatka, w wolniejszej chwili podeszłyśmy do szefa, jedna z pań zaczyna „Pan, jako głowa tego domu…”, na co szef „A co, dzisiaj Dzień Ojca?”.
Wczoraj byłam w kinie na „Nietykalnych” i mogę z całego serca ten francuski film polecić. Ciepły, śmieszny i ogólnie fajny.
W drodze do kina miałam kilka świetnych okazji na ćwiczenie hamowania pulsacyjnego. Niefajnie było.
IQ nieco mi zmalało, więc na tym poprzestanę, dodając tylko, że łatwiej ze mną nawiązać kontakt pisząc mi emaila niż wiadomość na fanpage’u, o czym się przekonał pewien miły fan.
Dzień dobry. Choć chciałoby się powiedzieć „dobranoc” i wcale nie jechać na kolejne 6 ciężkich godzin…
Właściwie teraz nie wiem, dlaczego. Na studiach miałam, często się przydawał, ale potem zniknął tajemniczych okolicznościach bądź też bezkresnych czeluściach dwóch małych szufladek mojego biurka. Czasem jego brak mnie denerwował, ale zwykle znajdowałam sobie jakiś inny nośnik danych.
Ale tak czy siak, przy okazji jakichś zakupów szarpnęłam się na 8-gigabajtowego „pena” za jakieś 24 zł.
Nie jakaś miniaturka. Od razu go nie zgubię.
Tylko dziwnie się patrzy na coś trochę mniejszego od zapalniczki i myśli, że w kompie, którego miałam parę lat temu, główny dysk twardy wielkości standardowego dysku twardego miał pojemność 7 GB i to wystarczyło.
Teraz mam 320 GB dysku w laptopie i w moim kolekcjonerskim szale miejsca zaczyna powoli ubywać.
Mam dysk z poprzedniego laptopa, 50 GB, wrzuciłam na niego kilka seriali i też już się na nim nic więcej nie zmieści.
Miniaturyzacja.
Z innej beczki, muszę jutro zadzwonić do pacjenta, który ma słuszne powody bycia niezadowolonym z mojego leczenia, w sprawie załatwienia ew. zwrotu kosztów.
Dzień dobry, studia skończyłam półtora roku temu z taką sobie średnią. Nie jestem dobrym dentystą. Jestem dentystą co najwyżej przeciętnym i często popełniam błędy.
Nie patrzcie na mnie jak w obrazek i nie przysyłajcie do mnie wszystkich swoich znajomych.
Piątkowy dyżur. Dwóch zapisanych pacjentów oczywiście nie przyszło, ale miałam dwóch potrzebujących, w tym jedną panią ze wsi, w której mieszkają dwie asystentki w przychodni, w której głównie pracuję.
Pani z przewlekłym zapaleniem tkanek okołowierzchołkowych jednego zęba. Nie jestem w stanie zrozumieć logiki leczenia typu trucie -> założenie wypełnienia. Z drugiej strony czemu ludzie po leczeniu, jak ząb boli tygodniami, nie pójdą do dentysty, który ten ząb leczył? Ząb po rozwierceniu daje się ładnie udrożnić, informuję o wstępnych kosztach, mniej-więcej czasie trwania leczenia i możliwych powikłaniach. Pani zgadza się na leczenie u mnie.
„Bo wie pani, do naszej przychodni [tu pada lokalizacja firmy, w której pracuję od poniedziałku do czwartku] tak ciężko się dostać…”
Pani raz się do nas dostanie i się zdziwi.
Z innej beczki, wczoraj spotkałam trzy osoby z roku: jedną koleżankę na kursie, na którym byłam, a który, choć fajnie prowadzony, to jednak nie był satysfakcjonujący, potem sprawcę mojego dyżurowania w weekendy, a na końcu trzecią koleżankę przelotem.
I widziałam na własne oczy atak mgły od morza.
Osoby lubiące bloga na Facebooku mogły przeczytać wpis o tym, jak to wykazałam się szczególną głupotą. Dzisiaj to rozwinę, zachęcając przy okazji tych, którzy jeszcze tego nie zrobili, do polubiania bloga (taka ramka pod zakładkami po lewej stronie), bo na fanpejdżu zamieszczam czasem treści, których nie ma tutaj, zaśmiecając Wam osie czasu ;). Jest to też wygodne dla osób, które mają FB i nie używają RSS.
Wczoraj zostawiłam portfel w centrum handlowym. Wcześniej poczyniłam dość spore zakupy, więc na sam koniec w nagrodę poszłam do barku i kupiłam sobie loda. Usiadłam przy stoliku, po jednej stronie położyłam płaszcz i portfel, po drugiej zakupy. Nawet pomyślałam o tym, żeby nie zostawić portfela, ale potem dobrałam się do gazety (nie wiedziałam, że fangirls mogą bez oporów pisać o swoich obsesjach do ogólnopolskich magazynów). Po zeżarciu loda wzięłam płaszcz i zakupy, powędrowałam do samochodu i pojechałam 25 kilometrów do domu, przekraczając dozwoloną prędkość.
Chwilę po moim dotarciu dzwoni telefon od mamy, że dano jej znać, że zostawiłam portfel i że ona po niego pojedzie.
Szybko domyśliłam się, skąd ktoś miał jej numer: na karcie Vitay z Orlenu miałam wpisany kontakt do niej w razie nagłych wypadków.
Cały czas zastanawiałam się tylko, czy w środku została kasa i karty. Mimo dużych zakupów wciąż miałam sporo gotówki, jakieś 140 zł, a jedna z kart była zbliżeniowa, więc ktoś mógł spokojnie pozbawić mnie kasy.
Kiedy mama dotarła wreszcie do domu, okazało się, że znalazcą była bardzo uczciwa kobieta.
Brakowało tylko znaleźnego, które dała mama. Wszystko inne było na swoich miejscach. Wszystko inne, czyli moje dokumenty, karty bankomatowe, gotówka i dowód rejestracyjny samochodu.
Zadzwoniłam potem do tej kobiety i podziękowałam. W sumie gdyby nie karta Vitay, pewnie bym się zorientowała, że coś jest nie tak dopiero dzisiaj i byłby problem, bo choć domyśliłabym się, gdzie portfel został, to jednak jego odzyskanie nie byłoby takie proste.
I jeszcze raz w tym miejscu publicznie dziękuję Uczciwej Pani z Małym Dzieckiem za uratowanie resztek mojego zdrowia psychicznego. 🙂
Wzięło mnie wczoraj. Nawet przez chwilę myślałam, czy by nie wypróbować moich kijków do Nordic Walkingu (tak naprawdę to trekkingowych, ale będę się oszukiwać) i nie przebiec się do sklepu, ale niestety z powodu pogody szybko mi przeszło. Dzisiaj przed pracą chciałam zajrzeć do sklepu i sobie kupić jakąś czekoladę, ale z racji pełnego parkingu przed sklepem (-> tłum w sklepie) dałam sobie spokój.
W pracy na początek miałam usuwanie dolnej czwórki, którą do pewnego momentu nawet było za co złapać kleszczami i się ruszała, po czym rozległ się trzask. Kolejne pół godziny wygrzebywałam centymetrowy, cienki kawałek korzenia, ułamany kilka mm poniżej brzegu kości. Przez chwilę nawet chciałam pacjenta odesłać do chirurga, ale korzonek zaczął się wyraźnie ruszać, czym wszedł mi na ambicję. Najbardziej frustrujący był moment, kiedy widziałam, że rozbujałam i rozgrzebałam go po brzegach na tyle, że udałoby się wcisnąć dźwignię w szparę między korzeniem a kością, ale złośliwiec zawsze wracał do mniej korzystnej pozycji. W końcu się udało. Tym samym kolejnych pacjentów przyjmowałam z ponad półgodzinnym opóźnieniem (nic dziwnego w czwartki, ale zawsze mnie to frustruje), z którego to powodu moja frustracja (napędzana brakiem czekolady) jeszcze wzrosła. W międzyczasie było trzech pacjentów lejących śliną, więc zaliczyłam dodatkowego wkurza.
W końcu zdałam sobie sprawę, dlaczego jestem tak nabuzowana. Powód był ten sam, dla którego miałam tak ogromną ochotę na czekoladę.
Jak to określiła moja asystentka „brak magnezu?”. Na fotelu siedział facet, wolałam nie drążyć tematu kobiecych hormonów.
Tak, proszę państwa, wczoraj wieczorem dopadł mnie PMS, tadam.
Po czym, jak już o tym wiedziałam, mój poziom frustracji znacząco opadł, usunęłam jeszcze kilka ząbków, wypełniłam kilka ubytków i nawet raz przyjęłam dwóch pacjentów jednocześnie (jeden się znieczulał, u drugiego zrobiłam szybki przegląd). Z pracy wyszłam przed szóstą.
Teraz tylko się zastanawiam, czy mam po co jechać w weekend do pracy. Niedaleko pogotowia stomatologicznego, w którym chcę dorabiać, otworzyła się podobna firma, tylko że całodobowa i na NFZ. A to bardzo silna konkurencja.
Wczoraj wieczorem. Jeden pacjent. Rozwiercenie jednego zęba. Zwrócił mi się koszt rękawiczek, które musiałam kupić. W większości, bo nadal jestem złotówkę na minusie. Ciekawe, czy w niedzielę będzie lepiej.
Pacjent to pikuś. Smutniejsze jest to, że będę tam zupełnie sama (tylko raz czy dwa będzie asysta). Jakieś wstępne „szkolenie” już przeszłam, ale pewnie później będzie panika. I przejęłam klucze asystentki, która była ze mną wczoraj, bo w niedzielę muszę zamknąć gabinet. Tylko co potem z tymi kluczami?
Poza tym czytałam cennik i choć ceny miłe dla oka (mojego), to jednak wyszło, ilu rzeczy nie umiem i nie byłabym w stanie zrobić. Chyba czas wrócić do podręczników… I/albo w końcu wykupić sobie prenumeratę jakiejś prasy fachowej, co sobie obiecuję od dłuższego czasu. Ale nieee, k. jadąca na resztkach wypłaty kupuje sobie kijki do Nordic Walkingu i książkę o ekranizacjach opowiadań z Sherlockiem Holmesem.
A święta też spędzę w pracy. Bardzo po katolicku. Nie całe, ale w domu niespecjalnie pomogę. :/
Mam krótkie, ale rzadko spotykane (w Polsce podobno jest ok. 230 osób z tym nazwiskiem) i ciężkie do napisania (zawsze literuję) nazwisko. Nie zmienia do faktu, że na mojej wiosze mieszka rodzina o nazwisku bardzo podobnym do mojego, różnica polega tylko na braku u nich jednego ogonka nad jakąś literą. Mieszkają oni na uboczu i mają średnio logicznie przypisany adres, przez co kilka lat temu bywały problemy: czasami przesyłki do nich trafiały do nas. Nie jesteśmy spokrewnieni i ogólnie w ogóle się nie kontaktujemy.
Ostatnio chyba nam zmienili listonosza, bo dziś po raz trzeci zdarzyło się, żeby przesyłka tamtych trafiła pod zły adres.
Za pierwszym razem po prostu zawiozłam koperty z powrotem na pocztę: w listonosza bawić się nie będę, bo mi za to nie płacą. Dzisiaj po pracy odwoziłam awizo, niech się w końcu nauczą. Wróciłam do domu i znalazłam kolejne cztery koperty do tamtej rodziny… ale z adresem zmienionym ręcznie na nasz.
I wtedy zaliczyłam wku*wa.
Oberwało się pani na najbliższej poczcie (zawsze obrywa się niewinnym). Dostałam numer do kierownika listonoszy w placówce nadrzędnej. Numer z całą historią przekażę Rodzicielowi i niech on dzwoni i opieprzy kogo trzeba.
Urząd państwowy, jego mać.